Rodzina sportowca uwierzyła policji, według której karatekę zgubiły ryzykowne związki z przestępcami. Ale jest kilka innych wersji zaginięcia Szczasiuka.
Ślad po sportowcu urwał się w czerwcu 1998 roku. Trzydziestoletni wówczas Arkadiusz Szczasiuk miał w kieszeni dyplom Akademii Wychowania Fizycznego i mistrzowski tytuł w karate, a u swojego boku – piękną partnerkę. Właśnie się zaręczyli, ich dziecko miało pół roku.
– Byliśmy zakochani, szczęśliwi, snuliśmy plany na przyszłość – wspomina Ewa. Zastanawia się, jakie słowa najtrafniej charakteryzowałyby Arkadiusza, i wylicza: przystojny, wesoły, uczynny. Bardzo lubiany, bo szanował ludzi. Nigdy się nie wywyższał. Z każdym potrafił nawiązać kontakt, porozmawiać od serca.
Arkadiusz był sierotą. Matki nawet nie pamiętał, ojca stracił jako nastolatek. Przygarnęła go dalsza rodzina. W dorosłym życiu chciał stworzyć prawdziwy dom, zapewnić Ewie i dziecku bezpieczeństwo i dobrobyt. Budował w Szczecinie willę, w której mieli zamieszkać. Na realizację marzeń potrzebował pieniędzy, jakich nie zarobiłby jako nauczyciel wuefu lub instruktor karate. Pewnie dlatego wszedł w środowisko złodziei samochodów. W tajemnicy przed wszystkimi, którym na nim zależało.
– Przez wiele lat byłem trenerem Arka – opowiada Henryk Marucha, były reprezentant kadry narodowej w karate i wielokrotny mistrz Polski w tej dyscyplinie. – Traktowałem go jak młodszego brata, chodziłem do szkoły na wywiadówki. Trenowaliśmy w klubie studenckim „Pinokio” w Szczecinie, potem w Pomorskiej Akademii Medycznej.
Arkadiusz trafił do klubu jako trzynastolatek. Doświadczony trener szybko dostrzegł nieprzeciętny talent i wolę walki podopiecznego, doceniał jego systematyczność i determinację.
– Arek bez słowa sprzeciwu poddał się ogromnemu reżimowi: wstawał o czwartej, piątej rano, aby przed szóstą być już na treningu. Wracał do klubu po szkole, trenowaliśmy do wieczora. Był duszą towarzystwa. Otwarty i prostolinijny. Nigdy nie dostrzegłem w nim cwaniactwa, żadnych nieuczciwych działań. Zawsze przestrzegał zasad fair play, dlatego trudno mi było uwierzyć, że mógł związać się z przestępcami. To by kompletnie do niego nie pasowało. Ludzie z takim charakterem nie idą w życiu na łatwiznę.
Uczeń przerósł mistrza. Arkadiusz Szczasiuk i Henryk Marucha spotkali się na macie w 1987 roku w Dąbrowie Górniczej w półfinale mistrzostw Polski – już jako rywale, bo reprezentowali dwa różne kluby. – Byłem w kadrze narodowej, wytrenowany niczym maszynka do zabijania – ocenia po latach były opiekun zaginionego sportowca. – To właśnie wtedy stoczyłem z Arkiem ostatnią w swojej karierze walkę. Nie oszczędzałem go. Sędziowie dali mi punkty karne za ostrą grę. Przegrałem.
W towarzystwie słynnego gangstera
Krótki epizod za kratami, prawdopodobnie w związku z legalizowaniem kradzionych aut, bezpowrotnie przerwał sportową karierę Szczasiuka.
– W 1991 roku Arkadiusz Szczasiuk spędził sześć miesięcy w areszcie, jednak w naszym systemie nie ma żadnej informacji o stawianych mu zarzutach – mówi pułkownik Luiza Sałapa z Centralnego Zarządu Służby Więziennej.
O swoim pobycie za kratami ekskarateka nie powiedział ani byłemu trenerowi, ani Ewie. Zaczął bywać w lokalach, w których bawili się przemytnicy i złodzieje. Widywano go w towarzystwie Marka M. ps. Oczko – niekwestionowanego lidera przestępczości w tej części Polski. Oczko robił interesy z szefami „Pruszkowa” i słynnym Dziadem z gangu wołomińskiego. Przyjaźnił się z Richardo Fanchinim, pracującym dla włoskiej i rosyjskiej mafii. Miał autorytet, kupę forsy i jeden z najlepiej zorganizowanych gangów w Polsce. Mówiono, że Arkadiusz stał się jego ulubieńcem, i że przy takim opiekunie szybko awansuje. Wielu zazdrościło mu szczęścia.
