Straty krwawe nieprzyjaciela były bez wątpienia rzeczywiście bardzo wysokie, gdyż walczył on z wielką odwagą i wykazał się olbrzymią determinacją, żeby wytrwać nawet w najbardziej beznadziejnych sytuacjach” – tak opisywał kampanię wrześniową 1939 r. jeden z najbardziej błyskotliwych generałów Hitlera Erich von Manstein. Podczas agresji na Polskę sprawował funkcję szefa sztabu Grupy Armii „Południe”.
Przewaga militarna Niemców była miażdżąca pod każdym względem – liczby samolotów (Polacy 400, Niemcy 1300), artylerii (4300,10 000), czołgów (880,2700) czy liczebności wojska (950 000,1 800 000). Nazistowska propaganda kreowała obraz Polaków, którzy wiedzeni ułańską fantazją sięgali po absurdalne metody walki – jak w przypadku rzekomych szarży naszej kawalerii na niemieckie czołgi. Choć do nich nigdy nie doszło, wpisały się na karty historii jako synonim polskiej głupoty, a co najmniej – desperackiej bezradności. Ten mit udało się obalić, jednak istnieją inne niewyjaśnione wątki kampanii wrześniowej, mogące świadczyć o wyjątkowej determinacji i… nieodpowiedzialności. Lub o połączeniu obu tych cech w jedną wybuchową mieszankę.
GAZ POD JASŁEM
C4H8C12S – to wzór sumaryczny gazu, który podczas niemieckiego ataku na siły kanadyjskie w pobliżu belgijskiej miejscowości Ypres w 1915 r. zabił 20 tys. żołnierzy. Śmiercionośną broń nazwano iperytem (lub gazem musztardowym). Na szczęście prawie 25 lat później Niemcy, przygotowując się do wkroczenia na terytorium Polski, nie byli zainteresowani wykorzystaniem tego środka. Hitler podchodził do niego z dystansem, twierdząc, że gaz musztardowy jest przydatny jedynie w warunkach wojny pozycyjnej. Choć Niemcy produkowali go i to na masową skalę, nigdy świadomie nie zdecydowali się go użyć na polu bitwy [patrz FH 2/2014],
Istnieją poszlaki, że zrobili to… Polacy. 8 września, gdy Niemcy zdobyli już Łódź i szykowali się do opanowania Warszawy, a wojsko polskie ostatkiem sił broniło się przed Wehrmachtem w Łomży, na Podkarpaciu, w Jaśle – miało dojść do incydentu, który w 1939 r. stał się pożywką dla nazistowskich gadzinówek. Historycy dysponują trzema materiałami dotyczącymi użycia gazu: zdjęciem zniszczonego mostu zrobionym po rzekomym ataku, niemieckim raportem z 21 września oraz niemieckimi materiałami prasowymi (do których w warunkach wojennych należy podchodzić z dystansem). Raport powstał po bitwie o Jasło i został sporządzony przez dowódcę niemieckich wojsk chemicznych gen. Ochsnera. Według niego wojsko polskie, wycofując się ze swoich pozycji, zaminowało most na Wisłoce pod Jasłem szkoleniowymi minami z gazem, próbując zatrzymać nimi przemarsz niemieckiej 2. Dywizji Górskiej. Inna wersja tego zdarzenia (wspomina o niej „Biuletyn Chemika” Nr 2/2007) dodaje ostrzał artyleryjski przy użyciu pocisków chemicznych. Niemcy w tym ataku stracili 4 strzelców, natomiast kilkunastu miało ulec poparzeniu.
Prasa odpowiedzialnością za cały incydent obarczyła… aliantów. „Nowa zbrodnia angielska. Anglia dostarczyła Polsce gaz trujący…” – krzyczał nagłówek „Lemberger Zeitung”, gadzinowego czasopisma, ukazującego się w Niemczech i Generalnym Gubernatorstwie od 1939 do 1945 r. Czy rzeczywiście stało się tak pod Jasłem?
JEDNAK KŁAMSTWO?
