Początkowo pojawia się wrażenie niepokoju. Szybko jednak ustępuje, gdy mięśnie zaczynają się relaksować, a do uszu nie dopływa już żaden inny dźwięk niż bicie serca, chociaż mógłbym przysiąc, że słyszę też szum własnej krwi. Po dłuższej chwili zaczyna się prawdziwy seans. Mimo że otacza mnie całkowita ciemność, mój mózg zaczyna prezentować mi serię geometrycznych wzorów, mocno zakurzonych wspomnień i całkiem abstrakcyjnych obrazów. Czy to opis kwasowego tripu, czy może halucynacji po spożyciu meskaliny? Nic z tych rzeczy. Tak czuje się człowiek zamknięty w komorze deprywacyjnej – czyli w miejscu, w którym nasz mózg pozbawiony jest bodźców z zewnątrz.
Cienkie płótno świadomości
W 1954 roku neurolog John C. Lilly postanowił odpowiedzieć na pytanie, jak zachowa się człowiek, jeśli odetnie się go od zewnętrznych bodźców. Aby to sprawdzić, zbudował kabinę ze zbiornikiem wypełnionym ponad 600 litrami wody o temperaturze minimalnie niższej niż temperatura ludzkiego ciała. Osoba badana musiała założyć na głowę wygłuszoną maskę z rurkami umożliwiającymi oddychanie pod wodą. Szybko jednak okazało się, że ciasny lateks jest wyjątkowo niewygodny i przeszkadza w osiągnięciu stanu głębokiego relaksu. Ostatecznie neurolog skonstruował dźwiękoszczelne, pozbawione źródeł światła pomieszczenie z basenem, do którego nalano wodę z dodatkiem siarczanu magnezu (tzw. soli gorzkiej). Dzięki zwiększonej wyporności nie było już potrzeby zakładania niewygodnej maski, a osoba wewnątrz kabiny mogła swobodnie unosić się na powierzchni wody.
John C. Lilly był zachwycony wynikami pierwszych, przeprowadzonych na sobie, eksperymentów. Ekscentryczny naukowiec twierdził, że podczas jednej z takich sesji doświadczył niemalże mistycznych doznań i poznał przybyszów z innych wymiarów. „W tym stanie doświadczyłem siebie” – wspominał później w książce „Tanks for the Memories”. „Byłem stopiony i wymieszany z setkami miliardów innych istot na cienkim płótnie świadomości. Na membranie rozproszonej po całej galaktyce”.
Podniecony efektami deprywacji sensorycznej Lilly kontynuował badania, nierzadko mocno przekraczając granice tego, co poważnemu naukowcowi robić wypada. Zamykanie się w takiej komorze z trzema delfinami, po uprzednim zaaplikowaniu sobie domięśniowo 300 mikrogramów LSD, to raczej pomysł zwariowanego hippisa, a nie szanowanego neurologa.
Na deprywacyjnym haju
Rewelacje głoszone przez Lilly’ego szybko zostały potwierdzone przez innych śmiałków, którzy zamykali się w komorach deprywacyjnych na kilkadziesiąt godzin, podczas których doznawali silnych halucynacji.
Mózg pozbawiony zewnętrznych bodźców zaczyna wypełniać pustkę wykreowanymi przez siebie obrazami. W stanie czuwania organ ten przetwarza niezliczoną ilość informacji. Z samej siatkówki ludzkiego oka przesyłanych jest aż 10 milionów bitów danych na sekundę! I nagle mu to wszystko zabieramy.
