Już współcześni zwykli skracać niezwykle długie personalia naszego bohatera i zwracali się doń przydomkiem Ibn Battuty, pod którym przejść miał do historii. Zastanawiać się można, pod jakim względem pieszczotliwe przezwisko oznaczające dosłownie „kaczorka” pasowało do człowieka, który je nosił. W trakcie trzech dekad podróży po trzech kontynentach Ibn Battuta dowiódł bowiem nieraz, że pod względem charakteru bliżej mu do lwa niż pociesznego ptaka. Bo zaiste trzeba było mieć odwagę króla zwierząt, by wypuszczać się na eskapady, jakie stały się udziałem arabskiego obieżyświata.
Przez stulecia powszechnie uważano, że największym średniowiecznym podróżnikiem był Marco Polo. W każdym razie w Europie, bo mieszkańcy Afryki Północnej mieli na ten temat zupełnie inne zdanie, przyznając ów tytuł swojemu krajanowi, który przebył łącznie trasę pięciokrotnie dłuższą niż sławny Wenecjanin. Dopiero na początku XIX wieku po zajęciu przez Francuzów Algieru do Paryża trafił manuskrypt Osobliwości miast i dziejów podróży, tj. relacji z przygód Ibn Battuty, zdanej przez niego na dworze sułtana Maroka Abu Inana Farisa, a spisanej przez Muhammada Ibn Dżuzaja. W roku 1853 ukazał się pierwszy tom francuskiego przekładu tego dzieła, budząc wielkie zainteresowanie orientalistów, historyków i pragnących egzotyki czytelników. Data ta wyznacza początek nowego i aktywnego życia po życiu arabskiego wędrowca, jego podróże i przygody po dziś dzień badane są przez naukowców, a w uniwersyteckich gabinetach wylano hektolitry atramentu, spisując ich analizę. Ciekawość, jaką wzbudza Ibn Battuta, nie powinna nikogo dziwić, nie dość, że objechał cały znany średniowiecznym muzułmanom świat, to jeszcze obraz jego osoby, jaki wyłania się z zostawionych wspominków, jest niezwykle intrygujący. Marokańczyk gdziekolwiek trafiał, wdawał się w fascynujące awantury, wliczając w to udział w lokalnych wojnach oraz spiskach politycznych i bywał świadkiem tajemniczych zjawisk, które dziś określilibyśmy jaki paranormalne. Na swej drodze spotykał najpotężniejszych władców epoki: chana Złotej Ordy, bizantyńskiego cesarza czy sułtana Delhi, a także pobożnych muzułmańskich pustelników i indyjskich joginów, o całej rzeszy pomniejszych możnowładców oraz szarych zjadaczy chleba nie wspominając. W jego ręce trafiały bogactwa czyniącego zeń milionera, które następnie tracił w jednej chwili, kilkakrotnie zostając (dosłownie!) w samej bieliźnie. Ślad wędrówek Ibn Battuty znaczyły kolejne porzucone przez niego byłe żony i spłodzone z nimi dzieci, bo marokański podróżnik, nie odczuwając najmniejszego dysonansu poznawczego, łączył ze sobą pobożne pielgrzymowanie do miejsc świętych i migrację za chlebem z seksturystyką. Śledząc jego losy, trudno się nie zastanawiać, co czuła cała czereda kobiet, z którymi po drodze się ożenił tylko po to, by je wkrótce zostawić- ewidentnie podróżnik miał problemy ze stworzeniem stabilnego związku. Już w trakcie pierwszej pielgrzymki do Mekki w przeciągu zaledwie kilku tygodni zdążył ożenić się z córką jadącego z nim w karawanie tunezyjskiego syndyka, rozwieść się z nią i ponownie wziąć ślub z inną dziewczyną!
Od piramid do Kaaby
Pierwszy etap podróży naszego bohatera zawiódł go przez ziemie dzisiejszej Algierii do Tunisu. Wędrówka zaczęła się nie najlepiej, Marokańczyk początkowo przyłączył się do misji dyplomatycznej zdążającej w tym samym co on kierunku, ale posłowie zachorowali, co zmusiło karawanę do postoju, który przedłużył się jeszcze, gdy jeden z ambasadorów zmarł. W tej sytuacji młodzieniec postanowił rozstać się z przygodnymi towarzyszami i dołączył do grupy tuniskich kupców wracających do domu z wyprawy handlowej. Niestety, wkrótce samemu zachorzał, a jego stan był na tyle poważny, iż współwędrowcy radzili mu, by zawrócił z trasy. Uparty pątnik odparł, że jeśli ma umrzeć, to umrze w trakcie pielgrzymki z twarzą zwróconą ku Mekce. Ostatecznie pozbył się ciężkiego bagażu i dalszy etap podróży odbył na lekko objuczonym ośle niosącym tylko jego samego i najpotrzebniejsze rzeczy. Na szczęście gorączka rychło opuściła Ibn Battutę i do Tunisu dotarł już w pełni sił. Wjazd do obcego miasta był dlań, jak wspominał po latach, doświadczeniem przygnębiającym- jego towarzyszom wylegli naprzeciw krewni i znajomi, jego nie witał nikt. Ostatecznie jakiś przyjaźnie nastawiony obcy wziął przybysza pod swoje skrzydła i zaprowadził do lokalnej madrasy (szkoły koranicznej), gdzie znalazł nocleg i schronienie na następne dni.
Odpocząwszy po dotychczasowych trudach, Marokańczyk dołączył do opuszczającej Tunis karawany pielgrzymów zdążającej do świętego miasta islamu. Jako że miał za sobą studia prawnicze, grupa powierzyła mu funkcję swojego kadiego, tj. sędziego mającego dbać w trakcie ich wyprawy o przestrzeganie zasad islamskiego prawa. W tym charakterze w roku 1326 dotarł do Egiptu.
Rządzony przez mameluków kraj nad Nilem olśnił naszego bohatera. Z wielką ciekawością zwiedzał jego zabytki. W Aleksandrii obejrzał m.in. słynną latarnię morską na Faros, wzniesioną w roku 280 p.n.e. Był jednym z ostatnich ludzi, którzy mieli szczęście zobaczyć ten budynek na własne oczy. Był on już w kiepskim stanie, uszkodzony przez trzy trzęsienia ziemi z poprzednich lat. Ostatecznie latarnię zniszczyły kolejne wstrząsy w roku 1375, obracając ją w kupę gruzów, która straszyła Egipcjan do połowy XV stulecia, gdy na jej miejscu mamelucy wznieśli fort.
Olbrzymie zainteresowanie podróżnika wzbudziły najsławniejsze starożytne budowle Egiptu, tj. piramidy. Ich ogrom i dostojeństwo szokowały Marokańczyka snującego najdziksze domysły na temat ich pochodzenia. W jego czasach wiedza o tym, że zabytki te stanowiły grobowce faraonów, przepadła w mrokach niepamięci i muzułmańscy uczeni tworzyli niezwykle barwne teorie mające wyjaśnić, czym piramidy właściwie są i co znaczą pokrywające ich wnętrza hieroglify. Ibn Battuta wierzył w podanie, że za wzniesienie monumentów odpowiedzialny był mityczny król egipski, a zarazem wielki uczony i prorok -Hermes, który przewidziawszy nadejście potopu, nakazał zbudowanie monumentalnych schronów, w których zdeponował zapiski i narzędzia mające pomóc odbudować cywilizację po katastrofie.