Jacek P. był w gangsterskiej hierarchii zaraz po Oczce (za przestępstwa i udział w grupie Oczki spędził w kryminale kilkanaście lat).
– Myślę, że karateka i Marek znali się z siłowni i ta znajomość miała wyłącznie sportowy charakter – ocenia tamte relacje. – To, że obaj widnieją na kilku zdjęciach, nic nie znaczy. Marek był sławny, widać karatece to imponowało. Jeżeli Szczasiuk robił w mieście jakieś interesy, to na własną rękę. Przecież gdyby był w naszej grupie, to pewnie coś bym o tym wiedział, a ja ledwie go znałem. Widzieliśmy się może trzy albo pięć razy. Mówił mi, że buduje dom dwieście metrów od mojego bloku, ale nawet nie wiedziałem gdzie.
O przestępczej przeszłości sportowca znacznie więcej wie Rafał Ch. ps. Czarny, który w tamtym czasie robił w grupie błyskawiczną karierę. Chętnie demonstrował siłę i kontrolował handel narkotykami w mieście:
– Do grupy wprowadził karatekę Arizona, który też zaginął bez śladu. Któregoś dnia powiedział: „To jest Arek, będzie z nami zarabiał”. Napadaliśmy na przemytników przy granicy, łupiliśmy złodziei samochodowych i jeździliśmy po haracze do burdeli. Tylko raz widziałem, jak użył siły fizycznej. Skopał gościa, który był naszym przewodnikiem do granicy i pomylił drogę. Arek pokazał wtedy, że jest nie byle kim. Ale i tak nie był moim faworytem. Nie spodobało mi się, że wyprosił u Oczki akt łaski dla kapusia, który mnie sypnął, a który był jego kolegą. Gang to nie klub sportowy, tu pewnych spraw nie powinno się odpuszczać. To, że jesteś mistrzem karate, nie znaczy, że możesz zmieniać reguły. W mocnej ekipie, gdzie popełnia się poważne przestępstwa, Arkadiusz Szczasiuk nie znalazłby miejsca. Nie nadawał się.
Jeśli nawet ekskarateka miał ambicje, by awansować w gangu, to ich realizację skutecznie pokrzyżowała policja. Pod koniec lutego 1998 r. Oczko i pięćdziesięciu ludzi, którzy pod jego przywództwem trzęśli północno-zachodnią Polską, trafiło za kraty. Z obławy wymknęło się tylko dwóch pierwszoligowych przestępców: typowany na następcę Oczki gangster o ksywce Sylwek i specjalista od brawurowych napadów znany pod pseudonimem Pastor. Wyjechali w świat. A karateka z nimi.
– Arek zadzwonił do mnie, tłumacząc, że też musi się schować – opowiada Ewa. – Był pijany, mówił chaotycznie. Twierdził, że jest daleko i przez dwa tygodnie nie będzie mógł się ze mną kontaktować. Powiedział też, że niedługo Pastor przywiezie mi pieniądze na życie.
To była nasza ostatnia rozmowa. Nigdy więcej go nie zobaczyłam, a Pastor nie przywiózł mi żadnych pieniędzy.
Wizje, plotki i pogłoski
Do dziś trudno zrozumieć, dlaczego Arkadiusz Szczasiuk postanowił wyjechać.
– Pewnie kręcił coś z grupą, ale nie na tyle, żeby uciekać z kraju, bo nikt by po niego nie przyszedł – mówi Andrzej Lorek, były szef Wydziału Kryminalnego KWP w Szczecinie.
– Co się z nim stało? – pytam.
– Znam tylko plotki.
– Jakie?
– Pastor powiedział mi kiedyś, że Arek nie wróci, bo siedzi w jakimś więzieniu na końcu świata i nigdy z niego nie wyjdzie.
– Nie szukaliście go?
– A gdzie? Cały świat do przeszukania… Igła w stogu siana.
Taką samą wersję wydarzeń usłyszała Ewa. Szukając Arka, zadzwoniła do ukrywającego się w Niemczech Sylwka. Powiedział, że Arek jest w Boliwii i dostanie dwadzieścia pięć lat za przemyt narkotyków. Nigdy w to nie uwierzyła.