Prof. Wojciech Włodarkiewicz w książce „Lwów 1939” pisze (opierając się na I tomie zbioru „The Problems of Chemical and Biological Warfare), że monografia niemieckiej 2. Dywizji Górskiej zawiera niezgodną z prawdą informację, jakoby w Jaśle przy rozbrajaniu mostu przez Wisłokę niemieccy saperzy wykryli miny zawierające gaz, które eksplodowały. Możliwości użycia gazu musztardowego zdaje się także zaprzeczać sprawozdanie z grudnia 1939 r. dowódcy 1. Pułku Korpusu Ochrony Pogranicza „Karpaty” płk. Władysława Ziętkiewicza, który kierował obroną Jasła. Oficer poinformował w nim, że jego jednostka nie była przygotowana do stosowania gazu bojowego. Tę narrację uwiarygodnia fakt, że decyzję o zastosowaniu broni chemicznej mógł podjąć jedynie sam Wódz Naczelny.
Mimo wszystko nie można być pewnym, czy rzeczywiście iperyt nie został użyty. Leszek Konopski – członek międzynarodowej Organizacji ds. Zakazu Broni Chemicznej w Hadze – stwierdza, że Wojsko Polskie pod Jasłem mogło zastosować gaz mimo zakazu, który pojawił się w 1925 r. w Protokole Genewskim: „Użycie iperytu było potwierdzone przez specjalnie powołaną komisję niemieckiej armii – zaznacza, powołując się na opracowania Wojskowego Instytutu Chemii i Radiometrii. – Miny z iperytem mogły pochodzić z ewakuowanych laboratoriów Wojskowego Instytutu Przeciwgazowego”.
Historia spod Jasła nie jest jednak jedynym przypadkiem, w którym istniało prawdopodobieństwo użycia zakazanej broni. Ale inne są znacznie słabiej opisane, brakuje źródeł oraz zdjęć dokumentujących rzekome incydenty. Jeden z nich miał wydarzyć się na linii Łomża-Wizna, gdzie wojsko szykowało się ponoć do odparcia przy pomocy gazu niemieckiego ataku, nie zachowały się jednak szczegóły tej akcji.
Kolejny incydent odnotowano na samym początku kampanii wrześniowej, 2 września, a wspominał go nieznany z nazwiska żołnierz Wehrmachtu, którego notatki opublikowano w miesięczniku „Odra”.
Niestety autor, służący w 14. Armii pod dowództwem płk. Lista, opisuje to zdarzenie bardzo lakonicznie. Wspomina po prostu o „zatruciu iperytem” st. Strzelca Spiegla.
Na wspomnieniach – tym razem polskiego oficera – bazuje również opis ciekawego epizodu z bitwy zwanej „bojem pod Iłżą” 8 września. Dowódca plutonu przeciwgazowego podporucznik Władysław Dobrzański i jego 51. Pułk wchodzący w skład Południowego Zgrupowania armii „Prusy” byli w opłakanym stanie. Po kilku dniach ciężkich walk jednostka została zdziesiątkowana, a straty sięgały nawet 70 proc. stanu osobowego z 1 września. Być może to desperacja spowodowała, że wycofujący się oddział otrzymał rozkaz od swojego przełożonego ppłk. Augusta Emila Fieldorfa, by ogłosić „alarm gazowy”, czyli szykować się do zaatakowania Niemców gazem!
„Metalowe butle z gazem bojowym [niestety nie wiadomo, czy iperytu – przyp. aut.] miały odkręcone zawory i moi podkomendni zaczęli już nawet próby ich otwierania. Trzykrotnie, zgodnie z procedurami, wykonałem pomiar siły i kierunku wiatru. Niestety, niesprzyjający i słaby wiatr wiejący w kierunku naszych pozycji uniemożliwił wykonanie rozkazu. Użycie gazów spowodowałoby najpewniej ogromne straty ludzkie po stronie naszych wojsk oraz wśród mieszkańców okolicznych miejscowości (pamiętam nazwę jednej wsi – Piotrowe Pole). Dlatego też zmieniłem rozkaz i zaczęliśmy odwrót. Gdyby były inne warunki wietrzne, z pewnością użylibyśmy gazów bojowych, tak jak to było w czasie I wojny światowej” – opisuje zdarzenie Władysław Dobrzański.
ALARM! ZAKŁADAJCIE MASKI!
O tym, jak bardzo niemieccy żołnierze obawiali się broni chemicznej, może z kolei świadczyć zabawna historia, która wydarzyła się 2 lub 3 września w czasie obrony rejonu umocnionego Węgierska Górka w pobliżu Żywca. Z nieznanych przyczyn (można tylko domniemywać, że był to nieprzyjemy zapach prochu.) Polacy, znajdujący się w bardzo ciasnych schronach, założyli maski przeciwgazowe. Spowodowało to tak ogromny popłoch w szeregach Wehrmachtu, że niemal natychmiast ogłoszono alarm na wypadek ataku gazowego.