Z Aleksandrii pielgrzym udał się do Fuwwy, gdzie jak usłyszał, mieszkał pobożny pustelnik al-Murszidi. Nasz bohater chciał prosić świątobliwego ascetę o błogosławieństwo na dalszą drogę. W gościnie u otoczonego sławą cudotwórcy szejka spędził noc, śpiąc na dachu jego domostwa. Przyśnił mu się wówczas osobliwy sen- został mianowicie porwany przez wielkiego ptaka, który poniósł go na swych skrzydłach do Mekki, a potem jeszcze dalej, aż w końcu zostawił w jakimś nieznanym pokrytym lasami kraju. Gdy rankiem Ibn Battuta podzielił się nocnym widziałem z gospodarzem, ten objaśnił mu je, mówiąc młodzieńcowi iż:
Odbędziesz pielgrzymkę do Mekki, odwiedzisz grób Proroka, będziesz podróżował przez Jemen, Irak, kraj Turków i Indie. W Indiach pozostaniesz przez dłuższy czas i spotkasz tam mego brata Dilszada Hindusa, który wybawi cię ze srogich terminów, w jakie popadniesz.
Zadziwiony przepowiednią Marokańczyk pożegnał pustelnika i ruszył do Kairu. Incydent w eremie był pierwszym, lecz nie ostatnim przypadkiem w trakcie jego podróży, gdy stykał się z dotknięciem świata nadprzyrodzonego. Bowiem co do proroctwa szejka to spełnić miało się ono co do słowa.
Ze stolicy państwa mameluków Ibn Battuta i pozostali pielgrzymi udali się w górę Nilu, planując przepłynąć statkiem Morze Czerwone i tym sposobem dostać się na Półwysep Arabski. Po drodze wędrowcy nocowali w muzułmańskich domach pielgrzyma i klasztorach sufich, raz w trakcie przeprawy przez Synaj zatrzymali się w gościnie u koptyjskich mnichów, którzy mimo różnicy wyznania przyjęli ich gościnnie. Gdy Marokańczyk zbliżał się już do wybrzeża, kolejny pobożny asceta tym razem z miasta Hu przestrzegł go, iż morska przeprawa nie dojdzie do skutku. Jakoże zapowiedź ta się spełniła, młodzieniec przypisał jej trafność proroczym zdolnością szejka. W rzeczywistości w sprawę nie trzeba było mieszać sił nadprzyrodzonych, eremita po prostu doskonale obeznany był w sytuacji politycznej, ta zaś wyglądała tak, że miejscowi arabscy koczownicy podnieśli właśnie bunt przeciwko władzy mameluków i południe Półwyspu Synaj pogrążyło się w wojnie, co pociągnęło za sobą zawieszenie rejsów przez Morze Czerwone.
Karawana wróciła zatem na północ, a Ibn Battuta zdecydował się podążyć do Mekki drogą lądową poprzez Syrię i Palestynę. Dało mu to możliwość zwiedzenia Damaszku i Jerozolimy. Obydwa miasta wprawiły go w zachwyt- pierwsze jako dawna stolica kalifatu, drugie ze względu na liczne miejsca kultu, które odwiedził. Choć jednak Jeruzalem również i dla muzułmanów stanowiła miasto święte, nie mogło się ono w ich oczach równać z ojczyzną Mahometa- Mekką. Dlatego nasz podróżnik czym prędzej skierował się ku Półwyspowi Arabskiemu i przebywszy dzielące go od celu pielgrzymki straszliwe pustynie, ostatecznie w październiku 1326 roku stanął na ziemi, gdzie narodził się islam i dokonał rytuałów wymaganych od pielgrzymów przybywających do Mekki.
Hadż został odbyty, zostało pytanie co dalej? Czy Ibn Battuta miał wracać do domu? Jeśli myśl taka pojawiła się w głowie młodzieńca, to szybko ją od siebie odegnał. Wciąż mając w pamięci proroctwo egipskiego pustelnika, zdecydował się wyprawić w poszukiwaniu nowych przygód. Dosiadłszy wielbłąda, skierował jego kroki na północ ku ziemiom Iraku. Tam odwiedził grób, w którym spoczywały doczesne szczątki zięcia Mahometa i czwartego kalifa – Alego, a następnie udał się na wycieczkę krajoznawczą po Persji. Jej mieszkańcy co prawda byli szyitami, co w oczach ortodoksyjnego Marokańczyka czyniło z nich heretyków, ale nie osłabiało to ciekawości wędrowca, który kursował po ich kraju, odwiedzając kolejne święte miejsca szyizmu. Następnie zawrócił i udał się do dawnej stolicy Abbasydów -Bagdadu. Widok, który tu zastał, był przygnębiający, miasto wciąż jeszcze nie podniosło się po zniszczeniach, jakich doznało w poprzednim stuleciu z rąk Mongołów pod wodzą Hulagu i znaczna jego część leżała w ruinach. Świadectwem tego, jak nisko upadło Miasto Pokoju, był fakt, że w miejskich łaźniach ściany wysmarowane były smołą mającą imitować czarny marmur. Nic dobitniej nie pokazywało, że czasy, gdy do Bagdadu płynęły bogactwa ze wszystkich stron świata, dawno przeminęły.
Odwiedziwszy dawne centrum kalifatu, Ibn Battuta wędrował jeszcze czas jakiś po Mezopotamii, po czym w roku 1327 odbył drugą pielgrzymkę do Mekki. Chcąc odpocząć po dotychczasowych trudach i pogłębić wiedzę religijną, pozostał tu przez następne trzy lata. O dach nad głową i wyżywienie nie musiał się martwić, bo te zapewniały mu znajdujące się w ojczystym mieście Mahometa charytatywne instytucje ufundowane przez pobożnych muzułmanów. Teoretycznie pielgrzym mógłby spędzić tu resztę życia, nie troszcząc się o sprawy materialne, ale żądza przygód wciąż tliła się w jego sercu. W roku 1330 wyprawił się drogą morską do Afryki wschodniej i zwiedził Mombasę. W tym momencie narracja wielkiego podróżnika staje się nieco niejasna pod względem kolejności wydarzeń, ale w dwa lata później widzimy go ponownie w Mekce. Odbywszy hadż po raz kolejny, zdecydował się podążyć za nocnym widzeniem, jakiego doświadczył w Egipcie i udać do Indii. Szczęśliwie istniało połączenie morskie między jemeńskim Adenem a subkontynentem indyjskim. Próba dotarcia tą drogą ku przeznaczeniu napotkała jednak opór ze stronyżywiołów, które zagnały statek wiozący Ibn Battutę ku wschodniej Afryce. Przeżywszy sztorm, podróżnik stwierdził, ze jak na razie ma dość żeglugi i na trzęsących się nogach zszedł na ląd.
Gościnni Turcy
Odetchnąwszy trochę po przeżytej na morzu grozie, Marokańczyk siadł nad mapą i zaplanował nową trasę podroży do Indii- tym razem lądową. Sytuacja polityczna sprzyjała tym zamierzeniom- po podbojach mongolskich z poprzedniego wieku na olbrzymich przestrzeniach Eurazji panował pokój narzucony żelazną ręką zdobywców. Co prawda wielkie imperium Czyngisa i jego bezpośrednich następców podzieliło się na mniejsze państwa, ale każde z nich i tak stanowiło rozległe imperium, a ich władcy żyli ze sobą w zgodzie, co czyniło całe przedsięwzięcie łatwiejszym do wykonania.
Ibn Battuta ruszył zatem w dół Nilu, docierając na powrót do Egiptu. Wędrując znaną już sobie, trasą przebył Syrię i stanął na wybrzeżu Morza Śródziemnego. Tu na chwilę wraz z towarzyszami zrezygnowali z trasy lądowej, wykupując miejsca na chrześcijańskim statku, który przewiózł ich do wybrzeży Anatolii.
