Okupowana Warszawa. „Adrian” dochodził do rogu ul. Brackiej i Alei Jerozolimskich, gdy pojawił się trzyosobowy niemiecki patrol. Chcieli zatrzymać go do kontroli. „Adrian” miał przy sobie mały arsenał: dwa granaty i kilka pistoletów. Natychmiast rzucił się do ucieczki. Dobiegał do ul. Widok, gdy wokół niego zaczęły przelatywać niemieckie kule. Przyczaił się i cisnął w patrol granatem. Potem wbiegł w najbliższą bramę. Kiedy usłyszał stukanie podkutych butów, skoczył do klatki schodowej. Liczył, że będzie miała wyjście na dach. Nie miała. Tymczasem Niemcy byli tuż za nim. Wdzierali się na kolejne piętra, strzelając. „Adrian” nie pozostawał im dłużny, choć jego sytuacja wydawała się beznadziejna. Bronił się przez trzy godziny. Zabił czterech Niemców, a karetki kilkakrotnie odwoziły spod kamienicy rannych. W ogniu walki zapomniał zostawić ostatnią kulę dla siebie. Został mu tylko granat. Niemcy zorientowali się, że Polak nie ma już czym strzelać. Chcieli go wziąć żywcem. „Hände hoch!” – krzyczęli, podchodząc. „Adrian” trzymał odbezpieczony granat za plecami i czekał, aż się zbliżą. Drogo postanowił sprzedać swoje życie. Kiedy pierwszy Niemiec doszedł na odległość wysuniętej ręki, „Adrian” przystawił mu granat do brody. Pomieszczeniem targnęła eksplozja. Niemcowi urwało głowę. To nie był jednak koniec tej historii.
Lucjan Wiśniewski (ur. 1925) – kolega „Adriana”, który poznał tę opowieść – nie dziwi się, skąd w młodych ludziach była taka determinacja. „Niedużo czasu miała Polska w dwudziestoleciu, ale jednak patriotycznie wychowała młodzież” – mówi „Focusowi Historia”. Jego znajomy z konspiracji Andrzej Nasierowski (ur. 1923) zwraca uwagę, że młodym rodziny, szkoły, organizacje młodzieżowe wpajały potrzebę walki o wolny kraj. Niebywałe, ale ówczesna młodzież miała okazję spotykać się z… powstańcami styczniowymi! „To powstanie miało bardzo duży wpływ na wychowanie po 1918 r.” – podkreśla Nasierowski. Sam jest dziś w podobnym wieku, co powstańcy styczniowi, którzy opowiadali mu o swojej beznadziejnej przecież, lecz ofiarnej walce. Następne pokolenia brały z nich przykład. „My chcieliśmy walczyć. Zdawaliśmy sobie sprawę, co nas czeka. Każdy człowiek boi się śmierci. Młody, który dopiero wchodzi w dorosłość, właściwie tego życia nie zaznał. Nie chce umierać. Ale śmierci mniej się baliśmy niż złapania przez Niemców. Baliśmy się tortur i tego, że nie będziemy w stanie ich wytrzymać i zaczniemy sypać”– dodaje Ryszard Bielański (ur. 1922), inny członek AK. Patriotyczny obowiązek w warunkach wojny totalnej – tak traktowali młodzi uczestnicy ruchu oporu zabijanie wroga. Co czuli, stojąc twarzą w twarz z nieprzyjacielem, ze swoimi ofiarami? Co o tym myśleli wtedy i teraz? Jak to się dzieje, że człowiek zaczyna zabijać?
