Jeszcze Rosja czy już Chiny?

Kiedyś Europa miała ochotę na ekspansję w Chinach. Dziś to Chińczycy zamierzają podbijać, i to nie tylko Stary Kontynent. Marzy im się supremacja na świecie. Co na to Ameryka? Drży

Jan Potocki, dzięki wstawiennictwu szefa rosyjskiej dyplomacji Adama Czartoryskiego włączony w skład rosyjskiej delegacji rządowej wojażującej do Chin, w 1805 r. mało nie trafił przed oblicze imperatora Państwa Środka. Autor „Rękopisu znalezionego w Saragossie” nie mógł sobie później darować, że do tego nie doszło. A wystarczyło tylko, by wysłannicy cara obiecali, że ukorzą się przed władcą i złożą czołobitny pokłon koutou. Wedle uświęconego protokołu mieli dziewięć razy przypaść do stóp właściciela Tronu Smoka. Aż tyle i tylko tyle. W każdym razie dość, by zaskarbić sobie przychylność wysłanników cesarza, tym samym uzyskać u niego widzenie i omówić z nim zagadnienia handlowe, na czym Petersburgowi zależało. A że na odprawienie koutou nie zgodził się szef poselstwa hrabia Gołowkin, to z audiencji wyszły nici, i w efekcie Rosja musiała poczekać z ekspansją handlową w kraju sąsiadów. Inna sprawa, że delegaci mieli do wykonania więcej pokłonów – na każdym ze szczebli władzy terytorialnej lokalni kacykowie oczekiwali koutou. Być może więc rosyjscy dyplomaci wyszli z założenia, że co za dużo, to niezdrowo. Błąd – minie dwieście lat i okaże się, że to nie Rosjanie chcą podbijać Chiny, ale na odwrót.

POKORA POPŁACA

O wiele mniej obiekcji mieli inni odwiedzający Pekin cudzoziemcy, m.in. kupcy, których powodzenie biznesowe w decydującym stopniu zależało od woli cesarskiej. Mistrzem w składaniu hołdów był Andreas Everardus van Braam Houckgeest, Holender, najpierw handlarz, później dyplomata. W odróżnieniu od Rosjan czy Brytyjczyków holenderscy wysłannicy nigdy nie odwracali się ze wstrętem od ceremoniału koutou. Naraz piekli dwie pieczenie: intratne kontrakty sypały się jak z rogu obfitości, zaś kontakty międzypaństwowe kwitły. Zresztą z podobną łatwością spełniali wymogi etykiety chińskiej emisariusze państw będących sąsiadami Chin – wasali Syna Nieba. Rytualna gimnastyka hołdownicza była dla nich czysto symbolicznym gestem, a dla Chińczyków miała kapitalne znaczenie. Kto respektował te reguły, kupował sobie święty spokój, i nie tylko. Swego zachowania nie musiał żałować jeszcze dlatego, że w ramach swoistego rewanżu cesarz zarzucał gościa prezentami. Towarzyszące misjom karawany opuszczały imperialny dwór objuczone worami darów i bez obaw o własne życie. Dziś jest bardzo podobnie. Zmienił się tylko kontekst. By zdobyć względy i protekcję chińskiego kierownictwa, nie trzeba już wykonywać fizycznych akrobacji, ale też nie należy wdawać się w krytykę np. sytuacji w Tybecie. Tylko tacy, mający głowę do interesów, mogą liczyć na fory Pekinu.

Zginanie karku do perfekcji opanowali Japończycy, Koreańczycy, Wietnamczycy i Birmańczycy, którzy na przestrzeni średniowiecza musieli świadczyć trybut Państwu Środka. Nauczyli się tego również Tybetańczycy, w XIII i XIV stuleciu podbici przez Imperium Mongolskie. Czyli tym samym przez Chiny, którymi od 1279 do 1368 r. rządziła mongolska dynastia Yuan. Mongołowie pociągali za sznurki, ale jednocześnie byli pod urokiem Tybetu, nawet przyjęli tamtejszą lamaistyczną wersję buddyzmu. Jednak do Tybetańczyków o wiele mniej sentymentu mieli Mandżurowie, którzy najpierw zawojowali Chiny właściwe, a następnie ujarzmili Tybet. Mimo ostrej kontroli i szykan urzędników reprezentujących mandżurską dynastię Qing (1644–1911), górska kraina wyszła obronną ręką z opresji. Mało tego. Gdy w latach 1911–1912 ugrupowania republikańskie obaliły cesarstwo, Lhasa (stolica Tybetu) aż do 1950 roku cieszyła się niezależnością, którą zniweczył dopiero Mao Zedong.

