Gdyby nie film, Ronald Reagan, syn sprzedawcy butów z Illinois, nie zrobiłby politycznej kariery i nie zostałby prezydentem. Gdyby nie film, Jerry Parr, syn mechanika z Miami, nie zostałby osobistym ochroniarzem prezydenta. Gdyby nie film, 26-letni John Hinckley, syn właściciela firmy naftowej z Teksasu, nie podjąłby decyzji o zabiciu prezydenta USA. Drogi tych trzech mężczyzn skrzyżowały się 30 marca 1981 r. o godzinie 14.27 na podjeździe hotelu Hilton w Waszyngtonie.
ZAMACHOWIEC
Wzorem dla zamachowca był Travis Bickle, bohater filmu „Taksówkarz”, grany przez Roberta De Niro. Wyobcowany, cierpiący na depresję i bezsenność mężczyzna postanawia zabić kandydata na prezydenta, przy którego kampanii pracuje dziewczyna, którą chce poderwać. Zamach kończy się niepowodzeniem, ale Bickle’owi udaje się ukryć. Po czym organizuje prawdziwą orgię przemocy w Nowym Jorku, zabijając sutenerów nieletniej prostytutki Iris. Hinckley obejrzał „Taksówkarza” 15 razy, odkąd film wszedł na ekrany w 1976 roku. W pełni utożsamiał się z Travisem Bickle. Podobnie jak on zaczął kolekcjonować broń i śledzić prezydentów USA na podstawie planów ich wizyt, wyciętych z lokalnych gazet. Pierwsze podejście wykonał 2 października 1980 r. w czasie spotkania wyborczego prezydenta Jimmy’ego Cartera w Dayton. Udało mu się wówczas podejść do Cartera na wyciągnięcie ręki, ale nie miał przy sobie broni. Plan zamachu postanowił zrealizować 5 dni później w Nashville. Poleciał tam jednak samolotem i na lotnisku jego bagaż został prześwietlony. Trzy rewolwery i amunicja zostały skonfiskowane, a Hinckley trafił przed sąd, gdzie skazano go na grzywnę w wysokości 62,5 USD. Policjanci nie przeszukali jednak dokładnie jego bagażu. Gdyby to zrobili, znaleźliby dziennik, w którym Hinckley notował wszystkie swoje uwagi, dotyczące planowanego zamachu. Identycznie, jak robił to Travis Bickle, a także jego pierwowzór, kierowca autobusu Arthur Bremer, który w 1972 roku ciężko postrzelił kandydującego na prezydenta gubernatora Alabamy George’a Wallace’a.
CEL I JEGO ANIOŁ STRÓŻ
Ronald Reagan miał 70 lat i był najstarszym człowiekiem, wybranym kiedykolwiek na urząd prezydenta USA. Mijało dopiero 69 dni od jego zaprzysiężenia, ale notowania Reagana już były bardzo niskie. Tylko 59 procent Amerykanów uważało, że wykonuje dobrze swoją pracę. Wiele wskazywało na to, że Reagan dołączy do grona ludzi, którzy rządzili Ameryką tylko 4 lata. Od czasów Eisenhowera żadnemu prezydentowi nie udało się utrzymać urzędu przez dwie pełne kadencje. Tymczasem Reagan miał przed sobą poważne wyzwania. Musiał odpowiedzieć na sowieckie plany zbrojnej interwencji w Polsce, gdzie „Solidarność” zbuntowała się przeciwko władzy partii komunistycznej. Trzeba było działać stanowczo, ale z wciąż malejącym poparciem prezydent niewiele mógł zdziałać. Próbował więc zdobywać zwolenników wszędzie, gdzie się da. Dlatego zgodził się wygłosić krótkie przemówienie na odbywającej się 30 marca krajowej konferencji związków zawodowych AFL-CIO w wynajętej sali hotelu Hilton. Była to rutynowa wizyta, ale z zachowaniem wszystkich środków bezpieczeństwa. Reaganowi miało towarzyszyć 24 agentów Secret Service. Ich zadaniem było sprawdzenie korytarzy i pomieszczeń, przez które miał przechodzić prezydent, wyszukiwanie podejrzanych osób w tłumie oraz osobista ochrona Reagana, gdyby zdarzyło się coś nieoczekiwanego.