KULA ZA KRZYWDY
„Nie ma wątpliwości, że opór przed zabijaniem bliźnich istnieje i jest potężną miksturą czynników instynktownych, racjonalnych, środowiskowych, dziedzicznych, kulturowych i społecznych. Istnieje, jest silny i daje nam podstawy, by wierzyć, że dla ludzkości jest jeszcze nadzieja” – stwierdza psycholog i wojskowy z West Point Dave Grossman w książce „O zabijaniu”. Dodaje, że większość ludzi za wszelką cenę unika konfrontacji. Dlatego na jawną agresję ze strony wroga reaguje zaskoczeniem. Potem jednak przychodzi czas na gniew. Tak jak w przypadku młodych Polaków we wrześniu 1939 r. „Pamiętam łunę i dym nad Warszawą w granicach pięćdziesięciu, czterdziestu kilometrów od Warszawy” – wspomina w archiwalnej relacji Henryk Jaszczewski (ur. 1921). „W tym momencie zjawił się samolot niemiecki, był to storch, po niemiecku »bocian«. Maszyna na długich wyciągniętych nogach, która latała wolno, mogła wszędzie usiąść. Była samolotem obserwacyjnym artylerii, który kontrolował, co się dzieje przed frontem. Przyczepił się do nas. Zaczął latać w kółko. Schowaliśmy się pod drzewem”. Osiemnastoletni Jaszczewski i jego kolega mieli karabin. Zarepetował broń i wziął namolny samolot na celownik. „Zobaczyłem faceta, pamiętam go jak dzisiaj. Stał do pasa wychylony z kokpitu samolotu, przy sobie miał karabin maszynowy, widziałem to kółko celownicze i jego twarz w kasku. Właściwie trzeba było strzelić do pilota, ale to, że on do mnie strzela, tak przyciągało, że strzeliłem do niego. Wyliczyłem sobie – on leciał z prawej na lewą stronę – że jak będę strzelał koło lewego ucha, to on dostanie w głowę, pośrodku. Strzeliłem i zobaczyłem, jak nabój wszedł w czoło. Facet rzucił się do tyłu rękami i spadł”.
Co czuł strzelający? Nie współczucie i nie żal nad odebranym życiem. „To było moje pierwsze zwycięstwo nad Niemcami i pierwszy Niemiec, którego zabiłem. On do mnie tu przyleciał, nie ja go biegałem szukać do Berlina, tylko on tu na mnie po prostu napadł. Broniłem się, wydawało mi się to zupełnie oczywiste i zrozumiałe. I te wszystkie fochy, o których ludzie opowiadają – strzelać czy nie strzelać, nie miały miejsca. Ja się broniłem” – podkreśla Jaszczewski. Świadomość krzywd. Fakt, że walczy się w imieniu swojego zaatakowanego kraju. Żądza odwetu. To wszystko, zdaniem psychologów, wzmacnia chęć walki. Dlatego młodzi Polacy zaczęli się uczyć zabijania. „Adrian”, jego koledzy i tysiące uczestników ruchu oporu w Polsce uczyli się robić coś, co w pokojowych warunkach jest niepojęte. Ich rodzice nie protestowali. Bali się, gdy nastoletnie dzieci nie wracały na noc do domu, ale nigdy nie powiedzieli: „Nie idź”.
PRZEŻYĆ PRZYGODĘ
Wbrew pozorom „Adrian”, czyli Dionizy Mazur (ur. 1924), nie zginął w strzelaninie na ul. Widok. Urwało mu rękę do barku i poraniło twarz. Niemcy, chcąc wykorzystać jego wiedzę w śledztwie przeciwko podziemiu, przewieźli ciężko rannego do Szpitala Dzieciątka Jezus.Po kilku dniach dowiedzieli się o tym jego koledzy z konspiracji. Postanowili mu pomóc. Psycholodzy wskazują, że walczących zawsze cechuje solidarność. Na kolegów możesz liczyć, ale czujesz też wyjątkową odpowiedzialność za członków grupy. Dotyczy to również sytuacji, w których trzeba zabijać. Izraelski psycholog wojskowy Ben Shalit ze zdumieniem odkrył, jak niewielką wagę przykładali przebadani przez niego doświadczeni żołnierze do lęku o własne życie, a jak bardzo obawiali się tego, że zawiodą innych. „Pierwsza akcja to był lęk przed tym, jak się zachowam. Czy ja będę krzyczał, czy ja będę płakał, czy będę uciekał. Okazało się, że zachowywałem się normalnie, jak wszyscy pozostali koledzy. A później człowiek się otrzaskał”– potwierdza Ryszard Bielański.