Kraj, który ich powitał,muzułmanom znany był jako Rum. Nazwa ta nawiązywała do czasów, gdy nad Azją Mniejszą władzę sprawowali Bizantyńczycy, którzy sami siebie nazywali Rzymianami. W XI wieku w granice cesarstwa wtargnęli przybyli ze wschodnich stepów Turcy Seldżuccy, którzy odniósłszy szereg zwycięstw nad bizantyńską armią, skutecznie okroili strefę kontrolowaną przez Konstantynopol do zachodnich wybrzeży Azji Mniejszej, powołując na gruzach dawnego porządku sułtanat Rum. Długo on jednak nie przetrwał, wstrząsany walkami wewnętrznymi oraz bitwami z przybyłymi z zachodu krzyżowcami. W momencie gdy Ibn Battuta wędrował po Anatolii, ziemie te podzielone były między małe, często skłócone ze sobą sułtanaty. W ciągu następnych kilku dekad jeden z nich, należący Turków Osmańskich, miał wysunąć się na dominującą pozycję, zjednoczyć pozostałe państewka, stworzyć olbrzymie imperium, które zadawszy śmiertelny cios Bizancjum,miało zagrażać Europie aż do schyłku XVII wieku i bitwy pod Wiedniem. Na razie wszystko to było pieśnią przyszłości tak odległej, że nawet pobożny szejk cudotwórca z Fuwwy nie byłby w stanie jej przewidzieć.
Anatolia wzbudziła w naszym bohaterze zachwyt i wOsobliwościach miast i dziwach podróży nie mógł się jej nachwalić. Oddajmy zresztą głos jemu samemu, lata później dyktującemu na marokańskim dworze swoje wspomnienia sekretarzowi:
Dziesiątego dnia zawitaliśmy do miasta Alaja, gdzie poczyna się kraina Rum, jeden z najpiękniejszych krajów świata. Allach bowiem zgromadził w onym kraju wszystko co piękne. Lud tej krainy jest nad wyraz dorodny, nosi czystą odzież, a jego pożywieniem są potrawy o wybornym smaku. Mówi się przeto: „Błogosławieństwo jest w Syrii, a dobroć w Rum.”
Gdziekolwiek się zatrzymaliśmy tam, wklasztorze czy w domu czyimś, widoczną była uczynność i troska, jaką okazywali nam tak mężczyźni jak i niewiasty (…). W podróży czy przy pożegnaniu zachowywały się wobec nas tak, jak gdyby były naszymi krewnymi lub z tego, co my narodu pochodziły. Mogłeś tedy widzieć kobiety płaczące i zasmucone z powodu naszego odjazdu.
Tym, co najbardziej zapadło Ibn Battutcie w pamięć, była właśnie niezwykła gościnność Turków, którzy wszędzie, dokąd się udał, przyjmowali go z otwartymi ramionami. Najczęściej zatrzymywał się w domach należących do organizacji znanych jako al-achijat. Były to quasi-zakonne bractwa młodych miejskich rzemieślników nie mających jeszcze żon lub żyjących z wyboru w celibacie. Skupieni wokół swego rodzaju opata, znanego jako achi, tworzyli wspólnoty noszące nazwę futuwwa. Mieszkali wspólnie, wyróżniając przy tym charakterystycznym ubiorem, ale nie wyrzekali się świata całkowicie. W przeciągu dnia każdy wykonywał normalnie swój zawód, a wieczorami schodzili się w swej siedzibie i przekazywali zarobione pieniądze do skarbca, z którego finansowano egzystencję wspólnoty. Noce członkowie al-achijat spędzali na wspólnych modłach, recytacji Koranu i ucztowaniu. Ich „domy zakonne” pełniły funkcję zajazdów dla muzułmańskich wędrowców, a achi cieszyli się tak wielkim autorytetem w społeczeństwie, że niejednokrotnie w prowincjonalnych miastach Anatolii to oni właśnie pełnili rolę sułtańskich gubernatorów. Nasz bohater szybko stał się wielkim fanem tych bractw, u których zawsze znajdował gościnę i wyżywienie, oraz otaczany był wielkim szacunkiem jako człowiek, który odwiedził Mekkę, Jerozolimę i inne święte miejsca islamu.
Z hojności gospodarzy Marokańczyk korzystał zresztą nie tylko w futuwwach. Chętnie przyjmowali go też lokalni możnowładcy w tym sami sułtani, którzy zawsze chętnie słuchali opowieści podróżnika, nalegając zwłaszcza na te dotyczące Mekki i grobowców świętych mężów. Samego Ibn Battutę Turcy postrzegali jako świątobliwego pielgrzyma i temu właśnie zawdzięczał niezwykłą popularność, jaką cieszył się w trakcie trwającej prawie półtora roku peregrynacji po Anatolii. Zewsząd otaczany był uwielbieniem, które przeliczało się na konkretne dochody, bo do sakiewki wędrowca płynął szeroki strumień złota, a dostawał także kosztowne szaty, rumaki i niewolników- prawdopodobnie czuł się przez cały ten czas jakby żywcem zabrano go do muzułmańskiego raju.
W tej beczce miodu była jednak łyżeczka dziegciu- problemy językowe. Nasz bohater nie znał bowiem tureckiego. Ba, z tego, co wiadomo, w ogóle poza ojczystym arabskim nie znał żadnego innego języka wyjąwszy podstawową znajomość perskiego. Póty wędrował po północnej Afryce, Syrii, Iraku czy Iranie, nie stanowiło to problemu, teraz jednak wylądował na północno-zachodnich rubieżach świata islamu, którego mieszkańcy mówili po turecku (a ich chrześcijańscy sąsiedzi i niewolnicy po grecku), powodowało to oczywiste kłopoty w komunikacji. By się dogadać z tubylcami, Marokańczyk musiał znaleźć tłumacza, a to nie było znowu takie łatwe. Najlepszym rozwiązaniem było poszukać jakiegoś imama czy uczonego w prawie koranicznym, bo ci z racji swojego zawodu musieli przynajmniej w teorii znać arabski, w którym spisana jest święta księga islamu. Inna rzecz, że nie stanowiło to reguły, bo w „domach zakonnych” al-achijat ich mieszkańcy całe noce spędzali na recytacji Koranu, tyle że bez specjalnego zrozumienia, bo po arabsku nie mówili,o czym wędrowiec przekonywał się w czasie prób dogadania się z nimi.
Zdarzały się niekiedy sytuacje komiczne- w pewnej futuwwie miejscowy achi sam wynalazł tłumacza dla przybysza z Maroka- wśród gości „domu zakonnego” był bowiem pewien Pers, który biegle mówił w języku Mahometa. W każdym razie tak twierdził, bo gdy go wezwano, okazało się, że ani w ząb nie rozumie tego, co Arab z Maghrebu do niego mówi! Z tej kompromitującej sytuacji sprytny Irańczyk wybrnął, mówiąc „opatowi”, że nie może się dogadać z Ibn Battuta, bo ten mówi w… starożytnym arabskim, podczas gdy on posługuje się językiem współczesnym! Warto dodać, że słysząc to achi, poczuł jeszcze większy szacunek względem naszego bohatera, którego uznał za męża niezwykle uczonego. Tak więc kilkanaście miesięcy spędzonych w Anatolii było dla Marokańczyka wspaniałym czasem, aczkolwiek cytując klasyka, plusy dodatnie nie przysłoniły mu plusów ujemnych. Szybko odkrył, że tubylcy nad wyraz lubią przeżywać „odloty” i to bynajmniej nie spowodowane zbliżającym do Allacha tańcem derwiszów, lecz zażywaniem haszyszu. Wśród Turków pełno było narkomanów, co pobożnemu prawnikowi niezbyt się podobało. Jeszcze mniejszy entuzjazm budził w nim sposób, w jaki niektórzy muzułmanie pomnażali swe majątki. Co bardziej obrotni i zamożni Turcy kupowali greckie niewolnice, które następnie zmuszali do pracy w charakterze prostytutek, czerpiąc zyski z ich nierządu. Ibn Battuta uznał to za haniebny proceder, aczkolwiek święte oburzenie, jakim pałał, bynajmniej nie przeszkodziło mu w zakupie dwóch młodych Greczynek, które uczynił swymi nałożnicami
Mongolski chan i bizantyński cesarz
Po kilkunastu miesiącach niezwykle przyjemnego objazdu kraju Rum nasz bohater dotarł do wybrzeży Morza Czarnego i przeprawiwszy się przez nie na pokładzie genueńskiej galery, wylądował w Kafife na Półwyspie Krymskim. Miasto to kontrolowane było przez Genuę, stanowiąc największy obok Konstantynopola port handlowy wschodniej Europy, przez który przechodziły zarówno przyprawy z odległej Azji, jak i cenne skóry oraz niewolnicy z Rusi, nie mówiąc o dziesiątkach innych towarów. Zamieszkiwali je Włosi, Grecy, a wśród mieszkańców byli też muzułmanie mający własny meczet.