Agentem odpowiedzialnym bezpośrednio za prezydenta był 51-letni wówczas Jerry Parr. Było to spełnienie jego dziecięcych marzeń. W wieku 9 lat Parr zobaczył film „The Code of Secret Service”, który – podobnie jak „Taksówkarz” w przypadku Hinckleya – zaważył na całym jego życiu. Głównego bohatera „The Code” grał 28-letni wówczas… Ronald Reagan i była to prawdopodobnie jedna z najgorszych ról w jego życiu. Ale dla Parra nie miało to znaczenia. W 1962 roku rozpoczął pracę w Secret Service – agencji podlegającej Departamentowi Skarbu USA i służącej do ścigania nadużyć finansowych, ale mającej też wśród swoich zadań ochronę ważnych osób, z prezydentem Stanów Zjednoczonych na czele. Gdy Parr zaczynał tam pracę, nie była to duża agencja. Liczyła tylko 325 agentów, a jej budżet wynosił zaledwie 4,8 mln dolarów.
W 1963 roku w Dallas został zastrzelony prezydent John F. Kennedy. Jerry Parr dostał wtedy zadanie ochrony matki domniemanego sprawcy tego zamachu Lee Harveya Oswalda. W kolejnych latach Parr chronił wiceprezydentów USA Huberta Humphreya i Spiro Agnewa, by w 1979 roku zostać szefem ochrony prezydenta Jimmy’ego Cartera, a później jego następcy – Ronalda Reagana. W slangu Secret Service Reagan otrzymał pseudonim „Rawhide”. Po angielsku słowo to oznacza niewyprawioną skórę i nie pasuje raczej do urzędu prezydenta USA. Jednak były aktor, któremu największą popularność przyniosły role w westernach, nie miał nic przeciwko takiemu określeniu, kojarzącemu się z Dzikim Zachodem i kowbojami.
Foto: East News
Kiedy Parr został osobistym ochroniarzem „Skóry”, Secret Service była już inną służbą niż w początkach jego kariery. W 1981 roku liczyła 1544 agentów, a jej budżet doszedł do 175 milionów dolarów. Byli to również ludzie o wiele lepiej wyszkoleni. O ile w 1962 r. każdy agent musiał przejść 6-tygodniowy ostry trening, to w 1981 roku było to już 16 tygodni. Nie miała już prawa powtórzyć się sytuacja z Dallas, gdy kierowca prezydenckiej limuzyny, słysząc pierwszy strzał, zwolnił i odwrócił głowę do tyłu, by zobaczyć, co się stało. Umożliwił w ten sposób zabójcy Kennedy’ego oddanie drugiego, śmiertelnego strzału. 18 lat później Secret Service miała już ustalone w najdrobniejszych szczegółach procedury ochrony najważniejszego człowieka w Ameryce. A jednak zawiodły w starciu z samotnym, niezrównoważonym psychicznie zamachowcem.
ZAMACH
John Hinckley nie mógł uwierzyć własnemu szczęściu. Po przyjeździe prezydenta do Hiltona zamachowiec z pistoletem w kieszeni wszedł do środka i pokręcił się tam przez chwilę. Po czym wrócił do taśmy, oddzielającej dziennikarzy od chronionego przez Secret Service terenu i zajął miejsce między betonową ścianą budynku a kamerzystą telewizyjnym. Prezydent miał wyjść wyjściem dla VIP-ów i pokonać drogę do opancerzonej limuzyny zaledwie kilka metrów od niego, ale Hinckley wciąż się wahał. Dopiero kiedy zauważył, jak dwóch policjantów pilnujących taśmy odwraca się w kierunku prezydenta, a jeden z agentów Secret Service patrzy w ziemię, wyjął pistolet z kieszeni, przykucnął i nacisnął spust. Pierwsza kula trafiła w głowę sekretarza prasowego Reagana – Jima Brady’ego, który stał tuż przed prezydentem, zaledwie dwa metry od
taśmy. Brady osunął się niemalże na zamachowca. Druga kula trafiła w plecy policjanta Thomasa Delehanty’ego. Droga była „oczyszczona” – teraz już nikt nie zasłaniał zamachowcowi widoku Reagana. Trzecia kula przeleciała nad głową prezydenta.