„W komorze deprywacyjnej dostępność bodźców zmysłowych jest ograniczona do minimum – brak informacji wzrokowej, słuchowej, węchowej, smakowej i dotykowej. Wciąż jednak docierają do mózgu bodźce proprioceptywne, czyli informacje na temat położenia ciała w przestrzeni i kontaktu z wodą”– wyjaśnia dr Marta Bieńkiewicz, neuronaukowiec z Monachijskiego Uniwersytetu Technicznego. Mózg jest zdezorientowany: spodziewa się informacji o doznaniach zmysłowych, do których jesteśmy przyzwyczajeni w normalnych warunkach, ale ich nie dostaje. „Przy długotrwałej ekspozycji na deprywację sensoryczną nasz mózg sam tworzy pobudzenie w neuronach odpowiedzialnych za przetwarzanie informacji ze zmysłów. Doznanie zmysłowe jest wtedy generowane wewnątrz mózgu, ale osoba zamknięta w kabinie deprywacyjnej ma wraże-nie, że bodziec pochodzi z zewnątrz. To prowadzi do powstawania omamów zmysłowych pod postacią halucynacji wzrokowych, słuchowych lub dotykowych, takich jak swędzenie” – dodaje Marta Bieńkiewicz.
Ukołysany mózg
Już po piętnastu minutach większość osób przebywających w takiej izolacji odczuwa jej pierwsze efekty. Po mniej więcej 30 minutach człowiek znajduje się w stanie przypominającym sen, choć nie traci świadomości. Dla wielu osób seans w komorze deprywacyjnej to sposób na osiągnięcie głębokiego relaksu.
Niektórzy porównują stan, jaki dzięki temu osiągają, do medytacji. Naukowcy, którzy wykorzystując elektroencefalograf, badali aktywność kory mózgowej osób uprawiających medytację, zauważyli, że podczas takich sesji zwiększa się aktywność fal theta (4–7 Hz). Wówczas pojawiają się marzenia senne, a myśli zaczynają tracić swe logiczne związki. Podobne badania przeprowadzono na ludziach spędzających długie godziny w kabinach deprywacyjnych. Również i w tym przypadku znacznie zwiększa się liczba fal theta. To by mogło tłumaczyć, dlaczego podczas takiego dryfowania w ciemności ma się wrażenie snu na jawie. „Wciąż jednak mało wiemy na temat znaczenia fal mózgowych o różnej częstotliwości dla procesów mózgowych, stanu czuwania i snu oraz kontroli ruchu. Ale wiadomo, że przy braku bodźców sensorycznych inaczej postrzegamy upływ czasu oraz niewątpliwie możemy zanurzyć się w półśnie” – tłumaczy Marta Bieńkiewicz.
Wiele osób widzi w kabinach deprywacyjnych narzędzie zmniejszające stres, niepokój, a nawet łagodzące towarzyszący długim podróżom zespół nagłej zmiany czasowej i związanej z nim bezsenności. Doświadczenia przeprowadzone na uniwersytecie w Göteborgu wskazują też, że po 40 minutach przebywania w komorze deprywacyjnej u badanych zmniejszyło się wydzielanie kortyzolu, hormonu odpowiedzialnego za stres. Podobny efekt można uzyskać podczas relaksującej kąpieli.
Nie zapominajmy jednak o obecnym w wodzie siarczanie magnezu. Magnez jest łatwo przyswajany przez skórę – w takiej kąpieli uzupełniamy niedobory tego pierwiastka, a jej efektem jest rozluźnienie napięcia mięśniowego i odprężenie się.
Między torturami a relaksem
Nie dla wszystkich jednak odcięcie od bodźców oznacza przyjemne doznania. W tym samym roku, kiedy John C. Lilly eksperymentował ze swoją pierwszą komorą deprywacyjną, trójka badaczy z uniwersytetu w Montrealu – W. Harold Bexton, Woodburn Heron i T.H. Scott – przeprowadziła doświadczenie nad zachowaniem mózgu w momencie skrajnej bezczynności. Do tego przedsięwzięcia naukowcy zwerbowali grupę łasych na prosty zarobek studentów. Uczestnikom badania zakładano na oczy gogle przepuszczające jedynie rozproszone światło, na dłonie – bawełniane rękawiczki, a przedramiona otulano im kartonowymi osłonami. Zdejmowali je tylko po to, żeby zjeść i skorzystać z toalety. Zadaniem studentów było wytrzymanie w takich warunkach jak najdłuższej. Za każdy dzień „pracy” dostawali 20 dol. Mało który jednak wytrzymał dłużej niż 3–4 doby. Badani skarżyli się na problemy ze skupieniem myśli, niektórzy doświadczali irytacji, a zdarzały się też przypadki omamów słuchowych i silnych halucynacji. Dla większości ochotników efekty zredukowania bodźców były bardzo nieprzyjemne, a niekiedy wręcz traumatyczne.