Zszedłszy na ląd w gwarnym porcie, Ibn Battuta przeżył potężny szok kulturowy- Kaffa powitała go biciem dzwonów grających w licznych katolickich i prawosławnych kościołach. Dźwięk ten nasz podróżnik usłyszał po raz pierwszy w życiu i niezbyt mu się spodobał. Znalazłszy islamski dom modlitwy, wraz z towarzyszami wspięli się na minaret i z jego szczytu zaczęli głośno wywrzaskiwać wezwanie do modlitwy, próbując zagłuszyć dzwony. Zirytowało to chrześcijańskich mieszczan – całkiem możliwe, że wygarbowaliby Marokańczykowi i jego kamratom skórę, gdyby na odsiecz nie przybył im uzbrojony po zęby miejscowy kadi, który ściągnął ich z wieży i uspokoił sytuację.
Opuściwszy Kaffę, wędrowiec z Maghrebu postanowił ruszyć w kipczacki step, by stanąć przed obliczem chana Złotej Ordy- Ozbega, którego na kartach swych wspomnień zaliczył do jednego z siedmiu wielkich władców świata (znamienna rzecz, że na liście tej nie znalazł się żaden europejski monarcha). Wędrówka przez ziemie dzisiejszej Ukrainy i południowej Rosji miała swoją specyfikę, o której szybko się przekonał. Mieszkańcy tego morza traw przemieszczali się po nim w arbach, czyli wielkich ciągniętych przez wielbłądy lub woły dwukołowych wozach, prawdziwych domach na kołach, zadaszonych i obudowanych ze wszystkich stron, a nawet wyposażonych w pokryte siatką okna, dzięki którym pasażer mógł obserwować otoczenie, samemu nie będąc widzianym z zewnątrz. Marokańczyk zakupił trzy takie pojazdy- jeden dla siebie, a dwa dla towarzyszy i najął doświadczonych woźniców. Ku jego zdziwieniu arba okazała się całkiem wygodna, bez problemu mógł w niej nie tylko spać i jeść, ale nawet czytać i pisać. Choć, jak się zdaje, zajmował się głównie uprawianiem seksu z wzięta do swego wozu specjalnie w tym celu niewolnicą, która rychło zaszła w ciążę i dziewięć miesięcy później wydała na świat córkę- jedno z wielu dzieci, które Ibn Battuta spłodził w trakcie swoich wędrówek, niezbyt troszcząc się o ich dalsze losy.
Arby toczyły się powoli w kierunku stolicy Złotej Ordy Nowego Saraju, jednak podróżnikowi sprzyjało szczęście i po drodze przypadkowo napotkał wędrowny dwór chana robiącego objazd swych włości. To, co wędrowiec zobaczył, wprawiło go zadziwienie- ujrzał bowiem całe miasto na kołach! Ozbeg podróżował w asyście rodziny, armii, dworzan i niezliczonej liczby wolnych rzemieślników oraz niewolników zaspokajających potrzeby dworu, nie licząc pędzonego bydła. Wieczorami wokół ognisk, na których pieczono zarżnięte barany, stawały nawet nie setki, a tysiące arb. Ibn Battuta przecierał oczy ze zdumienia,patrząc na ruchome meczety. Trzeba bowiem wiedzieć, że mongolski chan był pierwszym z władców Złotej Ordy, który przyjął islam. Daleko odszedł ów potomek Czyngis-chana od obyczajów i przekonań swego przodka, który palił dziesiątki egzemplarzy Koranu na stosach, czy stryjecznego dziadka – Hulagu zapamiętanego przez historię za owinięcie przywódcy sunnickiego islamu – ostatniego kalifa Bagdadu – w dywan i rzucenie go pod kopyta koni.
Marokańczyk został przedstawiony wielkiemu władcy, który poczęstował go baraniną i kumysem. Ten ostatni niezbyt naszemu bohaterowi posmakował, ale w najbliższych tygodniach miał mieć z nim do czynienia więcej razy, niźliby chciał, bo napój ten stanowił główną używkę Mongołów, którzy raz po raz raczyli nim gościa.
Podróżnik dołączył ze swymi arbami do ruchomego miasta Złotej Ordy i wraz z nim jechał dalej przez step. Interesował się życiem gospodarzy, a szczególnym sukcesem okazało się zaskarbienie sobie przez niego łask czterech żon chana. Szczególnie frapowała Araba postać głównej małżonki Ozbega i matki następców tronu- Tajtogły. Dla nikogo nie było tajemnicą, że o ile wszyscy ordyńcy słuchali chana, to ona sam słuchał tylko wielkiej chatun (tytuł chatun nosiły żony mongolskich władców). Niezwykły wpływ, jaki ta kobieta miała na męża, tłumaczono sobie na różne sposobu, niekiedy dość dziwaczne. Ibn Battuta po latach wspominał o owych teoriach:
Powiadał mi jeden z zaufanych dworzan sułtana (tj. chana przypis redakcji), który zna historię królowej, że ów miłuje ją dla pewnej jej właściwości i że on znajduje ją każdej nocy, jakby była odmieniona. Inny człowiek znów opowiadał mi, że pochodzi ona z rodu kobiet, z powodu których Salomon utracił władzę. A kiedy Salomon ją odzyskał, rozkazał, aby niewiastę ową wygnano na bezludną pustynię. I porzucono ją wonczas w Stepach Kipczaków. A srom owej kobiety był zaiste podobny kształtem do pierścienia. Powiadają, że wszystkie niewiasty, które od niej pochodzą, mają właśnie taki srom. Ja wszelako nie spotkałem ani w Stepach Kipczaków, ani gdzie indziej człowieka, który widziałby kobietę z podobnego kształtu sromem.(…) Wprawdzie pewien mieszkaniec Chin mówił mi, że w Chinach żyją niewiasty o takiej właściwości, lecz nie dałem temu wiary, albowiem nigdy niewiasty o podobnym sromie nie posiadłem.
Wątpliwości podróżnika świadczą, że niekiedy (bo nie zawsze) potrafił podejść krytycznie do rzeczy, które mu opowiadano i trzeźwo oceniać, co może być prawdą, a co nie. Zaskakuje tylko, że Ibn Battuta wykazujący logiczne myślenie w kwestii tego, co kryje kobieca bielizna, zaklinał się w swych wspomnieniach, że wiele lat później, wracając z Indii na Bliski Wschód, widział na morzu znanego z Baśni tysiąca i jednej nocy osiągającego rozmiary małej góry ptaka Rocha. Choć biorąc pod uwagę, ile kobiet przewinęło się w ciągu owych trzech dekad podróży przez jego łoże, można przypuszczać, iż Marokańczyk w kwestii damskiej anatomii był bardziej biegłym ekspertem niż w przypadku ornitologii.
