Kompot. Historia polskiej heroiny

Wystarczyło mieć słomę makową i kilka innych nietrudnych do zdobycia substancji, by zapewnić sobie odlot w PRL-u. Ten romans z polską heroiną kończył się jednak tragicznie.
Kompot. Historia polskiej heroiny

Polska Rzeczpospolita Ludo wa nie była krajem atrakcyjnym dla światowego narkobiznesu. Jeżeli amfetamina, marihuana czy heroina pojawiały się w Polsce, to niemal
wyłącznie przywiezione na własną rękę. I konsumowane też były w wąskim gronie osób zainteresowanych. Nie dystrybuowano ich z chęcią zarobku. Co nie znaczy, że PRL był wolny od problemu narkomanii.

„PRL możemy podzielić na trzy okresy związane z narkomanią, wedle typu przyjmowanych środków – wylicza w swoich publikacjach Bartłomiej Międzybrodzki, doktorant Uniwersytetu Warszawskiego. – Do końca lat 60. mówi się o »okresie medycznym«, w którym przeważała lekomania. Przełom lat 60. i 70. to tzw. okres młodzieżowy. W tym czasie lekomania stała się popularna wśród młodszych odbiorców. W okresie tym młodzi ludzie zaczęli eksperymentować z detergentami i substancjami wykorzystywanymi w gospodarstwach domowych: smażono proszek IXI, wąchano rozpuszczalnik Tri czy klej Butapren. Koniec lat 70. to już »okres makowy«”.

Makowy, bo to właśnie z tej rośliny studenci zaczęli produkować kompot, czyli psychoaktywne opiaty nadające się do wstrzyknięcia dożylnego. Wynalazców tego preparatu było dwóch. Świetnie zapowiadali się jako chemicy – studiowali w Trójmieście. Jeden pochodził z Gdańska, drugi z Krakowa. Chcieli zostać wybitnymi naukowcami, a przeszli do historii jako anonimowi twórcy „kompotu” (zwanego też „polską heroiną”). W 1976 r. udoskonalili metodę na zdobycie taniego i skutecznego narkotyku. A przede wszystkim takiego, który w niezwykle prosty sposób dało się zrobić samemu w domu. Wystarczyło mieć słomę makową, butlę octu, amoniak, sól kuchenną i kilka ogólnie dostępnych odczynników chemicznych. W taki sposób młodzi ludzie zapoczątkowali olbrzymi wzrost liczby osób uzależnionych od narkotyków w Polsce.

Ponieważ według ówczesnych danych statystycznych o ile w 1960 r. liczba osób uzależnionych i hospitalizowanych wynosiła w całym kraju zaledwie 103, o tyle w roku 1979 było to już 1095, a dwa lata później aż 1808 przypadków.

DZIAŁKA TAŃSZA NIŻ WÓDKA

„Nie ma co się dziwić, że te liczby rosły lawinowo – uważa Wiesław Wojtecki, były kierownik placówki Monaru w Zaczerlanach (województwo podlaskie). – Metoda opracowana przez owych studentów rozprzestrzeniała się wśród ich znajomych. Później ci znajomi pokazywali ją swoim i tak efektem kuli śnieżnej rozprzestrzeniła się w końcu na cały były blok radziecki. Bo najtrudniej było wpaść na sam sposób przetwarzania chemicznego. Gdy miało się już »instrukcję obsługi«, to sam proces produkcji okazywał się banalnie prosty i dostępny dla każdego”.

Jako przykład podaje niewielkie miasto Ełk, do którego pod koniec lat 70. trafił jeden „kompociarz”. „Wcześniej miejscowość, można powiedzieć, była wolna od tego typu substancji – opowiada Wojtecki. – Siedem miesięcy po przyjeździe tego chłopaka w Ełku naliczyliśmy już około 30 osób uzależnionych i aktywnie ćpających. Tak szybko się to wówczas rozprzestrzeniało”. Powodem boomu na kompot była nie tylko łatwość jego produkcji, ale także cena. Wówczas więcej płaciło się za pół litra wódki niż za przygotowanie „działki”. „Oczywiście bardziej było trzeba się namęczyć, bo wódkę w PRL-u miał każdy, a tutaj jednak trzeba było przejechać się do rolnika po mak, znaleźć środki chemiczne, załatwić strzykawkę” – wylicza Wojtecki i zaznacza, że „w ogólnym rozrachunku, tego typu rzeczy ogarniało się praktycznie za darmo”. Za darmo, bo rolnik, nieświadom po co „miastowym” jego produkty, zazwyczaj rozdawał je prawie za darmo. Amoniak był również dostępny praktycznie w każdej mleczarni, wystarczyło zajść i poprosić. Zamiast kwasu można też było dodawać zwykłej soli, wyniesionej od mamy z kuchni.