Jest jeszcze jeden powód, który pchał młodych ludzi do konspiracji, nawet jeśli oznaczała obcowanie ze śmiercią i zabijaniem. „Jak człowiek jest młody, to myśli nie tylko o sprawach patriotycznych, ale i wielkiej przygodzie. Mnie się wydawało, że to będzie bardzo ciekawe” – mówi Danuta Hibner (ur. 1923). Dlatego wybrała nie pracę przy kolportażu, ale w terenie, przy rozpoznaniu akcji. Tam, gdzie – jak się okazało – słały się trupy. Jedna z akcji, w której Hibner miała tylko pomagać, zamieniła się w krwawą rzeźnię. „W kawiarni zrobiła się potworna strzelanina. Ja nie miałam wyjścia, mogłam albo schować się pod stół, albo strzelać. Ponieważ miałam broń, to strzelałam razem z chłopcami. Starałam się trafić najbliższą osobę, która celowała do mnie. Wystrzelałam cały magazynek. Potem zorientowałam się, że krew spływa mi z ręki. Byłam ranna” – opowiada. Do dziś nie jest pewna, czy kogoś wtedy zabiła. Teraz jednak sądzi, że podjęła niewłaściwy wybór. „Powiem uczciwie, że gdybym dzisiaj miała wybierać, z moją wiedzą, to wolałabym ten kolportaż. Obcowanie ze śmiercią pozostawiło ślady” – podkreśla.
WBREW ROZKAZOWI
Po kilku tygodniach koledzy „Adriana” postanowili wykraść go ze szpitala. Najpierw zdobyli karetkę pogotowia, a potem zjawili się na sali, w której leżał ciężko ranny. Sterroryzowali pilnujących go policjantów i zabrali rannego. Potem „Adriana” przewieziono, jako rzekomą ofiarę wypadku, do Szpitala Maltańskiego, w którym konspiratorzy mieli znajomości. Niestety, wokół „Adriana” wcześniej zaczął węszyć szpitalny fryzjer z Dzieciątka Jezus. Okazało się, że to agent gestapo. „Były odrażające przypadki służalstwa i szpiegostwa na rzecz Niemców. Zbyt wielu ludzi zginęło przez tych swołoczów, donosicieli” – mówi Ryszard Bielański. Na takich ludzi wyroki wydawały podziemne sądy. Od tego się zaczynało. Potem skazanego należało odnaleźć i wskazać jednostce likwidacyjnej. Wskazywały często kobiety, jak Danuta Hibner. „Bardzo czułam ciężar odpowiedzialności, bo to ja wskazywałam cele. Bałam się pomyłki. Strasznie przeżywałam, kiedy chłopcy przy mnie kogoś zastrzelili. Kiedy pierwszy raz byłam przy tym wykonaniu wyroku, to skazany krzyknął »Pomyłka, pomyłka!«. Byłam tym strasznie wstrząśnięta. Potem zapytałam dowódcy, czy faktycznie wszystko było w porządku. On zapewnił, że nie mogło być pomyłki” – opowiada Hibner. Jak wskazują psycholodzy, autorytet dowódcy zawsze jest kluczowy. „Rzadko ci, którym rozkazano stracić człowieka, mają wystarczająco dużo siły charakteru, by stanąć twarzą w twarz ze zwierzchnikiem oczekującym posłuszeństwa i odmówić udziału w zabójstwie” – pisze Dave Grossman. Tak jednak było w przypadku Andrzeja Nasierowskiego. „Była akcja na Mariensztacie. Nasza grupa została skierowana do mieszkania, a »delikwenta« tam nie było. Prowadzący akcję zdecydowali, że będziemy czekać aż do rana. Wreszcie się zjawił. Dowódca wyznaczył mnie do wykonania kary śmierci. Wprowadzili mnie do pokoju. Stał przy ścianie. Wtedy dowódca nieopatrznie się odezwał do niego: »Klękaj, módl się i proś o przebaczenie!«. Wtedy ja odmówiłem wykonania rozkazu” – relacjonuje Nasierowski. „Gdyby ten dowódca zachował się normalnie… A jak on zwrócił się do skazańca! To mnie uderzyło. Moje sumienie” – wyjaśnia. „Komentowano to później i uznano, że zachowanie szefa było nieprawidłowe, brutalne. Ja się odwróciłem, chyba szef sam wykonał wyrok”– kończy opowieść.