Tymczasem nasunęła się okazja odwiedzenia kolejnego wielkiego miasta średniowiecza, stolicy podupadłego Bizancjum- Konstantynopola. Jedna z żon chana Złotej Ordy była bowiem nieślubną córką cesarza Andronika III Paleologa. Chatun ta, będąc brzemienną, chciała urodzić dziecko w ojczystych stronach. Ozbeg wyprawił zatem wielką karawanę 400 wozów w kierunku bizantyńskiej granicy. Nasz bohater dołączył do dworu małżonki chana i tym sposobem dotarł nad Złoty Róg, gdzie został przedstawiony samemu cesarzowi, który wypytał go o sytuację chrześcijan w Azji Mniejszej i na Bliskim Wschodzie.
Po złupieniu przez krzyżowców w roku 1204 Konstantynopol nigdy nie wrócił do dawnej chwały, ale i tak było w nim dość bogactw i splendoru, by olśnić Marokańczyka. Wędrował po mieście, podziwiając starożytne zabytki i niezliczone kościoły oraz klasztory. Tych ostatnich było tu tak wiele, że Ibn Battuta szacował potem, iż przeważającą większość mieszkańców bizantyńskiej stolicy stanowią mnisi. Samo miasto było wedle niego wyraźnie podzielone na dwie części- te zamieszkaną przez Greków i drugą, znaną jako Galata, czyli dzielnicę, w której skupiły się domy, magazyny i sklepy kupców włoskich. Wędrowiec odnotował, że stosunki między tubylcami a przybyszami z zachodniej Europy bywały napięte i dochodziło niekiedy do ostrych konfliktów, które łagodzić musiał patriarcha. Bardzo spodobał mu się też Kościół Mądrości Bożej, który jednak obejrzał tylko z zewnątrz, do środka jako muzułmanin nie został bowiem wpuszczony.
Przybysz z Afryki spędził w stolicy Bizancjum łącznie dziesięć tygodni. Tym, co najbardziej zapadło mu w pamięć, były odwiedziny w jednym z klasztorów, gdzie przebywał dziadek obecnego cesarza – dawny imperator Andronik II. Obalony przez wnuka schronił się w monasterze, przyjmując habit i stanowisko opata. Choć dzieliła ich różnica wiary, starzec powitał Ibn Batuttę z wielkim szacunkiem i serdecznością jako pobożnego pielgrzyma, który widział świętą Jerozolimę.
Opuściwszy Konstantynopol, Marokańczyk na powrót zanurzył się stepy i ruszył w drogę do Nowego Saraju. Tymczasem nadeszła zima i morze traw ściął mróz tak mocny, że gdy podróżnik rankiem mył twarz, ściekająca po jego brodzie wodza zamarzała w sople. Dotarłszy do stolicy Złotej Ordy, wędrowiec wraz z towarzyszami zabawił w niej krótko, po czym wypuścił się w dalszą podróż ku Indiom. Przeciął Azję Środkową, przejeżdżając przez Samarkandę, przebył Afganistan i przeprawił przez śmiertelnie niebezpieczne góry Hindukuszu. Gdy górskie przełęcze zostały już za plecami wędrowców, zmęczeni stanęli nad Indusem. Tak oto spełniła się przepowiednia egipskiego szejka- Ibn Batutta dotarł do Indii.
Indie
Przyjazd na tereny Sułtanatu Delhijskiego, gdzie Marokańczyk miał spędzić następne osiem lat, był tak ważnym wydarzeniem w jego życiu, że odnotował on dokładną jego datę – 12 września 1333 roku. I tu, niestety, leży wampir pogrzebany, bo jak pamiętamy, Mekkę nasz bohater opuścił w roku 1332. Gdyby wierzyć w kwestii chronologii zachowanym rękopisom Osobliwości miast i dziwów podróży, wynikałoby, że całą lądową trasę ze świętego miasta islamu do wybrzeży Indusu podróżnik przebył w zaledwie rok, to zaś przy ówczesnych środkach komunikacji jest absolutnie niemożliwe. Zresztą, jak pamiętamy, prawie półtora roku Ibn Battuta spędził, korzystając z gościnności Turków w Anatolii. Uczeni od lat spierają się zatem, kiedy naprawdę nasz bohater dotarł do celu swojej peregrynacji, bo raczej wątpliwe jest, by wędrówkę tę odbył jakimś tunelem czasoprzestrzennym pozwalającym zaginać prawa chronologii. Dopóty nie znajdzie się jednak kopia jego wspomnień, w której podana będzie poprawna data, rozwiązanie tego problemu pozostaje w kwestii domysłów.
Głównym państwem Półwyspu Indyjskiego był wówczas muzułmański Sułtanat Delhijski, rządzony twardą ręką przez Muhammada Tughlaka, potężnego władcę toczącego nieustanne boje z wyznającymi hinduizm sąsiadami. W kraju tym muzułmańska elita rządząca była stosunkowo nieliczna i otoczona przez morze wyznawców tutejszych religii, którzy nie darzyli swych panów zbytnią miłością. Bunty i akty niesubordynacji ze strony hinduistów były częste, dlatego sułtan z otwartymi rękami witał wszystkich wyznających wiarę Mahometa przybyszów zza Hindukuszu, zatrudniając ich w swojej administracji. Szczególną miłością darzył Arabów, czyli przedstawicieli narodu, do którego zaliczał się także Ibn Battuta.
Przybywszy do granic sułtanatu, nasz bohater i jego towarzysze zostali dokładnie wypytani przez celników o pochodzenie, wykonywany zawód i cel wizyty, a następnie raporty na ich temat zostały poniesione przez sztafetę posłańców do Delhi. Marokańczyk był pod wielkim wrażeniem sprawności delhijskiej poczty- podczas gdy w normalnych warunkach droga od podnóży Hindukuszu do stolicy trwała czterdzieści dni, niesione przez chyżych gońców listy docierały tam w przeciągu dni zaledwie pięciu! Ostatecznie kompanii pozwolono wjechać do kraju i podążyła ona do Delhi. Tam Ibn Battutę czekała niespodzianka – jako że był wykwalifikowanym prawnikiem, sułtan mianował go stołecznym kadim z pensją 12 tys. dinarów rocznie! Co więcej, powierzył mu opiekę nad grobowcem jednego ze swych poprzedników, oddając po zarząd Marokańczyka kilkaset osób personelu. O ile jednak z opieki nad mauzoleum nasz bohater wywiązywał się wzorowo, a i ferowanym przez niego wyrokom nikt nie miał nic do zarzucenia, to swym nagłym bogactwem kompletnie nie umiał zarządzać. Mimo wielkich dochodów szybko popadł w ogromne długi i musiał prosić sułtana o ich spłacenie.
Nowy pracodawca budził w Ibn Battutcie zarówno podziw jak i strach. Z jednej strony był niewątpliwie pobożny i hojny, łożył wielkie sum, by umacniać chwałę islamu i toczył święte wojny przeciw niewiernym. Szerokim gestem wspomagał ubogich i żywił szacunek dla imamów oraz uczonych w prawie islamu. Zaprosił do Delhi wnuka ostatniego bagdadzkiego kalifa, obdarował go pałacem i olbrzymim majątkiem. Ba, kiedy któregoś dnia Gijas ad-Din Mohammed (tak bowiem zwał się ów człowiek) pogniewał się na Tughlaka, ten nie tylko osobiście przyjechał go przeprosić, ale wręcz padł przed nim na twarz i kazał deptać sobie po karku. Inna rzecz, ze potomek Abbasydów, którego nasz bohater miał okazję poznać, osobiście okazał się człowiekiem wyjątkowo nieprzyjemnego charakteru i olbrzymiego skąpstwa. Mimo fortuny, która spłynęła na niego z łaski sułtana, nie udzielał ubogim jałmużny (tłumacząc, że serce by mu pękło, gdyby musiał rozstać się z pieniędzmi) i nie pozwalał w swoim domu na najmniejszej marnotrawstwo, ba – osobiście zbierał w pałacowym ogrodzie opadłe gałęzie, by palić nimi w piecu! Lata później w drodze powrotnej do Maroka, gdy Ibn Battuta zawadził ponownie o Bagdad, spotkał tam syna Gijasa ad-Dina pracującego za liche wynagrodzenie w jednym z meczetów. Choć ojciec młodzieńca opływał w Delhi w dostatki, nie wysłał żyjącemu w ubóstwie synowi ani dinara!