 

„Jak zaczynałem ćpać w 1980 roku, to nawet nie prosiłem o słomę. Po prostu szedłem na pole, zrywałem do plecaka czy worka i wracałem. Kto zwracał uwagę, że trochę słomy zginęło z jego pola? – opowiada w rozmowie z „Focusem Historia” Krzysztof, który po kilku latach zażywania polskiej heroiny trafił do jednego z ośrodków Monaru. – Na samym początku, trzeba było jeszcze płacić za tzw. patent [tzn. przepis na przyrządzenie kompotu – przyp. red.]. Ale jak byłeś kumaty, to szybko się tego nauczyłeś i produkowałeś sam”.

ZŁOTE CZASY NIEWIEDZY

Krzysztof wspomina, że to były złote czasy dla narkomanów: „Chciałeś mieć morfinę? To załatwiałeś ją sobie w szpitalu. Potrzebowałeś lekarstw, kładłeś się do czubków i dawali ci za darmo. A jak wolałeś to robić w domu, to po prostu kradłeś z apteki. Można też było buchać klej czy próbować proszków do prania. Kompot dawał ci jednak zupełnie inne doznania i odczucia. Przenosił cię do innego świata. Nikt wówczas nie zdawał sobie sprawy z konsekwencji i skutków ubocznych”. A te były niestety koszmarne. Bo poza wyniszczonymi organami wewnętrznymi, całkowitym uzależnieniem, pojawiły się także choroby typu HIV. No i na końcu – śmierć w męczarniach. „Kto wówczas o tym wiedział? – pyta retorycznie Wojtecki. – Narkomania była kompletnie nieznanym
zjawiskiem. Jak prosiłeś lekarza o tabletki, to ci dawał, nawet nie zdając sobie sprawy, że ty będziesz się nimi odurzać. Kto wiedział o chorobach typu AIDS? Marek Kotański był osobą, która zaczęła nagłaśniać całe zjawisko i rzuciła zupełnie inne światło na problem. Wcześniej narkomanów zamykano po prostu w psychiatrykach”.

Na „kompociarzy” nie zwracały też uwagi służby porządkowe czy lokalne władze. „Jeśli regionalny sekretarz partii albo inny oficjel nie spotkał się w swoim rodzinnym otoczeniu z kompotem, to milicja wcale się problemem nie zajmowała – dodaje Wojtecki. – Nie ganiali ich, nie robili akcji, tak jakby w ogóle nie istnieli”.

Z DALA OD SPOŁECZEŃSTWA

I rzeczywiście, można powiedzieć, że osoby, które uzależniły się wówczas od substancji wymyślonej w Gdańsku, były niewidoczne. Według słów Krzysztofa ci ludzie znajdowali się w letargu, nie rzucali się w oczy zwykłym przechodniom. Zazwyczaj pochowani po piwnicach, spelunach, opuszczonych pustostanach. „W taki sposób żyliśmy, ćpaliśmy, aż w końcu, tak po cichutku umieraliśmy niezauważani przez nikogo” – dodaje Krzysztof. Kompot – narkotyk podawany dożylnie – był bowiem niezwykle uzależniający. Osoby, które go spróbowały, niemal na pewno musiały się liczyć z tym, że będą narkomanami do końca życia.

„Nasz ośrodek otworzyliśmy w 1981 r. – opowiada Wojtecki. – Przez ten czas, aż do mojego odejścia, przewinęło się przez niego około 1500 osób, z czego sporą część mam jednak w pamięci. Byliśmy pionierami, jeśli chodzi o tego typu leczenie w całym regionie”. Dodaje, że wówczas oficjalnie leczenie trwało 2 lata. Ale często ci ludzie zostawali tam o wiele dłużej, nawet do pięciu. Im dłużej tam zostawali, tym większe były szanse, że przeżyją. Wyjście bowiem zazwyczaj kończyło się powrotem do kompotu. A co gorsza zarażaniem chorobami innych osób. 

W tamtych czasach narkomani mogli zostawać bez przeszkód w ośrodkach. Zwłaszcza że np. Zaczerlany znajdowały się z dala od miast. Opuszczone budynki przemieniono na wspólny dom. Obok był ogród, las i cisza. Nikt z zewnątrz nie chciał specjalnie się tam pojawiać. „Kompociarze” żyli więc tam jedynie z opiekunami.

OFIARNOŚĆ I ŚLEPOTA

W ośrodkach Monaru po „wynalezieniu” kompotu przebywali prawie wyłącznie pacjenci uzależnieni od polskiej heroiny. Niemal nie zdarzali się ludzie po innych narkotykach. Potwierdzają to dane zebrane przez ówczesną Prokuraturę Generalną. „W 1985 roku blisko 80 proc. osób leczonych ambulatoryjnie (odwyki) stanowili uzależnieni od narkotyków opiatowych” – możemy przeczytać w oficjalnych danych.