TWARZĄ W TWARZ
W stosunku do fryzjera konfidenta, który zagrażał „Adrianowi”, miało nie być pomyłek ani niepotrzebnych słów. Ktoś miał po prostu wykonać wyrok. Bezpośrednio. To wielkie wyzwanie. „Im bliżej znajduje się ofiara, tym trudniej jest ją zabić i tym większa trauma wiąże się z odebraniem jej życia” – pisze Grossman. Wskazuje, że to co innego niż naloty bombowe i ostrzał artyleryjski, podczas których zabija się „względnie łatwo”. Odbierając życie z bliska, człowiek uświadamia sobie, że ofiara jest pod wieloma względami podobna do niego. Ma swoją ludzką godność, niezależnie od tego, czym w życiu przewiniła. Ryszard Bielański doskonale pamięta, jak zabił pierwszego człowieka, z bliska. „To nie było tak, jak wtedy gdy strzelałem do Niemca na rogu ulic Żytniej i Karolkowej. Był jakoś daleko, potem się przewrócił. To wyglądało jak strzelanie do jelenia czy do sarny. Ale z bliska… W oczy człowiek patrzy… To nie są przyjemne rzeczy” – mówi.
Lucjan Wiśniewski należał do najsprawniejszych członków AK- owskiej jednostki 993/W, wykonującej wyroki śmierci. Mimo że miał wielkie opory. „Pochodzę z bardzo religijnej, katolickiej rodziny. Kiedy dowiedziałem się, do jakiego oddziału chcą mnie przyjąć, poszedłem do znajomego księdza. Powiedziałem, że mam strzelać do ludzi, w tym nawet do kobiet. Ksiądz odrzekł: »Tę wojnę nie my wywołaliśmy. Przyszedł nieprzyjaciel, który morduje dziennie setki Polaków. I jeżeli stworzyła się tu konspiracja, która chce z tym walczyć, to musi też strzelać«”. Wiśniewski podkreśla dylemat towarzyszący – nawet mimo tego moralnego wsparcia – wykonywaniu wyroków na Polakach. „To było zawsze źródłem przeżycia. U mnie na pewno. Chociaż byłem jednym z lepszych i innych wprowadzałem”. Ilu ludzi zabił? „Miałem dziesiątki akcji w kilku oddziałach. Ile osób zastrzeliłem, nie wiem. Ja również strzelałem z pistoletu maszynowego, a wtedy kule lecą wszędzie” – mówi. To Lucjan Wiśniewski uczestniczył w likwidacji fryzjera konfidenta ze Szpitala Dzieciątka Jezus. „Na fryzjera szła cała grupa. Pięciu ludzi. Nie pamiętam, który z nas strzelał” – opowiada Wiśniewski. Przyznaje, że wielkie znaczenie miało dla nich, że chronili leżącego w szpitalu kolegę. I ochronili go. Martwy konfident leżał na chodniku pod szpitalem. „Adrian” przeżył i wziął udział w powstaniu warszawskim. Odznaczył się w bojach na Starym Mieście, o katedrę i gmach sądu, gdzie został poważnie ranny. Tym razem w nogi.