Indyjski sułtan miał jednak i drugie mroczniejsze oblicze. Marokańczyk twierdził, że gdy odwiedzał jego pałac, to prawie zawsze przed bramą spoczywał poszatkowany na kawałki trup. Ludzi, którzy go rozgniewali, Tughlak lubił też obdzierać ze skór, które później wypychano słomą i powstałe w ten sposób kukły wieszano na murach stolicy. Inną bardzo lubianą przez władcę metodą egzekucji było rzucenie skazańca na pastwę specjalnie tresowanego słonia. Zwierzę, któremu na kły zakładano ostrza, chwytało nieszczęśnika trąbą, wyrzucało go w górę i łapało na owe lemiesze. Jeśli biedak po czymś takim jeszcze dychał, był rozdeptywany. A mogło być jeszcze gorzej.
Pewnego raz sułtan, opuszczając Delhi, powierzył opiekę nad swoim skarbcem kaznodziei jednego z meczetów. Niestety, pod nieobecność władcy skradziono trochę kosztowności. Gdy Tughlak się o tym dowiedział, kazał zachłostać tymczasowego strażnika na śmierć. Co dziwne, mieszkańcy Delhi byli chyba pozbawieni instynktu samozachowawczego, bo wiedząc, do czego zdolny jest ich władca, grali mu na nerwach, pisząc na kartkach obelżywe wierszyki na jego temat i podrzucając je pod pałac. Krwiożerczy monarcha wpadł przez to w taką wściekłość, że kazał całej miejskiej populacji iść precz. Część delhijczyków posłuchała, ale inni pochowali się w domach. Rozsierdzony Tughlak nakazał swej gwardii przeszukać miasto i przyprowadzić opornych przed swe oblicze. Ci jednak schowali się tak dobrze, że straż przywiodła do pałacu tylko dwóch inwalidów- ślepca i paralityka. Sułtana bynajmniej to nie utemperowało, bo lichy wynik łowów przyprawił go o przypływ inwencji. Sparaliżowanego mężczyznę wystrzelono z katapulty, a niewidomego przywiązano do końskiego ogona i powleczono… ku miastu odległemu o czterdzieści dni jazdy! Gdy kat dotarł wreszcie do celu, za jego rumakiem ciągnęła się już tylko noga nieszczęśnika, reszta rozpadła się po drodze na kawałki.
Jeden z ataków gniewu władcy Delhi omal nie kosztował Ibn Batutty życia. Otóż, sułtan pewnego dnia wszedł w konflikt z mieszkającym pod miastem muzułmańskim pustelnikiem Szihab ad-Dinem. Początkowo Tughlak chciał obsypać eremitę zaszczytami i obdarzyć wysokim urzędem dworskim, ale gdy ten odmówił przenosin do stolicy, a co więcej nazwał sułtana okrutnikiem, natychmiast go aresztowano i poddano torturom. Zszokowany Marokańczyk relacjonował, jak pobożnego szejka dwóch Hindusów na rozkaz sułtana siłą napoiło kilkoma litrami gnojówki, po czym go ścięto. I tu zaczęły się problemy naszego bohatera, bo tajne służby sułtanatu dostarczyły monarsze listę ludzi, którzy w ostatnim czasie odbyli pielgrzymkę do pustelni skazanego, na niej zaś widniało również nazwisko Marokańczyka. Przerażonego Ibn Batuttę pochwycili sułtańscy gwardziści i zawlekli do pałacu, gdzie w sali posłuchań spędził nerwową noc, na przemian żegnając się z życiem i recytując Koran od początku do końca. Na szczęście sprawa rozeszła się po kościach i do rana Tughlak ochłonął, ale rozdygotany przybysz z Afryki po tym wydarzeniu złożył wymówienie z pracy i uciekł z Delhi, by samemu zostać pustelnikiem! Po pewnym czasie spędzonym w eremie dał się jednak namówić do powrotu na dwór, gdzie od razu powierzono mu ważną misję dyplomatyczną- na czele wyposażonej w bogate podarki świty miał udać się do Chin, by w imieniu sułtana złożyć uszanowania władającym nimi wielkiemu chanowi.
Kobiety i kokosy
Podróż do Kalikatu, skąd miała odpłynąć flota zmierzająca do Chin, omal nie skończyła się dla naszego bohatera tragicznie na samym początku. Natrafiwszy po drodze na lokalny konflikt, w ramach którego hinduscy buntownicy napadli muzułmanów, świeżo upieczony ambasador z obstawą włączyli się do walki. Niewiernych udało się pokonać, ale w trakcie pościgu za uciekającymi, gdy Ibn Battuta oddalił się od reszty oddziału, z dżungli wypadł nowy wraży podjazd i wziął go do niewoli. Marokańczyka obłupiono z bogatych szat, broni i rumaka, i w jednej chwili został w samach szarawarach, turbanie i koszuli. Tę ostatnią zresztą szybko stracił, próbując przekupić nią jednego ze swoich strażników. Porywacze zawiedli go do swego obozu i planowali tam zabić, ale podróżnik na szczęście zdołał zbiec. Przez następny tydzień w samej bieliźnie błąkał się po tropikalnym lesie, w dodatku w jednym bucie, bo drugi stracił, próbując zaczerpnąć nim wody! W końcu spotkał pewnego Hindusa, który okazał się wyznawcą islamu i przedstawił jako al-Kalb al-Farih. Razem ruszyli w dalszą drogę, a gdy nasz bohater wyczerpany nie był w stanie już iść dalej, nowy znajomy wziął go na plecy i zaniósł do muzułmańskiej wioski, po czym tajemniczo zniknął. Kiedy Ibn Battuta doszedł do siebie, nagle przypomniały mu się słowa dawno temu wypowiedziane przez egipskiego pustelnika: spotkasz tam mego brata Dilszada- Hindusa, który wybawi cię ze srogich terminów, w jakie popadniesz i dotarło do niego, że imię jego wybawcy oznaczające „radosnego serca” w języku perskim brzmi właśnie Dilszad! Tym sposobem do reszty wypełniło się proroctwo z dni jego młodości.
W wiosce odnaleźli Marokańczyka jego towarzysze z poselstwa i razem dotarli już bez żadnych przygód do Kalikatu. I tu znów zaczęły się problemy, bo gdy nasz bohater spędzał ostatnią noc na lądzie, przed wypłynięciem w drogę do Chin, zerwał się sztorm, który rozbił statki z darami dla wielkiego chana, a resztę jednostek porwał na pełne morze. Delhijskich dyplomatów podróżnik już więcej nie widział, a gdy rano pogrążony w bezsilnej rozpaczy stał na plaży, patrząc, jak miejscowi wyławiają z morza i grabią resztki skarbów wysłanych jako podarki przez sułtana, przed oczyma duszy stanęły mu chyba owe słonie z ostrzami na kłach, ludzie obdzierani ze skóry, wleczeni za końmi i wystrzeliwani z katapult oraz litry gnojówki lane do gardła pobożnego ascety, bo zdecydował się nie wracać do Delhi i nie narażać na atrakcje, które mógłby mu zapewnić rozwścieczony sułtan.
