Major Adam Solski prowadził w Kozielsku pamiętnik. Ostatnie słowa zapisał 9 kwietnia 1940 roku: „Od świtu dzień rozpoczął się szczególnie. Wyjazd karetką więzienną w celkach (straszne!). Przywieziono gdzieś do lasu; coś w rodzaju letniska. Tu szczegółowa rewizja. Zabrano zegarek, na którym była godzina 6.30”. Trzy lata później ciało majora Adama Solskiego odkopano w lesie katyńskim.
MORDERCZA PRZYJAŹŃ
W 1939 roku polscy oficerowie powinni byli doskonale wiedzieć, że sowiecka niewola to pewna śmierć. Przecież wielu z nich walczyło w wojnie polsko-bolszewickiej 1919–1921, a wszyscy mieli świadomość, że ZSRR nie podpisał konwencji genewskiej o traktowaniu jeńców. Mimo to, kiedy 17 września 1939 roku Armia Czerwona napadła na Polskę, marszałek Śmigły-Rydz wydał „dyrektywę ogólną”, aby nie stawiać oporu Armii Czerwonej. Bez walki w sowieckie ręce wpadło aż 250 tysięcy polskich żołnierzy, w tym 15 400 oficerów. Do wyjątków należały próby zrzucania munduru lub ukrywania stopnia oficerskiego. Podoficerowie i jeńcy szeregowi zostali zesłani w głąb Rosji (ponad 180 tys.) lub zwolnieni (ok. 46 tys.). Oficerów i policjantów wywieziono do obozów w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie. 28 września Niemcy i ZSRR podpisały „układ o granicy i przyjaźni”. Obie strony zobowiązały się „solidarnie tępić wszelkie polskie poczynania niepodległościowe”.
W grudniu 1939 r. w Zakopanem, a w marcu 1940 r. w Krakowie odbyły się w tej sprawie wspólne narady NKWD i gestapo. Obaj agresorzy błyskawicznie wypełnili swe zobowiązania. Masowe deportacje Polaków (łącznie ponad półtora miliona) ZSRR zaczął już 10 lutego 1940 roku, Niemcy zaś w maju tego roku przeprowadziły wymierzoną w polską inteligencję tzw. Akcję AB (od Aussenordentliche Befriedigungsaktion, nadzwyczajna pacyfikacja). Wyrok śmierci na polskich oficerów zapadł 5 marca 1940. Była to decyzja Biura Politycznego KC WKP(b) o „rozpatrzeniu w trybie specjalnym z zastosowaniem kary śmierci przez rozstrzelanie spraw 14 736 jeńców” oraz 11 tysięcy cywilnych więźniów.
DOM WYPOCZYNKOWY IM. GORKIEGO…
W Kozielsku (4500 oficerów) i Starobielsku (3900 oficerów) jeńcy mieli teoretycznie znośne warunki. Więzień dostawał 800 gramów chleba i 30 g cukru dziennie. Do tego 1 paczkę tytoniu na 5 dni i 200 g mydła w dniu kąpieli. Jedzono dwa główne posiłki. Rano kaszę z olejem, o 16.00 zupę z tłuszczem (czasami ze śladami mięsa), gulasz, ryby, ziemniaki, kaszę manną, makaron z sosem. Więźniom szybko przejadła się kasza i ryby, mięsa nie było prawie w ogóle, a jeżeli już, to podłej jakości. W Kozielsku w grubych murach klasztornych zimą, mimo pieców, panowało dotkliwe zimno (mróz na dworze przekraczał 40 stopni). Warunki sanitarne były bardzo złe. Dużo więźniów chorowało, brakowało wody. Listy wolno było pisać raz na miesiąc. Więźniowie na początku musieli podać jako swój adres „dom wypoczynkowy imienia Gorkiego” w Kozielsku, co czasem prowadziło do groteskowych nieporozumień. Jeden z oficerów dostał od żony list, że zażywa sobie wywczasów, kiedy cała rodzina niemal głoduje. Potem adres zmieniono na „ZSRR, Kozielsk, skrytka pocztowa 12”.