Czy słusznie? Jak się okazuje, mimo ratyfikowania Protokołu Genewskiego polski rząd nic sobie z niego nie robił. Skrzętnie korzystał z poprawki zakładającej możliwość odwetu gazowego w razie zastosowania przez agresora broni chemicznej. Badania nad gazami bojowymi – oczywiście utajnione – prowadzono już od 1922 r. w Instytucie Badawczym Broni Chemicznej, a następnie w Wojskowym Instytucie Przeciwgazowym. Pracownicy instytucji oprócz sprawdzania właściwości śmiercionośnych substancji próbowali także ulepszać odzież ochronną i maski.
W dwudziestoleciu międzywojennym polskim naukowcom zajmującym się gazami bojowymi najlepiej układała się współpraca z kolegami z Francji, stąd też Paryż był ich największym dostawcą na nasz rynek. Oczywiście nie rezygnowaliśmy z własnej produkcji, o czym mogą świadczyć rozsiane po II Rzeczypospolitej zakłady i fabryki wytwarzające znienawidzoną po I wojnie światowej broń. Powstawała w wytwórni amunicji w Zegrzu, fabryce materiałów wybuchowych w Pionkach, zakładach zbrojeniowych w Skarżysku-Kamiennej czy w wytwórni „Fort Bema” w Warszawie. Zadbano tako miejsca, w których przeprowadzano próby broni bazującej na iperycie, fosfagenie i chloropikrynie. Miały się znajdować w Rembertowie i Zegrzu.
POLSCY KAMIKADZE
Nie tylko gaz mógł być naszą bronią ostatniej szansy. Jeszcze przed wojną, 6 maja 1939 r., czytelnicy „Ilustrowanego Kuryera Codziennego” przecierali oczy ze zdumienia. Na pierwszej stronie znajdował się list do redakcji gazety pt. „Kandydaci na »żywe torpedy«. Będziemy walczyć jak furjaci”. Kryło się za nim trzech młodych warszawiaków – Edward Bożyczko oraz bracia Leon i Edward Lutostańscy. „Otóż ja i moi dwaj szwagrowie wzywamy wszystkich tych Polaków, co chcą niezwłocznie oddać życie za Ojczyznę, jednak nie w szeregach armii razem ze wszystkimi, lecz w charakterze żywych torped z łodzi podwodnych, żywych bomb z samolotów, w charakterze żywych min przeciwpancernych i przeciwczołgowych. Każda zmarnowana torpeda, bomba i mina kosztuje dużo pieniędzy, których nadmiaru nie mamy” – pisali z patriotycznym zacięciem polscy kamikadze. Ten sam list miał tego samego dnia trafić do Ministerstwa Spraw Wojskowych.
Spontaniczna akcja warszawiaków niemal natychmiast odbiła się szerokim echem w całej Polsce, kolejne dzienniki drukowały list Bożyczki i Lutostańskich, który – jak można sądzić – był odpowiedzą na niemieckie żądania zwrotu Gdańska oraz „pruskiego korytarza”, a w konsekwencji słynnego sejmowego przemówienia Józefa Becka o „pokoju za wszelką cenę”. Ruszyła lawina – młodzi ludzie w przededniu II wojny światowej żywo odpowiedzieli na apel, zgłaszając swój akces, pisząc listy do krakowskiej gazety. Już 11 maja „Ilustrowany Kuryer Codzienny” podaje, że liczba potencjalnych straceńców wynosi pół tysiąca. Z zachowanych źródeł oraz badań prowadzonych w latach 90. XX wieku przez społeczny Ośrodek Informacyjny Żywe Torpedy wynika natomiast, że deklaracje udziału w walce w charakterze żywych torped zgłosiło do 31 sierpnia 1939 roku około 4700 osób, w tym około 150 kobiet. Były to przede wszystkim osoby w wieku 18-28 lat, które zdecydowały się oddać życie za ojczyznę pod wpływem impulsu.