Ibn Battuta zdecydował się pożeglować na Malediwy. Archipelag niesamowicie mu się spodobał, a jego mieszkańców uznał za ludzi pięknych i szczęśliwych, aczkolwiek fizycznie słabych i pozbawionych wojowniczości. Wyspy dopiero niedawno przyjęły islam i gdy tubylcy dowiedzieli się, że ich nowy gość jest muzułmańskim prawnikiem mającym za sobą praktykę w Delhi, zmusili go, by został z nimi i objął stanowisko kadiego.
Marokańczyk spędził na rajskim archipelagu następne półtora roku. Podobało mu się tu, choć narzekał na gorąco. Zauważył też inną charakterystyczną cechę tych okolic, miejscowi odznaczali się niesamowitym temperamentem seksualnym i byli niestrudzeni w łóżkowych figlach. Zastanawiając się nad przyczyną tak wysokiego libido mieszkańców Malediwów, Ibn Battuta doszedł do wniosku, że odpowiada za ten stan ich dieta, a dokładniej… orzechy kokosowe, które uznał za potężny afrodyzjak. Działanie owocu zaobserwował zresztą na sobie samym, bo jak po latach wspominał, również i on zaczął wykazywać niespożytą energię seksualną i mając w domu cztery żony i liczne nałożnice, codziennie kochał się z kilkoma z nich.
Całkiem możliwe, że atmosferze wolnej miłości na Malediwach bardziej niż kokosy sprzyjała tutejsza moda- wszystkie kobiety chodziły nagie od pasa w górę. Z racji upału miało to sens, ale nowego kadiego doprowadzało do furii. Przez cały okres piastowania urzędu nieustannie strofował tutejsze muzułmanki, żądając, by okrywały swe ciała i zakrywały twarze. Te jednak tylko chichotały i nie robiły sobie nic z zaleceń swojego sędziego.
W końcu po osiemnastu miesiącach Ibn Battuta, wdawszy się w spór z jednym z królewskich ministrów, złożył wymówienie, rozwiódł się ze swymi żonami (w tym jedną będącą w ciąży), wsiadł na statek i odpłynął ku dalszym przygodom. Zwiedziwszy kolejne wyspy Azji Południowo-Wschodniej, m.in. Jawę i Cejlon, postanowił po czterech latach od pamiętnej katastrofy morskiej pożeglować na własną rękę do Chin i zobaczyć, jak też żyje się ludziom w Państwie Środka.
Wszystko pięknie, ale za dużo niewiernych
W roku 1345 dżonka wioząca naszego bohatera zawitała do chińskiego portu Quanzhou. Między historykami istnieją kontrowersje, które części rządzonego przez Mongołów cesarstwa podróżnik odwiedził, on sam twierdził, że był w Pekinie znanym wówczas jako Chanbałyk ale badacze mają wątpliwości. Prawdopodobnie zwiedził za to Kanton.
Ibn Battuta widział w swoich podróżach wiele bogatych krain, ale żadna z nich nie umywała się do Chin. Uznał je za najlepiej zagospodarowane i najzamożniejsze państwo świata. Nigdzie indziej nie było tylu pól uprawnych, wsi i miast, a nawet takich… kur! Te ostatnie ptaki zafascynowały Araba, który po latach zaklinał się, że gdy zobaczył pierwszego chińskiego koguta, wziął go za strusia, a potem widywał jeszcze większe okazy.
Marokańczyka zainteresowała też tutejsza waluta. W przeciwieństwie do srebrnych i złotych monet będących w obiegu w Europie i reszcie Azji Chińczycy codziennych transakcji dokonywali za pomocą papierowych banknotów. Zdziwiony podróżnik odkrył, że za posiadany kruszec nie był tu w stanie niczego kupić! By zaopatrzyć się w żywność, musiał najpierw udać się do kantoru i wymienić posiadane dinary na papierowe pieniądze.
Chińczycy byli wedle przybysza z Maghrebu najbardziej utalentowanymi artystami świata, a celowali zwłaszcza w malarstwie. Pewnego razu, gdy wędrował przez rynek jednego z miast, zauważył, że grupa miejscowych w czasie tego spaceru wykonała niezwykle dokładne portrety zarówno jego jak i towarzyszących mu osób! Co więcej, władze znajdowały zastosowanie dla owych talentów plastycznych swoich poddanych- gdy ktoś popełnił przestępstwo, natychmiast malowano jego portret pamięciowy i rozsyłano po kraju.
Jak wspomniałem, sam Ibn Battuta twierdził, że odwiedził Pekin. Historycy badający jego wspomnienia poddają tę ich część w wątpliwość, a nie pomaga tu szczególnie jeden epizod mający rzekomo miejsce w stolicy Państwa Środka, który po latach Marokańczyk tak opisywał swojemu sekretarzowi:
(…) był tam pewien kuglarz, niewolnik Chana. I rzekł do niego emir: „Pokaż nam jedną z twoich czarnoksięskich sztuk!”. Wonczas wziął kuglarz do ręki drewnianą kulę(…) i cisnął ją do góry. Kula wzbiła się w powietrze i znikła nam z oczu(…). Gdy w ręku czarodzieja pozostał jeno krótki koniec rzemienia (przywiązanego do kuli- przypis redakcji) , rzekł coś jednemu ze swych uczniów; natenczas człek ów chwycił za rzemień i począł tak długo wspinać się po nim do góry, aż znikł z naszych oczu. A chociaż kuglarz przywołał go po trzykroć, tamten nie odpowiadał. Wziął tedy nóż do ręki, zdając się być wielce zagniewany, wspiął się po rzemieniu, aż i on znikł zupełnie. Potem zrzucił na ziemię rękę chłopca, potem jego nogę, drugą rękę i drugą nogę, potem tułów i wreszcie głowę. Zaczem zszedł z głośnym sapaniem, mając na sobie odzienie zbrukane od krwi. Ucałował ziemię przed emirem i rzekł coś do niego po chińsku. Wtedy emir rzucił mu nowy rozkaz i kuglarz zebrał wszystkie członki chłopca, poskładał je, po czym kopnął je nogą, a tamten powstał żywy i nietknięty. Takie natenczas ogarnęło mnie zdumienie, iż dostałem bicia serca, podobnie jak w czasie mej bytności na dworze króla Indii, gdym był świadkiem podobnych sztuczek kuglarskich.
Warto tu wyjaśnić, że w pałacu sułtana Delhi Ibn Battuta miał być wedle własnych słów świadkiem pokazu lewitacji w wykonaniu jogina. To, co wówczas zobaczył, przeraziło go tak bardzo, że prawie zemdlał.
Opis powyższy jest pierwszą w literaturze wzmianką o legendarnej „sztuczce z powrozem”. Po opanowaniu przez Brytyjczyków Indii miała się ona stać niezwykle sławną na Zachodzie, bo stanowiła popisowy numer tamtejszych fakirów. Opowieści o niej elektryzowały wiktoriańską opinię publiczną, a sama królowa Wiktoria wyznaczyła nagrodę wysokości 10 tys. funtów dla tego, kto znajdzie jej racjonalne wyjaśnienie. Nikomu jednak nie udało się odkryć sekretu, ponoć numer ten można było zobaczyć w Indiach jeszcze całkiem niedawno, aczkolwiek kluczowe jest tu słowo „ponoć”. Obecnie badacze skłaniają się ku opinii, że w rzeczywistości sztuczka ze sznurem… w ogóle nie istniała! Wspiera to przeświadczenie fakt, że większość relacjonujących ją osób nie była naocznymi świadkami rzekomego „cudu”, lecz tylkoznała kogoś lub słyszała o kimś, kto go widział.