Aura była mniej dokuczliwa w Starobielsku – mróz dochodził „jedynie” do minus 25 stopni. Więźniowie mieli ciepło, tylko około trzeciej nad ranem trochę marzli, zanim rano dyżurni napalili w piecach. Kto nie miał bielizny lub ciepłej odzieży, dostał ją od władz obozowych (były to rzeczy zrabowane w Polsce). Najgorzej było z obuwiem, o które każdy musiał dbać sam. Obóz tonął w błocie, ale więźniowie ułożyli chodniki z desek. Opieka lekarska była dobra, higiena znośna, nie licząc pierwszych tygodni, gdy plagę stanowiły wszy. Na miejscu znajdowała się biblioteka z książkami propagandowymi. W Ostaszkowie (6570 policjantów) warunki życia były fatalne. Tu też obóz mieścił się w byłym prawosławnym klasztorze na wysepce Stołbnyj na jeziorze Seliger. Pomieszczenia były wyziębione, a jedzenie skąpe. Jeńcy z dnia na dzień opadali z sił. Śmiertelność była znacznie wyższa niż w Kozielsku i Starobielsku. Wielu zachorowało na gruźlicę.
Z Ostaszkowa już jesienią 1939 r. zaczęto wywozić osoby o predyspozycjach kierowniczych. Od lutego administracja sowiecka rozpowszechniała plotki, że jeńcy zostaną odesłani do Polski, a nawet do Francji. W Starobielsku więźniowie dostali mapkę z trasą podróży przez Mołdawię. Z niecierpliwością oczekiwali na swoją kolej i zazdrościli tym, którzy wyjeżdżali wcześniej. W pierwszych transportach z Kozielska wywieziono generałów, po obiedzie z „kawiorem, winem i kotletami”. Oficerowie żegnali ich szpalerem honorowym. Również strażnicy urządzili im „prawdziwą owację”. Oficerowie starali się rozgryźć system podziału na kolejne grupy, ale uznali, że żadnego systemu nie było, bo przemieszane były wiek, stopnie wojskowe, zawody, miejsce zamieszkania, poglądy polityczne. A system polegał właśnie na starannym wymieszaniu! Każdy transport był zbieraniną byłych żołnierzy, a nie zwartą grupą, która mogłaby na przykład zorganizować opór.
NAD GROBAMI CZY W PIWNICY?
W Katyniu ciała leżały warstwami, od sześciu do dwunastu, z rękami ułożonymi wzdłuż ciała lub związanymi z tyłu. Niemal wszyscy zginęli od jednego strzału w tył głowy. Strzelano kulami kalibru 7,65 mm, niemiecką amunicją Geco. Amunicja ta była od końca lat 20. masowo eksportowana do Polski i krajów bałtyckich (Litwy, Łotwy i Estonii). Sowieci zapewne użyli amunicji zdobycznej. Dla niemieckich komisji, badających groby w Katyniu, pochodzenie amunicji było informacją kłopotliwą, jednak jej nie zataiły. Powszechnie uważa się, że jeńców mordowano bezpośrednio nad grobami w pozycji klęczącej lub leżącej. Odkrycie w latach dziewięćdziesiątych grobów polskich jeńców z Ostaszkowa i Starobielska wskazuje, że mogło być inaczej. Więźniów z tych dwóch obozów rozstrzelano w wewnętrznych więzieniach NKWD, w wytłumionych piwnicach, z podłogami wysypanymi trocinami, które wchłaniały krew. W Miednoje pomordowani policjanci często mieli głowy owinięte w płaszcze, aby w trakcie transportu nie sączyła się z nich krew.