Wspomina o tym Tadeusz Pniew- ski, były żołnierz AK z Kalisza. „Wpada podniecony mój najmłodszy brat Henryk, 18-letni uczeń gimnazjum. Był w mieście, już wie wszystko. Chce koniecznie coś robić, chce też się przydać. Nie musi mnie długo prosić, abym go zabrał ze sobą do mego punktu. Dziś uświadamiam sobie, że od tej chwili byliśmy właściwie nierozłączni. Od pierwszego dnia wojny aż do czasu, gdy zostaliśmy towarzyszami broni pod murami stolicy, ten młodziutki chłopak nie odstąpił mnie ani na krok. Był właściwie jeszcze dzieckiem, choć zawsze pełnym szalonej odwagi (należał do grupy tych, którzy zgłosili się na „żywe torpedy”), ale przecież w ogniu walki potrzebował mojej opieki i psychicznego wsparcia”.
Marynarka Wojenna nie mogła pozostać obojętna wobec tego pospolitego ruszenia, choć kandydaci deklaracje potrafili wysyłać nawet bezpośrednio do marszałka Rydza-Śmigłego. Ale jedyną osobą, która urzędowo potwierdzała zgłoszenia, był szef Broni Podwodnej komandor porucznik Eugeniusz Pław- ski, późniejszy dowódca ORP Piorun. Polityka innych instytucji państwowych, takich jak Rejonowe Komendy Uzupełnień, nie była w tamtym czasie na tyle skoordynowana, by szczegółowo informować przed rozpoczęciem działań wojennych o postępach w rejestracji kamikadze.
Mimo wszystko już w czerwcu 1939 r. w Oddziale II Sztabu Głównego Wojska Polskiego został stworzony referat do spraw „żywych torped”. Misje samobójcze miały mieć charakter nie tylko szturmowy, ale także dywersyjny i obejmować działania na morzu, lądzie i w powietrzu. Przygotowania ruszyły pełną parą w całej Polsce. W Sanoku w 2. Pułku Strzelców Podhalańskich utworzono Samodzielny Batalion Szturmowy, nazywany batalionem śmierci. Nie wiadomo, jaką bronią mieli dysponować ci straceńcy. Wiemy tylko, że batalion liczył ok. 100 osób i we wrześniu przeprowadził akcję dywersyjną w okolicach Bogumina, niszcząc kolumny niemieckich samochodów. Potem jednostka się rozpadła.
Co ciekawe, nie była to pierwsza próba, gdy przy pomocy nazewnictwa starano się zwiększyć morale żołnierzy, a jednocześnie propagandowo odstraszyć wroga. Już podczas wojny polsko-bolszewickiej w lipcu 1920 r. w Białymstoku powstał bowiem „Dywizjon Huzarów Śmierci”, charakteryzujący się wielkim hartem ducha, zaangażowaniem i kawaleryjską fantazją [patrz FH 11/2011].
Inne oddziały szturmowe jeszcze przed agresją nazistów powstały także w Warszawie, w koszarach przy ul. Rakowieckiej. Jednostka była szkolona do 15 sierpnia 1939 r., przygotowując się do wykonywania zadań specjalnych na lądzie i morzu. Po 1 września wszyscy ochotnicy mieli zostać skoszarowani w Cytadeli Warszawskiej, a następnie oddani do dyspozycji Dowództwa Obrony Warszawy. Ich zadaniem było organizowanie akcji na zapleczu wojsk niemieckich. Na Okęciu, Ochocie i Wilanowie rozbijali kolumny niemieckich samochodów i przerywali łączność. „Jako »żywe torpedy« określano też ochotników, którzy odpowiedzieli na apel Prezydenta Warszawy wzywający do obrony Czerniakowa i którzy niszczyli materiałami wybuchowymi gniazda niemieckich ckm-ów w 1939 roku” – pisze w książce „Polskie żywe torpedy w 1939 roku” Narcyz Klatka. Do takich operacji miało się zgłosić ok. 1000 ochotników!
Natomiast w Poznaniu w sierpniu 1939 r. rozpoczęto kursy dla samobójczych pilotów szybowcowych i skoczków spadochronowych. Co i jak mieli zdziałać, dokładnie nie wiadomo. Kursów jednak ostatecznie nie dokończono. Straceńcze misje planowano także w okolicach Chełmna, już po wkroczeniu Niemców do Polski. Zadaniem kamikadze z armii „Pomorze” miało też być wysadzenie niemieckiego mostu pontonowego na Wiśle, ale i tej misji nie udało się zrealizować ze względu na szybko postępujący odwrót polskiej armii.