Minęła niecała sekunda, odkąd agent Jerry Parr usłyszał pierwszy strzał. Lewą ręką chwycił za lewe ramię Reagana, prawą położył na jego głowie, pochylając prezydenta ku ziemi. Tak zgiętego prowadził go ku otwartym drzwiom opancerzonej limuzyny. Pilnował ich agent Tim McCarthy. Gdy usłyszał strzały, rozłożył szeroko ręce, stając się żywą tarczą. Czwarta kula trafiła go w brzuch. Piąta uderzyła w kuloodporną szybę otwartych drzwi auta. Szósta przeleciała nad pojazdem. Była godzina 14.27. Minęły niecałe 2 sekundy, od kiedy Hinckley oddał pierwszy strzał, a pod Hiltonem leżało już trzech cięż- ko rannych ludzi.
MINUTY OD ŚMIERCI
Agent Parr pomógł Reaganowi usiąść na tylnej kanapie. Prezydent siedział pochylony do przodu, z trudem łapiąc oddech. Parr obejrzał jego usta i nos, przeciągnął dłonią po koszuli i głowie. Krwi nie było. Jednak Reagan skarżył się na kłopoty z oddychaniem, jego twarz robiła się szara, a usta sine. Gdy wyjął zabraną z hotelu serwetkę i wytarł nią usta, Parr zauważył, że jest cała we krwi. „Czyżbym złamał prezydentowi żebro, wpychając go do auta?” – pomyślał agent. Musiał teraz sam podjąć najważniejszą decyzję w życiu, od której zależeć mogły losy kraju. Jeśli zamach był częścią spisku lub początkiem działań wojennych, najbezpieczniejszym miejscem był teraz Biały Dom. Jeśli jednak obrażenia są poważne, życie prezydenta może uratować tylko szybki transport do szpitala, gdzie jednak trudno zapewnić mu bezpieczeństwo. Żadna z możliwości nie była dobra.
Parr jeszcze raz spojrzał na prezydenta. Reagan przyciskał teraz do ust własną chusteczkę. Krew pieniła się na niej, co oznaczało, że mogła pochodzić z płuc. Agent kazał kierowcy zmienić trasę i jechać do najbliższego szpitala George’a Washingtona, powiadamiając o tym ochronę Białego Domu. W szpitalu nikt na
nich nie czekał. Minęły 3 minuty od zamachu i coraz słabszy prezydent USA musiał o własnych siłach wejść do szpitalnego hallu. Dopiero kiedy tam zemdlał, został przeniesiony na oddział ratunkowy i rozebrany. Pielęgniarka zaczęła mierzyć mu ciśnienie. Okazało się bardzo słabe. Ponieważ na ciele Reagana nie było żadnych śladów krwi, personel szpitala początkowo podejrzewał zawał. Mijała już siódma minuta od zamachu, prezydent USA umierał, a nikt nie wiedział, jaka jest przyczyna jego stanu. Życie mogła mu uratować jedynie szybka operacja. Tylko czego? Najstarszym chirurgiem na oddziale był 31-letni Wesley Price, lekarz z zaledwie 4-letnią praktyką. Po osłuchaniu prezydenta zorientował się, że lewe płuco Reagana nie pracuje. Kazał więc położyć pacjenta na prawym boku i wtedy dostrzegł, 12 cm poniżej lewej pachy, wąską ranę długości 2,5 cm. To był otwór wlotowy pocisku. Otworu wylotowego nie było. Doktor Price zrozumiał, że krew z rozerwanych przez kulę naczyń zalewała lewe płuco i dlatego nie wydostawała się na zewnątrz. Pocisk wciąż tkwił w ciele prezydenta i nie było wiadomo, jakie spustoszenie poczynił.
CHAOS
Kiedy w szpitalu trwały gorączkowe przygotowania do operacji prezydenta, w Białym Domu panował całkowity chaos. Informację o zamachu podały już wszystkie światowe serwisy, ale wciąż nie było wiadomo, kim jest zamachowiec i co nim kierowało. Policjanci dopiero zaczynali przesłuchanie Hinckleya. Tymczasem wywiad USA dostarczał niepokojących wieści. „Sowiecki okręt podwodny zbliżył się do Waszyngtonu na odległość, którą odpalana z jej pokładu rakieta wyposażona w głowice jądrowe może pokonać w 10 minut i 47 sekund” – taka depesza zwiadu satelitarnego trafiła w ręce sekretarza obrony USA Caspara Weinbergera. Oznaczało to, że sowieckie rakiety są o 2 minuty lotu bliżej niż zwykle. Czy należy ogłosić alarm w wojskach lotniczych? I kto ma to zrobić? Prezydent jest w szpitalu, prawdopodobnie nieprzytomny, a wiceprezydent George Bush dopiero wraca do Waszyngtonu. Jego Air Force Two musiał lądować o 15.25 w celu uzupełnienia paliwa na lotnisku w Austin, ale na miejscu okazało się, że… paliwa nie ma. Dopiero towarzyszący wiceprezydentowi wojskowi i agenci Secret Service znaleźli cysternę firmy Esso, tankującą samolot lokalnych linii lotniczych, i zarekwirowali ją dla samolotu Busha. O 16.10, godzinę i 43 minuty od zamachu, Bush mógł kontynuować podróż do Waszyngtonu.