W Katyniu również natrafiono na takie zwłoki. Ponadto w ustach i tchawicy jednego z polskich oficerów znaleziono tam trociny, co oznacza, że po upadku na podłogę oficer ten jeszcze żył i w ostatnim tchnieniu wciągnął kawałki trocin do ust i tchawicy. W lesie katyńskim znajdowała się willa NKWD z dużymi piwnicami. Po wojnie ją rozebrano, a na jej fundamentach w latach 60. postawiono sanatorium. W piwnicach znajduje się kotłownia centralnego ogrzewania. Polacy, którzy w latach 1994 i 1995 badali groby katyńskie, nie uzyskali zgody na obejrzenie tych piwnic. Być może w Katyniu rozstrzeliwano i w piwnicy, i nad grobami. Piotr Klimow (w 1940 roku dozorca więzienia NKWD w Smoleńsku): „Niektórych rozstrzeliwano bezpośrednio nad rowem, dających znaki życia dobijano bagnetami”. Iwan Titkow (w 1940 r. był kierowcą NKWD) w 1990 r. opowiedział, że część Polaków zabijano w podziemiach willi NKWD (odgłosy strzałów zagłuszał silnik traktora), a pozostałych w lasku katyńskim.
„ROZŁADOWANIE” OSTASZKOWA I STAROBIELSKA
Mordowanie jeńców z Ostaszkowa trwało od 5 kwietnia 1940 roku. Najpierw pędzono ich partiami z obozu do przystanku kolejowego Soroga, skąd transportowano wagonami więziennymi do Kalinina (Tweru). Ze stacji kolejowej przewożono ich autobusami więziennymi do podziemi siedziby NKWD. Rozstrzeliwano tylko w nocy. Pisał jeden ze świadków, Dimitrij Tokariew: „Pierwszy raz przywieziono 300 ludzi. Okazało się za dużo. Noc była krótka i trzeba było kończyć już o świcie. Następnie zaczęto przywozić po 250”. W świetlicy sprawdzano personalia skazanego („Pytał tylko: nazwisko, imię, rok urodzenia, na jakim stanowisku pracował. To wszystko. Więcej nic – cztery pytania. Po tym przepytaniu nakładali kajdanki i prowadzili dalej – na końcową stację”), następnie skuwano go i przeprowadzano do celi śmierci, w której drzwi i ściany były obite wojłokiem. Dodatkowo przez całą noc pracowały tu głośno jakieś maszyny (wentylatory?), zagłuszając odgłosy strzałów.
Zwłoki wynoszono na zewnątrz przez przeciwległe drzwi i układano na samochodach ciężarowych. Samochody wyruszały szosą Moskwa–Leningrad do odległej o 32 km miejscowości Miednoje. Tam na terenie rekreacyjnym kalinińskiego NKWD, na skraju lasu, znajdował się wykopany już przez koparkę dół głębokości 4–6 m, mogący pomieścić 250 zwłok. Trupy rzucano bezładnie z samochodów, po czym koparka przystępowała do ich zakopywania, szykując od razu dół na dzień następny. Podobnie wyglądały ostatnie chwile więźniów ze Starobielska. Wspomina Mitrofan Wasylewicz Syromiatnikow (ur. 1908, w 1940 roku dozorca bloku wewnętrznego więzienia NKWD w Charkowie): „Do Charkowa przywożono ich koleją w specjalnych wagonach, a następnie tiuremkami, po około 15 ludzi, do więzienia NKWD. Tam ich rewidowano, zabierano bagaże i rosyjskie pieniądze, na które wydawano pokwitowanie, po czym wprowadzano do piwnicy NKWD i rozstrzeliwano. Przyprowadzają do korytarza. Tam ja stoję w drzwiach. Otwieram drzwi: można. Stamtąd – wchoditie. Za stołem siedzi prokurator, a obok komendant Kuprij. Wtedy pytają: nazwisko, imię ojca, rok urodzenia i powiedział – możecie iść. Wtedy od razu »puk« i »poszedł«. A komendant krzyczał »ałło« – co znaczyło: zabierać. Więc zabierałem. Im trzeba było głowy zawijać czymkolwiek, żeby nie krwawiły”.
Po rozstrzelaniu ciała Polaków wrzucano do ciężarówek i dowożono do Parku Leśnego, mniej więcej 200 m od szosy biełogradzkiej. „Samochód podjeżdżał do dołu i dwóch ludzi na samochodzie bierze go. Wrzucają, a w dole był [człowiek] i poprawiał. Nie nadążaliśmy z pracą, spaliśmy wszystkiego po 3 godziny”.