Czy zatem Chiny bezprawnie zagarnęły niektóre tereny? Pekin odrzuca sugestie tego typu, wyjaśnia, że jego rzekomo zaborczemu postępowaniu przyświeca dobro innych narodów. Lansowana jest opinia, że takimi przesłankami kierowano się m.in. przy „wyzwalaniu” Tybetu, dzięki czemu uwolniono go od zgubnego feudalizmu i plag zdrowotnych. Ale te motywy inkorporacji wyglądają na naciągane w zderzeniu z tradycyjną chińską koncepcją państwową. Głosi ona, że Chiny wręcz powinny podporządkować sobie narody, czyhające na ich bezpieczeństwo. Wydaje się to jednak wydumanym pretekstem do podjęcia 58 lat temu interwencji, zmierzającej do udzielenia Tybetowi „braterskiej pomocy”. Zdaniem chińskich myślicieli, Chiny to usytuowany w pępku świata unikatowy twór, okrążony przez barbarzyńców. Na przekór im Państwo Środka wypracowało przez 5 tysięcy lat cywilizację stawiającą na pokój i równowagę, wykluczającą próby przywłaszczania sobie cudzych ziem, i to mimo że są zasiedlone przez istoty niższe, czyli barbarzyńców.

NIE DRAŻNIĆ TYBETEM

 

Współczesną formą koutou jest zamykanie oczu na drażliwe kwestie, takie jak Tybet czy prawa człowieka, oraz niesprzeciwianie się dążeniu Chin do „ustanowienia harmonii” w świecie, które to hasło przykrywa ekspansję na wszystkich kontynentach. Dawniej, świadomi nierówności sił i środków Tybetańczycy bez szemrania przestrzegali wymogu koutou, a gdy już powstała ChRL, skromnie opowiadali się za autonomią Tybetu, nie zaś za irytującą Pekin niepodległością. Mimo to padli ofiarą aneksji. Jakie więc stanowili niebezpieczeństwo? Odpowiedź tkwi przede wszystkim w regionalnym układzie sił. Prawdopodobnie maoistowski Pekin, pragnąc uprzedzić podobną akcję aneksyjną Indii (odrodzonych z niebytu w 1948 roku), zadziałał prewencyjnie. Dla obydwu azjatyckich gigantów kultowa kraina ma bowiem olbrzymią rangę strategiczną oraz symboliczną.

Więcej szczęścia, sprytu i mocy, by się przeciwstawić chińskim potentatom, mieli Wietnamczycy i Birmańczycy. Co prawda płacili Chińczykom lenno, ale jednocześnie zdołali stawić czoło ich terytorialnym apetytom. Wietnamczycy już siedem wieków temu pokazali – a potem tylko to potwierdzali w walkach z Francuzami i Amerykanami – że są świetnymi partyzantami, umiejącymi dotkliwie dokuczyć napastnikom. Wyekspediowane z Pekinu inwazyjne oddziały, złożone głównie z mongolskich wojowników, trzy razy musiały uznać wyższość wietnamskich obrońców w bitwie pod Dac Banh. Wietnamczycy dodatkowo zaskoczyli najeźdźców bezprecedensowym fortelem, stawiając w porcie zapory z grubych łańcuchów i pali, co skutecznie uniemożliwiło desant posiłków. Fiaskiem zakończyła się też, podjęta dużo później (1765–1770), już przez dynastię Qing, kampania w imię podboju królestwa Birmy. Korpus ekspedycyjny maszerował przez gęstą dżunglę, gubiąc się i plącząc w gąszczu. Żołnierze umierali z wycieńczenia i chorób. Pięcioletnie wysiłki przeszły do nieformalnej historii Chin jako jedna z największych militarnych katastrof. Zaś w oficjalnie wykładanych dziejach takie fakty oczywiście są skrzętnie pomijane, by nie rzucały cienia na renesans potęgi Państwa Środka. Tym bardziej nie może być mowy o tym, żeby odsłaniać prawdziwe intencje nieudanych wypraw wojennych.

A że Birma do dziś jest oczkiem w głowie Chińczyków, świadczą olbrzymie wpływy ekonomiczne i polityczne, jakie Pekin wywalczył sobie u tamtejszej, bojkotowanej przez resztę świata junty. Wpływy te są tak znaczące, że jakiekolwiek rozwiązanie wlokącego się 20 lat problemu konfrontacji birmańskich władz wojskowych z opozycją – uosabianą przez laureatkę pokojowego Nobla, panią Aung San Suu Kyi – jest dziś nie do wyobrażenia bez chińskiego pośrednictwa.

ROWER W CIĄGŁYM RUCHU

Jednak w trzecim tysiącleciu dla Pekinu ważne jest już nie tylko zmuszanie sąsiadów do uległości oraz zachowanie spokoju na granicach. Chiny sygnalizują, że mogą potrzebować przestrzeni życiowej i nowych źródeł surowców energetycznych, by utrzymać niebywały wzrost. Bo jedynie dalszy rozwój pozwoli im zażegnać widmo upadku. Wedle jednego obrazowego porównania, gospodarka Chin jest jak rower, który musi cały czas być w ruchu, bo jak stanie, to upadnie. Zaś stały napęd generować mogą paliwa. Regularne dostawy nośników energii zapewnić może tylko zagranica. Chiny wyciągają po nie rękę za miedzę, w kierunku północnym, czyli tam, gdzie jest ropa i gaz. Azja Środkowa, a zwłaszcza Rosja, dysponuje bajecznymi zasobami, które zalegają na jej Dalekim Wschodzie i we wschodniej Syberii. Są to zarazem te połacie Federacji Rosyjskiej, które najszybciej się wyludniają, a na miejsca opróżnione przez Rosjan chętnie i szybko wskakują Chińczycy. Zagospodarowują zapuszczoną infrastrukturę, hodują bydło, uprawiają rośliny użytkowe. Robią to wszystko, czego nie chce się już robić zdemoralizowanym, zniechęconym ubóstwem, rozpitym Rosjanom. Za żony przybysze zza Amuru biorą sobie Rosjanki, niemające szczególnej pociechy z rodaków. W Moskwie zaczyna się przebąkiwać, że Chińczycy po cichu rekolonizują ziemie, które do nich należały przed paroma wiekami.