Tymczasem w Białym Domu sekretarz stanu, były generał Alexander Haig na konferencji prasowej zaszokował Amerykę: „Jak na razie, ja rządzę w Białym Domu, czekając na powrót wiceprezydenta i będąc z nim w stałym kontakcie. Jeśli coś się stanie, oczywiście skonsultuję się z nim”. Było to oczywiste złamanie konstytucji, gdyż Haig był dopiero czwarty w kolejce do sukcesji, po przewodniczącym Kongresu. Wiceprezydent Bush do Białego Domu dotarł dopiero o 19.00. Byłby szybciej, ale nie chciał lądować helikopterem na South Lawn, lądowisku w pobliżu siedziby prezydenta USA, gdyż obawiał się, że mogłoby zostać to źle odebrane. Z lotniska dotarł więc samochodem. O godzinie 19.15 z narkozy został wybudzony Ronald Reagan. W czasie trwającej ponad 3 godziny operacji lekarze usunęli krew z płuca, znaleźli też spłaszczoną kulę, która odbiła się od żebra i utkwiła zaledwie 3 cm od serca. Po 7-godzinnej „próżni władzy” w Waszyngtonie mocarstwo znów odzyskało zdolność do podejmowania decyzji. Alarm z okrętami podwodnymi okazał się sowiecką
prowokacją.
HAPPY END
Strzały pod hotelem Hilton zmieniły przebieg prezydentury Ronalda Reagana. Po 11 dniach opuścił szpital w aurze narodowego bohatera. Najstarszy z prezydentów USA stał się symbolem młodzieńczej siły i wigoru Ameryki. Wszystkie media cytowały jego żarty, które wypowiedział w szpitalu. „Kochanie, zapomniałem się uchylić” – to słowa do żony Nancy, które Reagan powtórzył za słynnym bokserem Jackiem Dempseyem. Lekarzy, którzy mieli go operować, powitał słowami: „Mam nadzieję, że wszyscy jesteście republikanami”. Gdy agent Tim McCarthy jako pierwszy opuszczał szpital, Reagan przyjął go w swoim pokoju i spytał: „Co ten facet miał przeciwko Irlandczykom?” (wszyscy ranni w zamachu – z prezydentem włącznie – nosili irlandzkie nazwiska).
Dla przesądnych Amerykanów znaczenie miał także inny aspekt zamachu. Reagan był pierwszym prezydentem, trafionym przez zamachowca, który przeżył. Był też pierwszym prezydentem USA wybranym w roku kończącym się na „zero” (1980), który nie zginął tragicznie. Trzech – począwszy od Abrahama Lincolna, wybranego w 1840 roku poprzez Jamesa Garfielda (1880) po Johna Kennedy’ego – (1960) straciło życie z rąk zabójców. Reagan zmarł w 2004 r., w wieku 93 lat. Przeszedł do historii jako jeden z 10 najbardziej skutecznych prezydentów USA. John Hinckley został uznany przez ławę przysięgłych za niepoczytalnego i umieszczony w waszyngtońskim szpitalu psychiatrycznym. Przebywa w nim do dziś. Agent Jerry Parr przeszedł na emeryturę w 1985 r.
Psychiatrzy powołani przez obronę na procesie uznali Johna W. Hinckleya jr. za niepoczytalnego. Miał cierpieć m.in. na schizofrenię oraz depresję ze skłonnościami samobójczymi – w więzieniu dwa razy próbował się zabić. Chciał zastrzelić Reagana, by zaimponować swej „ukochanej”: aktorce Jodie Foster. Zanim agent Parr ulokował prezydenta w samochodzie, Hinckley postrzelił Jima Brady’ego, Thomasa Delehanty’ego i Tima McCarthy’ego.