CIĘŻAR ZABIJANIA
Wielu młodych ludzi z ruchu oporu zabiło po raz pierwszy podczas akcji „Burza” i powstania warszawskiego w 1944 r. Powstaniec Kazimierz Ryś (ur. 1923) podszedł do tego „pierwszego razu” ze spokojem. Tak o tym opowiadał dla Muzeum Powstania Warszawskiego: „Strzelałem do oficera, który stał w oknie budynku po drugiej stronie Rakowieckiej. Po jednej stronie było więzienie, a po drugiej ten budynek. Tam widziałem oficera, po mundurze można było poznać, który miał w ręku erkaem i też siał ogniem. Strzeliłem do niego i faceta przerzuciło przez okno i tak zawisł; jeszcze drgał, to poprawiłem, żeby był już spokojny, co się ma męczyć”. Kiedy się nie udawało ubić wroga, niektórzy młodzi powstańcy wpadali wręcz w złość. „Trafiłem Niemca (…) Czy jest ranny, czy jest zabity – diabeł go wie. Leży sto metrów ode mnie, widzę go w dziurze muru. Później – ściągają go hakami. Człowieka ogarnęła złość, dlaczego nie strzelił drugi raz, nie dobił go, bo jak go ściągają hakami, to znaczy, że jest ranny” – wspominał Kajetan Zieliński (ur. 1928). Jako traumę zapamiętał zabijanie Jerzy Bartnik (ur. 1930): „Jeden straszny moment, którego nie mogę zapomnieć, to jak w Śródmieściu przy kościele Świętego Krzyża zabiłem Niemca. Wyszliśmy na siebie, jakieś trzy metry od siebie, tylko że on nie spodziewał się mnie i miał pistolet w kaburze, a ja miałem przygotowany, tak że ja go błyskawicą przyciąłem, wziąłem jego broń. Później odchodzę, patrzę: a on ma buty, a ja butów nie miałem. On woła: »Hilfe!«. Ale on właściwie był trup, przycięty cały, ale ja jeszcze jemu buty ściągnąłem i mu wziąłem. To wojna, zostajesz mordercą. Po co tylu ludzi ja zabiłem…”.
„Niemal każdego, kto zabił innego człowieka podczas walki, dręczą gorzkie wyrzuty sumienia” – pisze psycholog Dave Grossman. „Ciężar zabijania jest tak ogromny, że większość ludzi próbuje nie przyznawać się do tego, że ma na sumieniu ludzkie życie” – podkreśla i zwraca uwagę, że niełatwo o kogoś, kto zabijaniem by się przechwalał. Grossman określił fazy emocjonalne reakcji żołnierza na zabójstwo dokonane podczas wojny: sam akt zabójstwa, uniesienie, skrucha, racjonalizacja i akceptacja. Nawet jednak akceptacja tego, co się stało, nie uwalnia po latach od bólu i wspomnień. „Dopiero po wojnie to ze mnie wylazło. Były majaki. Ciągle mi się śniło, że siedzę na kamieniu, nadchodzi żandarm niemiecki z pistoletem, żeby mnie zastrzelić, a ja nie mogę się ruszyć. Coś mnie paraliżowało. Budziłem się z łomotaniem serca, którego nigdy w rzeczywistości nie miałem” – opowiada nam Ryszard Bielański. Po dziś dzień walczący mają przed oczyma śmierć. Nie potrafią nawet o tym mówić. „Młodzi ludzie nie zrozumieją naszej psychiki. Też byliśmy młodzi, a ja absolutnie nie jestem w stanie przekazać psychiki młodego człowieka, który na każdym kroku patrzy śmierci w oczy. To jest niemożliwe. Ja opowiadam, stwierdzam fakt, ale nikogo nie przekonuję, bo trzeba to przeżyć, żeby zrozumieć” – opowiada Anna Szelewicz (ur. 1925), weteranka z 2. Warszawskiej Dywizji Piechoty. A co z „Adrianem”? Jak opowiada nam Lucjan Wiśniewski, po powstaniu warszawskim znalazł się w niewoli. Potem wyjechał do USA, gdzie zdobył wykształcenie i został wykładowcą uniwersyteckim. Po wojnie dwukrotnie odwiedził ojczyznę, choć PRL nie był tą Polską, o którą walczył i dla której zabijał. Spotkał się wówczas z kolegami z konspiracji. Byli wśród nich i ci, którzy wykonali wyrok śmierci na fryzjerze konfidencie i ocalili tym „Adrianowi” życie.
Na podstawie osobistych rozmów z Danutą Hibner, Ryszardem Bielańskim, Andrzejem Nasierowskim i Lucjanem Wiśniewskim, ponadto niepublikowanej relacji Lucjana Wiśniewskiego pt. „Garłuch” oraz wywiadów z Anną Szelewicz, Jerzym Bartnikiem, Henrykiem Jaszczewskim, Kazimierzem Rysiem i Kajetanem Zielińskim, zebranych w Archiwum Historii Mówionej Muzeum Powstania Warszawskiego.