Pekin zgłaszał wobec Kremla roszczenia terytorialne w latach 60. zeszłego stulecia. Pretensje dotyczyły obszaru o rozmiarach nawet 1,5 mln kilometrów kwadratowych, obejmującego m.in. obwody Amurski i Czytyjski oraz Kraj Nadmorski. Później na szczeblu oficjalnym takich żądań nie wysuwano. Może dlatego, że nie ma takiej potrzeby, wszak wszystko dzieje się samo, bez krzyku i awantur. Pełzającą rewindykację widać gołym okiem. Jest ona na rękę Pekinowi, który ją nawet wspomaga. Wie, co czyni, bo Chiny cierpią na przeludnienie mimo gigantycznego terytorium. Ale tylko jego połowa nadaje się do życia. W tej sytuacji rząd nakłania obywateli do emigracji, zachęcając, by poza krajem szukali szansy. To jedna strona medalu, ale jest i druga. Wiadomo bowiem, że ci, którzy wyjeżdżają, zakładają na obczyźnie chińskie przyczółki. Dobrze zorganizowane enklawy ułatwiają oddziaływanie na otoczenie oraz popularyzowanie poglądów i idei, na których zależy Pekinowi. I – last but not least – pomagają zbierać informacje, zwłaszcza te o tajnym charakterze. Moskwa wciąż udaje, że nic się nie dzieje. Ale sterowane przez władze media od czasu do czasu publikują analizy, których wymowa raz po raz szokuje Rosjan. A nie mogą reagować inaczej, skoro się dowiadują, że coraz silniejsza armia Chin coraz sprawniej modernizuje swój potencjał pod kątem ewentualnego starcia z Rosją. Tamtejsze wojsko ma się unowocześniać pod kątem doktryny, której realizację rozpisano na trzy etapy. Pierwszy ma już za sobą, czyli budowę sił zbrojnych, będących w stanie skutecznie odstraszyć każdego wroga. Dojście do drugiej fazy zajmie jeszcze niecałe dwa lata i wtedy wojsko gwarantować ma – w razie konieczności – poszerzenie strategicznej przestrzeni życiowej. Rosjanie boją się, że w pierwszej kolejności miałoby się ono odbyć ich kosztem. Zastanawiają się, czy nieuchronna będzie wojna. Trzecia faza zakłada, że Chiny staną się niepokonane, i to one, a nie USA, dyktować będą zasady gry.

Lansowanie i nagłaśnianie takich prognoz niepokoi Rosjan, ale nie Chińczyków, bo im spełnienie planów przynieść może ratunek przed gospodarczym krachem. Ten bowiem oznaczałby wybuch społecznego niezadowolenia i niepokojów. Aspiracje narodu zostały poważnie rozbudzone w ostatnich 30 latach. Teraz czeka on już tylko na więcej. Spodziewa się, że Chińska Republika Ludowa będzie numerem 1 na świecie pod każdym względem. Że stanie na najwyższym podium, zdystansuje pozostałe mocarstwa gospodarcze, nawet w dochodach na głowę mieszkańca. Biorąc pod uwagę ogrom ludności można by to uznać za utopię. Jednak Państwo Środka pokazało, że stać je na bardzo wiele. Dość przypomnieć, że od czasu, gdy akuszer chińskiego cudu, Deng Xiaoping, w 1978 r. ruszył z posad zastałą bryłę, wycieńczona masochistycznymi eksperymentami gospodarka natychmiast rozpostarła skrzydła i poderwała się do lotu. Od tamtego czasu produkt krajowy brutto pomnożono aż 10-krotnie. Chiny parły do przodu w zawrotnym tempie ok. 10 proc. wzrostu rocznie, i po drodze nie przeżywały załamań. Dziś ChRL może się chlubić trzecią gospodarką globu, lepiej stoją tylko japońska i amerykańska. Za 3–4 lata Chińczycy odbiorą Japończykom drugą lokatę, a pierwszą USA za mniej więcej 15–20 lat. I wtedy też udział Chin w produkcji światowej wynieść ma aż 30 proc., czyli tyle, ile w 1600 roku. Bo potem ten wkład tylko malał. W okresie rządów Mao (1949–1976) spadł do poziomu ledwo 5 proc., lecz dziś sięga już 15 i ciągle się pnie. Czyżby i tu historia miała zatoczyć koło?