Trudno też nie zauważyć podobieństwa między deprywacją sensoryczną a metodą tortur, tzw. white torture. To sposób łamania przesłuchiwanych wykorzystywany w czasie wojny w Zatoce Perskiej i w Irlandii Północnej przy uzyskiwaniu informacji od pojmanych członków IRA. Tortura ta polega na zamykaniu ofiary w wygłuszonym, pozbawionym okien pomieszczeniu, którego ściany pomalowane są na biało. Biały kolor ma także ubranie więźnia, a nawet talerze i samo jedzenie, którym nieszczęśnik jest karmiony. Z technik deprywacyjnych korzystał też amerykański wywiad podczas przesłuchań podejrzanych o terroryzm więźniów w Guantanamo.
Oczywiście w przeciwieństwie do tych praktyk, w komorze deprywacyjnej człowiek dobrowolnie odcina się od bodźców i wchodzi do niej ze świadomością, że w każdej chwili może wyjść. Eksperci wskazują na negatywne konsekwencje odcięcia od bodźców. „Według brytyjskich badań Iana Robbinsa z 2008 roku 24-godzinna deprywacja sensoryczna w ciemnym pokoju bez zawieszenia w wodzie powoduje nie tylko halucynacje, ale również krótkotrwałe obniżenie wszystkich zdolności poznawczych – pamięci, uwagi, szybkości myślenia oraz płynności słownej. Dlatego u osób starszych, które są unieruchomione np. przez chorobę lub uraz, ważne jest podtrzymywanie aktywności intelektualnej i zaangażowania sensorycznego mimo braku ruchu – nasze zmysły są nieodłącznie powiązane z poruszaniem się – po to, by zapobiegać demencji i chorobom neurodegeneracyjnym” – dodaje Bieńkiewicz.
Medytacja na skróty
Na krótką metę za pomocą sesji w kabinie deprywacyjnej człowiek osiąga stany głębokiego relaksu, jasności umysłu i wyciszenia. Amatorzy tzw. floatingu (z ang. – dryfowania) twierdzą, że metoda ta umożliwiająca w ciągu godziny osiągnięcie stanu, który w naturalnych warunkach wymaga długich regularnych treningów i nie-bywałej cierpliwości. Trudno się więc dziwić, że chętnie sięgają po nią osoby zapracowane, będące w pośpiechu i stresie. „Jeżeli żyjesz w ciągłym biegu, to komora umożliwia całkowite zatrzymanie się i reset przeciążonego umysłu. Dzięki niej od razu wchodzę w odmienny stan świadomości. Nie wymaga to mojej większej uwagi, po prostu robi się samo” – tłumaczy Arkadiusz Osiński, właściciel gabinetu relaksacyjnego Depso.
Taka „medytacja na skróty” znalazła wielu amatorów, którzy w ten sposób pozbywają się nagromadzonych w ciągu dnia negatywnych emocji. Z kabin deprywacyjnych korzystają zmęczeni biznesmeni i szukający natchnienia artyści. Entuzjastami takich rozwiązań byli m.in. piosenkarz Peter Gabriel czy fizyk Richard Feynman, laureat Nagrody Nobla. Jeśli wierzyć biografom Johna Lennona, sesje w kabinie deprywacyjnej pomogły mu wyjść z uzależnienia od heroiny. Artysta regularnie zamykał się w cedrowej komorze wypełnionej solnym roztworem. Autor „Imagine” widział w osiąganym w ten sposób stanie wiele analogii do narkotykowego haju.