Po ucieczce z Polski Sylwek nadal zajmował się napadami i porwaniami. Stworzył silną grupę, w której znaczącą pozycję zajmował Pastor. Podczas jednej z imprez alkoholowych Pastor miał się przechwalać, że osobiście strzelił do Arka i że „fajnie było, jego głowa rozpadła się na kawałki”. Z jego opowieści wynikało, że zabójstwo było zaplanowane, a egzekucję wykonano w pomieszczeniu wyłożonym folią, żeby nie pozostawić na podłodze i ścianach śladów krwi. Pierwszy miał strzelać do Arka Sylwek, potem bliżej nieznany legionista czy ekskomandos. Pastor strzelał trzeci, prawdopodobnie już do trupa. W trakcie egzekucji zemdlał.
„Jego śmierć była tragiczna, dużo krwi, ciało mocno poturbowane. Stało się to w jakimś ciepłym kraju, najpewniej w Hiszpanii”. Taką wizję roztoczył przed rodziną Arkadiusza jasnowidz z Człuchowa. Bliscy zaginionego sportowca trafili też do polecanego radiestety, a ten narysował mapkę z miejscem, gdzie spoczywają zwłoki. Miała to być płytka studnia w hiszpańskiej miejscowości Gava koło Barcelony. Radiesteta powiedział, że 22 czerwca 1998 roku zabili go dwaj koledzy (nie mógł wiedzieć, że kilkanaście dni przed wskazaną datą Arkadiusz Szczasiuk wyjechał z kraju z Sylwkiem i Pastorem). Rodzina szukała też pomocy u Czesława Barańskiego, ówczesnego konsula polskiego w Hiszpanii. Jego interwencja niewiele wniosła do sprawy: „Po przekazaniu przeze mnie zdjęć i mapki do komisariatu policji w Castelldefels, któremu podlega Gava, dostałem informację, że policjanci nie mogą nikogo poszukiwać według wskazań jasnowidzów. Poza tym nie zarejestrowano żadnych niezidentyfikowanych zwłok ani też Polaka o nazwisku Szczasiuk. Policja hiszpańska może wszcząć poszukiwania dopiero po otrzymaniu oficjalnej prośby od polskiej policji za pośrednictwem Interpolu” – tłumaczył rodzinie konsul.
Takiej prośby polska policja nigdy nie wystosowała. – Sprawdzałem bazę danych w naszym systemie. Nikt nie zgłosił zaginięcia Arkadiusza Szczasiuka – przekonuje Przemysław Kimon z zachodniopomorskiej policji.
– Nawet nie wiedziałem, że on zaginął – przyznaje szczerze Dariusz Rudy, były szef szczecińskiego CBŚ, który brał udział w aresztowaniu Oczki i rozbiciu jego gangu.
Prokuratura w ogóle nie prowadziła śledztwa w sprawie zabójstwa karateki. Oficjalnie nie było poszlak, że popełniono zbrodnię. Sylwek i Pastor trafili na długie lata do więzienia. Pierwszy z nich – za przestępstwa w gangu Oczki, pranie brudnych pieniędzy i zlecenie zabójstwa Wiktora Fiszmana – szefa białoruskiej mafii zastrzelonego w Szczecinie. Drugi – za napady z bronią w Niemczech.
Z lektury protokołu z przesłuchania Pastora w zakładzie karnym w Kolonii, przeprowadzonego zaraz po jego zatrzymaniu przez niemieckie służby kryminalne, wynika, że przestępca chciał się ułożyć z polską policją. Zapytany o zaginięcie karateki odpowiedział, że „na razie nie chce się na ten temat wypowiadać”. Niewykluczone, że liczył na nadzwyczajne złagodzenie kary lub status świadka koronnego. Jednak Niemcy, którzy go aresztowali, zamierzali rozliczyć go za przestępstwa, które popełniał na ich terenie. Pastor spędził w więzieniu 13 lat, tyle samo co Sylwek. Po odbyciu kary obaj wrócili w rodzinne strony. Pastor nie ma dziś żadnego interesu, by opowiadać o dawnych czasach.
Przestępca czy tajny agent?