Państwo Środka nie przypadło mimo wszystko Ibn Battutcie do gustu. Fakt, opływało w bogactwa, ale znajdowały się one wszak w rękach niewiernych. Tych ostatnich w jednym tylko chińskim mieście było więcej niż Marokańczyk widział przez całe swoje życie. Prawdopodobnie równocześnie właśnie wówczas, gdy znalazł się na krańcu znanego ludziom średniowiecza świata, po latach tułaczki odezwała się tęsknota za domem. Nadszedł czas, by zobaczywszy więcej niż którykolwiek ze współczesnych ludzi, zmęczony wędrowiec powrócił do swoich.
Ale nam daj powrócić…
Podróżnik nie miał już ani siły ani ochoty, by przemierzyć lądem olbrzymie odległości dzielące go od Maroka. Z Chin pożeglował więc do Kalikatu. Po drodze nastąpił kolejny epizod jego przygód rodem z powieści fantastycznej. Być może wszystkie je zmyślił na marokańskim dworze, by uatrakcyjnić swoją relację (jakby sama w sobie nie była już niesamowita). Oddajmy jeszcze raz głos naszemu bohaterowi:
Czterdziestego trzeciego dnia o świcie ukazała się na morzu jakowaś góra w odległości około dwudziestu mil, ku której wiatr nas pędził (…)
Aliści, gdy wiatr nieco ucichł i wzeszło słońce, ujrzeliśmy, że owa góra uniosła się w powietrze(…). Stanęliśmy zdumieni owym widokiem. I widząc, że marynarze poczęli płakać i żegnać się ze sobą, zapytałem ich:
„Cóż wam jest?”
„Zaiste”, odpowiedzieli „to, co wzięliśmy za górę, nie jest górą, lecz Rochem. A ten skoro nas dojrzy, wtedy marnie zginiemy”.
W owej chwili między nami a onym ptakiem nie było nawet dziesięciu mil. Lecz Allach wszechmocny zesłał nam pomyślny wiatr i ten zawrócił nas w przeciwnym kierunku. Nie widzieliśmy go więcej i nie poznaliśmy jego prawdziwego wyglądu.
W Kalikacie wiosną 1347 roku Marokańczyk wszedł na statek płynący ku Bliskiemu Wschodowi. Rok później widzimy go już w Bagdadzie, skąd przez Damaszek podążył do Mekki, po raz kolejny odbywając Hadż. Do serca muzułmańskiego świata powrócił w złym momencie historii, zarówno Lewant jak i Europę nawiedziła plaga Czarnej Śmierci. Wokół Ibn Battuty ludzie marli tysiącami, a on, opuściwszy święte miasto islamu, podążał ku ojczystemu Tangerowi gnany tęsknotą za najbliższymi. W drodze dowiedział się, że jego ojciec zmarł przed piętnastu lat, nie doczekawszy się powrotu syna, ale matka wciąż żyła i czekała w ich rodzinnym domu! Podróżnik, który w drogę wypuścił się jako młodzieniec, a teraz wracał z twarzą pooraną stepowym wiatrem i siwymi włosami w brodzie, pędził do miasta, które opuścił prawie ćwierć wieku temu co wielbłąd wyskoczy. Nie zdążył, gdy w końcu znalazł się w uliczkach rodzinnego Tangeru, sąsiedzi powiedzieli mu, że kobieta, która dała mu życie i za którą tak tęsknił, zmarła kilka dni wcześniej na dżumę.
Ibn Battuta nowy dom znalazł w Fezie na dworze sułtana Abu InanaFarisa. Jednak choć nie był już tym dziarskim młodzieniaszkiem, który wypuścił się w podróż na koniec świata, żądza przygód wciąż tliła się w jego sercu. W roku 1350 przeprawił się do Andaluzji, by wziąć udział w konflikcie z chrześcijanami napierającymi na ostatnie muzułmańskie posiadłości na Półwyspie Iberyjskim. Był to w większości akt symboliczny, bo dowodzący siłami wroga król Kastylii i Leonu- Alfons XI zmarł właśnie na zarazę, co załamało ofensywę hiszpańskich krzyżowców. Nasz bohater nie okrył się wojenną sławą, ale przynajmniej mógł później mówić, niczym stary weteran dżihadu,byłem w Andaluzji, gdy nacierali niewierni. Ze świętej wojny Marokańczyk nie wrócił sam, przywiózł ze sobą z Hiszpanii literata – Muhammada Ibn Dżuzaja, któremu miał podyktować swoje wspomnienia.
Wkrótce potem Abu InanFaris postanowił wykorzystać doświadczenie dyplomatyczne swojego nowego dworzanina i wysłał Ibn Battutę na tereny dzisiejszego Sudanu, do, jak to wówczas mówiono,Kraju Czarnych. Podróżnik zwiedził ziemie nad rzeką Niger, ale tutejsze królestwa nie umywały się do tych, które widział w Azji. Co gorsza, sudańskie kobiety były nawet bardziej bezwstydne niż te z Malediwów- tamte przynajmniej nosiły spódnice, te paradowały nago, jak je Allach stworzył. Jakby tego było mało,o rzut kamieniem od ziem, przez które przejeżdżał nasz bohater, trochę bardziej na południe żyły plemiona ludożerców. Co prawda, Marokańczyk zapewniał, że z ich strony Arabowie nie mają się czego obawiać, bo lud ten nie tyka mięsa białych, uznając je za niesmaczne i „niedojrzałe”, ale nie zebrał się na to, by empirycznie sprawdzić ową teorię. Szczęśliwie sułtan wkrótce wezwał swego wysłannika do powrotu do Fezu i tak zakończyła się ostatnia podróż Ibn Battuty.
W roku 1355 wielki podróżnik zamknął podróżny turban w kufrze, przeciągnął obolałe od lat jazdy wierzchem plecy, zasiadł na poduszkach i przegryzając daktyle, zaczął dyktować wspomnienia Ibn Dżuzajowi. Opowieść snuł przez rok, dedykując powstałą w ten sposób niezwykłą biografię swojemu nowemu patronowi sułtana Maroka, którego w dość lizusowskim tonie wynosił ponad władców złotej Ordy, Indii i Chin. Gdy w roku 1356 dzieło było gotowe, Ibn Battuta westchnął, przetarł zmęczone oczy i być może pomyślał:Czy naprawdę przeżyłem to wszystko?
O dalszych losach największego podróżnika średniowiecza wiadomo niewiele. Przeżył zarówno swojego sekretarza, który zmarł krótko po zakończeniu prac nad Osobliwościami miast i dziwami podróży, jak i sułtana Abu Inan Farisa. Ten ostatni wjechał na plecach naszego bohatera do wieczności, gdyby nie jego wygłoszona przez Ibn Battutę i spisana piórem Ibn Dżuzaja apologia prawdopodobnie nikt by już o nim dzisiaj nie pamiętał. Jego imię wciąż wraca do czytelników, mimo iż wszystkie wielkie dokonania władcy Maroka dawno pokrył kurz zapomnienia i upamiętnia go tylko patronat, jakim objął zmęczonego obieżyświata.
W ojczystym mieście Ibn Battuty- Tangerze stoi dziś lotnisko jego imienia, z którego jego współcześni naśladowcy wyruszają we własne podróże. W XXI wieku wyprawa do Indii czy Chin trwa nie lata, a godziny i miast w arbie czy na grzbiecie wielbłąda odbywa się ją na pokładach żelaznych ptaków. I chyba spodobałoby się do średniowiecznemu podróżnikowi z Maroka, który zarówno nocą w egipskiej pustelni jak i w biały dzień na pełnym morzu śnił o ptaku Rochu.