Latem 1597 r. nad fortecą Namwon unosiły się chmury dymu. Rozkazy dowódców niknęły w kakofonii wrzasków i huku wystrzałów. Japońscy muszkieterowie oddali ostatnią salwę w stronę pozycji obrońców i tysiące wojowników ruszyło do ataku. Samuraj Okochi Hidemoto pierwszy wdarł się po drabinie na wały. Starł się z dwoma Koreańczykami i położył ich trupem. Rzucił okiem na lewo i prawo – jego podwładni również wdzierali się do fortecy, kładąc trupem obrońców.
Była chwila na trofea! Najchętniej obciąłby wrogom głowy, ale były zbyt ciężkie, a jego czekała jeszcze walka. Hidemoto klęknął i przyłożył nóż do nosa wroga… Tak samo postąpił z drugim. Potem zawinął obcięte nosy w papier, włożył za pancerz i ruszył w kierunku kłębowiska walczących.
Ścigając po uliczkach cofających się Koreańczyków, zabił jeszcze wielu z nich. W pewnej chwili ujrzał wojownika w drogocennej zbroi, spod której wystawała granatowa brokatowa szata. Starł się z nim i zabił mistrzowskim cięciem miecza. Sam ranny i potwornie zmęczony, rozejrzał się wokół – walka dobiegała końca. Nie musiał się już troszczyć o swobodę ruchów, postanowił więc pokonanemu Koreańczykowi odciąć głowę. Potem ruszył przez zasłane tysiącami trupów Namwon. Wokół jego towarzysze broni odrzynali nosy zabitych i rannych wrogów. Zza drzwi domów dobywały się wrzaski i błagania o litość – Japończycy mordowali cywilów, żeby powiększyć zdobycz.
Hidemoto miał dobre przeczucie, zabierając głowę Koreańczyka, walczącego w cennej zbroi. Jeńcy rozpoznali go jako jednego z dowódców, dzięki czemu samuraj zdobył sławę. Inni Japończycy znosili do obozu tylko krwawe zawiniątka z nosami – po bitwie o Namwon naliczono ich około 10 tysięcy. Wszystkie zostały (zgodnie z przepisami) zakonserwowane w soli, zapakowane do beczek i wywiezione do Japonii. Tam czekał na zdobycz okrutny wódz Toyotomi Hideyoshi.
Czytaj więcej w najnowszym wydaniu magazynu Focus Historia Ekstra!