Jest jeszcze jeden, zlekceważony przez organa ścigania, trop w tej sprawie pochodzący ze Śląska, z akt sprawy gangu Janusza T., Krakowiaka. To jeden z najdłuższych i najbardziej skomplikowanych procesów karnych w Polsce. Toczy się on w Sądzie Okręgowym w Katowicach od lutego 2001 roku. Po aresztowaniach Krakowiaka i jego ludzi w 1999 roku, świadek koronny o pseudonimie Kastor miał powiedzieć, że w tamtym czasie na Śląsku pojawił się „ktoś ze Szczecina ze zleceniem na blondyna-karatekę”. Egzekutorzy pojechali za granicę i po kilku dniach wrócili z poczuciem dobrze wykonanej roboty. Kastor nie wymienił żadnych nazwisk. Kilka podanych przez niego szczegółów nie pasowało do historii Arkadiusza. Wątek nie wzbudził zainteresowania śledczych. Dlaczego?
– Rzeczywiście, było coś takiego – przyznaje prokurator Leszek Goławski z Prokuratury Apelacyjnej w Katowicach, niegdyś skarbnica wiedzy o gangu Krakowiaka. Tłumaczy, że ze względu na upływ czasu nie chce wchodzić w szczegóły. Sugeruje, by odpowiedzi szukać w prokuraturze okręgowej, gdzie sporządzono akt oskarżenia.
– Żaden z prokuratorów nie kojarzy tego wątku – mówi Marta Zawada-Dybek, rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej w Katowicach. – Niewykluczone, że ten fragment zeznań świadka koronnego uznano za mało wiarygodny.
Blondyn-karateka, o którym wspominał Kastor, miał budować dom pod Warszawą, zatem nie można przyjąć, że mówił o Arkadiuszu, bo ten budował się w Szczecinie.
– Może Arkadiusz Szczasiuk żyje… – zastanawia się Dariusz Rudy z CBŚ.
– Był świetnie wyszkolony, nie dałby się tak po prostu podejść. Miał wprawdzie coś z sercem, zemdlał podczas wyczerpującego treningu w górach, ale nie przekładało się to na jego ogólną kondycję – podkreśla były trener Arkadiusza.
Podobne wątpliwości ma Adam M. ps. Brygadier, człowiek, który wie niemal wszystko o przestępczym Szczecinie. W procesie gangu Oczki był jednym z dwunastu oskarżonych, ale w rzeczywistości do grupy nie należał, bo chadzał własnymi ścieżkami. Zasłynął z porywczego charakteru i brawurowych ucieczek z policyjnych pościgów.
– Zastanawiam się, czy Arkadiusz Szczasiuk w ogóle był przestępcą – mówi. – Nigdy go nie spotkałem, jego nazwisko poznałem dopiero podczas procesu grupy Oczki. W naszym środowisku było mnóstwo szpicli i donosicieli, ale o karatece mówi się, że mógł być urzędnikiem państwowym pod przykryciem. Kto wie, może nawet policjantem. Pewnie miał do wykonania jakieś zadanie i kiedy się z niego wywiązał – schowano go na zawsze, pozorując zaginięcie. Może mieszka gdzieś za granicą albo pod Krakowem.
Czy to możliwe, o czym spekuluje kryminalny Szczecin, że krótki pobyt Arkadiusza za kratkami miał być tzw. legendą, potrzebną do tego, by zbliżyć się do szefa gangu, którego latami rozpracowywano? Albo to, że dokonując wymuszeń, sportowiec po prostu uwiarygadniał się w przestępczych kręgach? Jeżeli rzeczywiście, jak twierdzi policja, nie miał powodów, by obawiać się aresztowania, to dlaczego wyjechał z kraju? Czy nie po to, by śledzić dalsze poczynania groźnych zbiegów i pomagać policji w ich zatrzymaniu? Być może coś poszło nie tak, agent został zdekonspirowany i dlatego zginął.
– Zapewniam, że gdyby Arkadiusz Szczasiuk był naszym agentem, wiedziałbym w tym – ucina dywagacje na ten temat Dariusz Rudy. – Ci, którzy tak mówią, naoglądali się amerykańskich filmów.
Henryk Marucha: – Nigdy nie uwierzyłem, że Arek był gangsterem. Kiedy zaginął, szukałem prawdy o nim w Komendzie Głównej Policji. Nic na niego nie mieli, był „czysty”.
Ewa: – Naprawdę nie wiem, co o tym wszystkim myśleć. Minęło tyle lat. Chciałabym wierzyć, że Arek żyje, ale to niemożliwe. Nigdy nie zostawiłby mnie samej z chorym dzieckiem, nasza córeczka miała wtedy naczyniaka, bardzo się o nią martwiliśmy. Nawet na końcu świata znalazłby sposób, aby się z nami skontaktować. On nie żyje.