TORPEDA W MAGAZYNIE DLA ROLNIKÓW
Czy wojsko rzeczywiście zamierzało wykorzystać młodych i pełnych patriotycznych uczuć Polaków do misji samobójczych? A może w obliczu nadciągającej katastrofy spreparowano misterną mistyfikację, by próbować odstraszyć wroga? W końcu artykuły dotyczące „żywych torped” były drukowane w wielu polskich dziennikach i periodykach (m.in. w „Śląskim Kurierze Porannym”, „Kurierze Poznańskim”, „Wielkopolaninie”). Jednak ilość znaków zapytania dotyczących „polskich kamikadze” jest ogromna – zwłaszcza gdy dochodzimy do kwestii uzbrojenia, którym mieli posłużyć się ochotnicy. Wiele wskazuje, że – w przypadku tych skierowanych do Marynarki Wojennej – takowe nie istniało.
Po przeprowadzeniu selekcji wśród wszystkich zgłaszających swój akces jako żywe torpedy 83 mężczyzn trafiło na spotkanie pilotażowe do Gdyni. Według relacji kilku z nich oficerowie tłumaczyli, że trwają prace nad 16 prototypami łodzi, które mają zostać użyte do samobójczych ataków. Co do wyglądu łodzi-torped wspomnienia ochotników bardzo się różnią. Według Mariana Kamińskiego z Poznania, jednego z uczestników spotkania, torpedy miały 8 m długości, 3,4 m szerokości, łącznie ze stabilizatorami. Ich masa całkowita wynosiła 420 kg, w tym masa ładunku wybuchowego – 200 kg. I można je było opuszczać. Kłóci się to ze słowami Jana Stępnia z Wikielica koło Iławy: „Jakiś oficer przemawiał i zapewniał, że w odpowiednim momencie zostaniemy wezwani. Opowiadał też o samej torpedzie, jej budowie, uprzedzając jednocześnie, że jak ktoś raz do niej wejdzie, to dla niego odwrotu już nie ma […]. Tylko nie chcieli nam jej pokazać. Kazali wracać do domu i czekać na wezwanie”. Z kolei inny ochotnik Jan Szumiata był przekonany, że łódź posiadała napęd elektryczny.
Jak więc było naprawdę? Nie wiadomo. Ciekawostką jest jednak fakt, że tuż po opublikowaniu listu w „IKC”, 14 maja, gazeta dla rolników „Wielkopolanin” zamieściła grafikę przedstawiającą wizję „żywej torpedy”. Nie sposób ustalić, jak redakcja weszła w posiadanie tak ekskluzywnego materiału. Być może udało się jej dotrzeć do ilustracji Mignatty, włoskiej torpedy użytej podczas I wojny światowej do ataku na austro-węgierski pancernik „Viribius Unitis” w porcie Pula. Po 1939 r. Włosi wyprodukowali jej młodszą siostrę „Maiale” , obsługiwaną przez dwie osoby – sternika oraz mechanika, siedzących okrakiem na broni mieszczącej 300-kilogramowy ładunek wybuchowy. Za najbardziej udaną akcję „żywej torpedy” przyjmuje się zatopienie przez włoskich dywersantów dwóch pancerników, niszczyciela i tankowca w grudniu 1941 r. w porcie w Aleksandrii. Podobną bronią dysponowali także Japończycy (produkujący torpedy Kaiten) oraz Niemcy. Ci ostatni wyprodukowali torpedę Narger oraz Neger, jednak jeszcze w roku oddania ich do użytku (1944 r.) zrezygnowano z ich stosowania ze względu na słabą efektywność.
Według ekspertów „żywe torpedy” nie mogły stanowić pełnowartościowej broni, która przynosiłaby na polu walki same korzyści. Tym bardziej należy sceptycznie podchodzić do polskiej inicjatywy tworzenia samobójczych jednostek. Już w 1938 r. wybitny inżynier Aleksander Potyrała na łamach czasopisma „Przegląd Morski” otwarcie krytykował takie pomysły: „Łatwiej jest bowiem zdecydować się na śmierć, niż będąc zamkniętym w żywej torpedzie trafić w nieprzyjacielski okręt płynący – w dodatku z dużą szybkością zygzakiem i czujnie badający okoliczne wody przy pomocy aparatów podsłuchowych. Zresztą siła militarna państwa nie może leżeć w samobójstwie jego obywateli”.
Wszystko wskazuje więc na to, że kampania wrześniowa nie była ani straceńczą, ani łamiącą międzynarodowe konwencje misją Niemcom ulegliśmy z honorem…