Zaginieni w akcji
Po każdej nocy oprawcy dostawali spirytus. Bezpośrednio po zakończeniu rozstrzeliwania morderców fetowano suto zakrapianymi ucztami. 26 kwietnia 1940 roku Rada Najwyższa ZSRR wydała postanowienie „O nagradzaniu orderami i medalami ZSRR pracowników NKWD”. Następnego dnia „Prawda” opublikowała listę 143 nagrodzonych „Za ofiarny trud”, czyli za likwidację polskich oficerów. To rzeczywiście nie była lekka praca. Tokariew: „Widowisko to najwidoczniej było okropne, skoro Rubanow postradał zmysły, Pawłow – mój pierwszy zastępca – zastrzelił się, sam Błochin – zastrzelił się” (w rzeczywistości zmarł wiele lat później, prawdopodobnie na wylew – przyp. red.). Sam komendant NKWD w Smoleńsku Rubanow wspominał: „Wszyscy mówią, że jestem pijakiem, lecz nikt nie pyta, dlaczego piję. O Panie, ilu ludzi przeszło przez moje ręce, samych Polaków ilu!”.
22 czerwca 1941 roku Niemcy napadli na Związek Radziecki, już 16 lipca zajęli okolice Katynia. 30 lipca w Londynie premier polskiego rządu Władysław Sikorski podpisał umowę z rządem ZSRR, który zgodził się na utworzenie na jego terytorium Armii Polskiej oraz ogłosił „amnestię” dla uwięzionych Polaków. Do dowództwa polskiej armii w Buzułuku zaczęli tysiącami napływać ochotnicy, ale tylko nieliczni oficerowie. 3 grudnia Józef Stalin, na natarczywe pytania gen. Sikorskiego, odpowiedział, że poszukiwani polscy oficerowie wrócili do domów albo uciekli do Mandżurii. Latem 1942 r. Polacy pracujący przymusowo w okolicach Smoleńska dla organizacji Todt dowiedzieli się od miejscowej ludności, że w lesie katyńskim leżą polscy oficerowie rozstrzelani przez NKWD. W lutym 1943 r. zainteresowali się tym Niemcy. Zaczęto ekshumację.
11 kwietnia 1943 r. berlińskie radio podało pierwszy oficjalny niemiecki komunikat w sprawie zbrodni katyńskiej. Pod koniec kwietnia do Katynia przybyło 12 specjalistów medycyny sądowej ze Szwajcarii i krajów okupowanych przez Niemcy. Mimo to komisja miała swobodę badań. W jej skład wchodził Węgier dr Orsós, który w 1941 r. opublikował pracę naukową o tym, że można dość dokładnie określić czas śmierci człowieka na podstawie dekalcyfikacji (odwapnienia) mózgu. Komisja pracowała 3 dni. Przesłuchała okolicznych mieszkańców, przeprowadziła sekcję 9 uprzednio nienaruszonych zwłok oraz przebadała 982 ciała ekshumowane wcześniej. Oprócz tego badania prowadziła też komisja techniczna Polskiego Czerwonego Krzyża, wysłana tam na żądanie Niemców, ale działająca w tajnym porozumieniu z Armią Krajową.
Wszystkie komisje orzekły, że ofiary zabito i pogrzebano trzy lata przed ekshumacją, w przybliżeniu wiosną 1940 r. Dowody na to były wielorakie: analiza lekarska ciał (stopień zwapnienia czaszek i mózgowia, zmiany w mięśniach), daty ostatnich zapisków w pamiętnikach, daty w sowieckiej prasie i dokumentach wydanych przez władze sowieckie (nie znaleziono daty późniejszej niż 6 maja 1940 r.), wiek posadzonych na grobach sosen. Poza tym zabici mieli na sobie zimowe mundury, a w grobach nie było martwych owadów, co wykluczało sowiecką wersję, iż zrobili to Niemcy latem lub wczesną jesienią 1941 r.
Jerzy Skoczylas