 

Wynagrodzenie personelu ośrodków odwykowych było symboliczne. „Zdarzało się, że pracowaliśmy za darmo – mówi Wojtecki. – Tam nie chodziło o pieniądze, ale o pomoc ludziom. Ja byłem wcześniej pracownikiem naukowym, ale odszedłem z uniwersytetu, żeby działać. Sporo ludzi się bało. Zwłaszcza zarażenia się. Pamiętam historię, gdy jeden z podopiecznych się pociął. Nikt nie chciał mieć kontaktu z jego krwią, ale jakbym nie zatamował mu rany, to wykrwawiłby się na śmierć”. Organizacje pozarządowe bardzo wspomagały wówczas państwową służbę zdrowia, która dopiero stawiała pierwsze kroki w pomocy narkomanom. Wystarczy przywołać tutaj dane z 1985 r. Państwowe placówki psychiatryczne przyjęły na leczenie 4205 osób, podczas gdy Monar „obsłużył”
2205 osób – czyli ponad połowę tego, co wszystkie instytucje publiczne!

Zanim powstał Monar, Polska Zjednoczona Partia Robotnicza jakby ignorowała rosnącą narkomanię. W prasie tego typu tematy przemilczano i udawano, że problem nie istnieje. A gdy już problem wyszedł na światło dzienne, to partyjne władze zrzucały go na „zgniły, imperialistyczny Zachód, skąd przyszło do Polski zagrożenie związane z narkotykami”. Zwłaszcza za rządów Edwarda Gierka, a więc w czasach propagandy sukcesu, nie było miejsca dla tematu osób uzależnionych. Zakłamywanie rzeczywistości osiągnęło apogeum na czerwcowym plenum KC PZPR w 1980 r., gdzie Gierek oznajmił działaczom partyjnym, że problem narkomanii został całkowicie opanowany. Oczywiście było to nonsensem, bo z samych danych milicyjnych wynikało, że zarejestrowano ponad 8 tys. osób uzależnionych. O ponad tysiąc więcej niż 2 lata wcześniej.

Dopiero po dojściu do władzy gen. Jaruzelskiego podejście władzy się zmieniło. Wynikało to z jednej strony z negowania wszystkiego, co „gierkowskie”, a z drugiej – z braku dalszej możliwości ignorowania problemu. W taki sposób w 1981 r. zaczął oficjalnie istnieć Młodzieżowy Ruch na Rzecz Przeciwdziałania Narkomanii Monar [czytaj: Jak powstał Monar?], a 13 stycznia 1985 r. uchwalono pierwszą ustawę o przeciwdziałaniu narkomanii. Przyjęto w niej leczniczy model zapobiegania problemowi – nie kryminalizowano posiadania narkotyków.

TRAGICZNE PRZYPADKI

Do założonego przez Kotańskiego Monaru trafiały przypadki ciężkie. Krzysztof opowiada o dziewczynie, która w pewnym momencie swojego życia brała dziennie 6 litrów „zupy” (czyli resztek po kompocie, które wypijało się, a nie podawało dożylnie). Osoby uzależnione zazwyczaj były w stanie przyjąć około pół litra. „Kiedyś była piękna, pochodziła z normalnej rodziny – opowiada Krzysztof. – Namówili ją, by spróbowała kompotu, bo zaczynało to być modne. No i »popłynęła« do takiego stopnia, że w wieku 25 lat zamiast zębów miała kikuty, a kompotu nie dawała rady sobie podawać dożylnie. Musiała wstrzykiwać domięśniowo albo pić właśnie zupę”.

Codzienny niemal kontakt z kompotem miał również znany rysownik i malarz Marek Raczkowski. Obracał się wręcz w towarzystwie osób zażywających polską heroinę, chociaż sam zaprzecza, by ją brał. „Moi wszyscy najbliżsi przyjaciele w szkole średniej, czyli w drugiej połowie lat 70., po prostu walili w żyłę, tak jak dzisiaj pali się trawkę – wyjaśniał kilka lat temu w wywiadzie. – I jakoś na tej heroinie powstała grupa towarzyska, która mi najbardziej odpowiadała intelektualnie”. Opowiadał też, jak przemycał narkotyk dla swojego kolegi wcielonego do wojska. Dzięki temu, że złapano go w jednostce naćpanego, nie musiał kontynuować służby. Niestety, ten „szczęśliwiec” uzależnił się od kompotu i zmarł. „Gdy zacząłem się leczyć, to dopiero zdałem sobie sprawę, do jakiego stanu doprowadziłem swój organizm, nerwy swoich znajomych i rodziny – relacjonuje Krzysztof. – Ale przede wszystkim byłem świadkiem, jak po kolei schodzą z tego świata moi współtowarzysze od igły. I nie ma co się łudzić. Ani ja, ani ci, którzy przeżyli, nigdy nie będziemy normalnie funkcjonować. Bo narkomanem jest się do końca życia”. Takich historii można opisywać tysiące. I to nie tylko z samej Polski. Bo prosty i tani środek odurzający bardzo szybko rozprzestrzenił się na tereny dawnego Układu Warszawskiego. Kompot wstrzykiwali więc sobie i Niemcy z NRD, i Ukraińcy ze Związku Radzieckiego. Prawdziwa heroina, sprzedawana już przez gangi i grupy przestępcze, wyparła wynalazek polskich studentów dopiero w latach 90. Czyli już po zmianach ustrojowych. Przez ten okres
kompot zdołał jednak zabić dziesiątki tysięcy młodych ludzi.