Co do tego, czy taki rodzaj relaksowania się jest bezpieczną metodą, wątpliwości ma Grzegorz Nowak, psychiatra z oddziału detoksykacji od narkotyków i innych środków psychoaktywnych w łódzkim Szpitalu im. dr. Babińskiego. „Medytację uprawia się w ciszy, ale nie w ciszy absolutnej, tylko fizjologicznej. W komorze deprywacyjnej człowieka pozbawia się wszelkich bodźców. Taki stan nie jest dla nas naturalny i zawsze może towarzyszyć mu strach. Myślę, że to nie jest dobra droga – ludzie sięgają po gotowe łatwe metody, zamiast skupić się na zaakceptowaniu tego, co mają na wyciągnięcie ręki. Na niekorzyść takiej metody przemawia też fakt, że jest to rozwiązanie skierowane głównie do osób zamożnych, które stać na wizytę w gabinecie oferującym sesję w komorze deprywacyjnej. Przy odrobinie dyscypliny podobne stany jak w kabinie można osiągać w każdych warunkach, w których czujemy się bezpieczni”.
Mimo to gabinetów oferujących możliwość swobodnego dryfowania w szczelnych kabinach przybywa. Cieszą się sporym zainteresowaniem, zwłaszcza wśród osób zabieganych. „Komora pozwala na tak głęboki i świadomy relaks, jakiego w życiu nie doświadczyłem” – mówi Mariusz Składanowski, właściciel strony Demotywatory.pl. „Próbowałem kiedyś medytować, ale nie dawałem rady – bolały pośladki, nogi, kręgosłup – mimo wszystko utrzymanie pozycji było dla mnie największym problemem. Na leżąco zasypiałem. A tutaj – stan nieważkości, umysł jak żyleta, pełen relaks. Niczym mnich po latach medytacji mam nagle kontrolę nad wyobraźnią, która przestaje gdzieś gnać, a ja mogę bez problemu operować interfejsem mojego umysłu niczym jakimś futurystycznym komputerem. Wspomnienia wracają na żądanie po paru sekundach, tak samo jak obrazy, dźwięki, zapachy. Na problem, nad którym pracuję, mogę spojrzeć z dowolnej strony, pojawia-ją się zwyczajne, a czasem zaskakujące pomysły, o które ciężko w codziennym pośpiechu. Mija półtorej godziny, wychodzę z komory i z lekkością biorę się do ich realizacji”.
Osoba wychodząca z komory deprywacyjnej czuje się jak obudzona z długiego snu. Reakcje na bodźce są znacznie wolniejsze, a wnętrze głowy wypełnia błoga pustka. Potrzeba dobrych piętnastu minut, aby na powrót zacząć „kontaktować”. W tym czasie warto zadbać o komfort – krótko po takiej sesji jesteśmy podatni na manipulację i ważne jest, aby powrót do umysłowej sprawności nie był przez nikogo zakłócany. No, chyba że ingerencja w nasz błogi stan umysłu ma nam ułatwić przyswojenie konkretnej wiedzy. Okazuje się bowiem, że może to być idealny moment np. na naukę języków obcych. Tak w każdym razie twierdzi Arkadiusz Osiński, który poprzez crowdfundingowy serwis Polak Potrafi usiłuje zebrać fundusze na swój eksperymentalny projekt. W kabinie zainstalowany ma zostać projektor, który po 45 minutach seansu zacznie wyświetlać obrazy i krótkie animacje połączone z dźwiękiem. Mają dosłownie „tłoczyć” nam do głów pożądane przez nas informacje.
Oczyszczenie umysłu w komorze deprywacyjnej powoduje, że jest on maksymalnie podatny na przyswajanie wiedzy. „Każda informacja zaaplikowana w takim stanie jest od razu zapamiętywana dlatego, że wcześniej odcięliśmy bodźce. Umysł wprost pożąda informacji, które dostarczamy mu poprzez emisję specjalnej prezentacji” – zapewnia Arkadiusz Osiński.
Innego zdania jest dr Marta Bieńkiewicz: „Jak już wspomniałam – brak bodźców powoduje obniżenie zdolności poznawczych, m.in. pamięci, więc uzyskany efekt może być przeciwny do zamierzonego”. Niezależnie od tego, czy ta metoda przyswajania wiedzy okaże się skuteczna i wkrótce gabinety deprywacyjne zaczną być szturmowane przez nieco zamożniejszych studentów szykujących się do sesji – wydaje się, że czeka nas fala mody na nowy sposób relaksowania się.