Jakie są skutki podszywania się pod innych? „Następnego dnia wszystkie gazety uznały mnie za Judasza. Myślałem, że moje życie jest skończone”

Podają się za znanych polityków i koronowane głowy. Czasem robią to tylko dla żartu, czasem przyświecają im wyższe cele. Takie dowcipy mogą być jednak tak samo śmieszne, jak i niebezpieczne!

Kiedy pod koniec listopada 2012 roku Ukraina podpisywała z hiszpańskim koncernem Gas Natural Fenowa umowę wartą miliard dolarów, prezes ukraińskiej Agencji Inwestycji i Projektów Narodowych Władysław Kaśkiw ogłosił „dzień energetycznej niepodległości Ukrainy”. Jego radość z transakcji, która miała zmniejszyć zależność kraju od dostaw gazu z Rosji, nie trwała jednak długo. Podpisujący z ramienia hiszpańskiego kontrahenta umowę Jordi Sarda Bonhevi okazał się instruktorem narciarskim, oszustem i kawalarzem, o którym w Gas Natural Fenowa nikt nawet nie słyszał.

Kompromitująca władze ukraińskie sprawa nie jest czymś wyjątkowym. Kawalarze nie oszczędzają bowiem nikogo. Przekonała się o tym Jacintha Saldanha, pielęgniarka z londyńskiego Szpitala Króla Edwarda VII, która miała pecha odebrać podczas dyżuru telefon z Pałacu Buckingham. Tak jej się przynajmniej wydawało, bo dwie osoby, które usłyszała w słuchawce, podawały się za królową Wielkiej Brytanii Elżbietę II i jej syna, księcia Karola. Kobieta uwierzyła, że rodzina królewska dzwoni do szpitala zapytać o zdrowie ciężarnej Kate, księżnej Cambridge, i przełączyła rozmowę do jej pielęgniarki.

Kilka godzin później rozmowa została wyemitowana na antenie australijskiego radia 2Day FM, a z żartu dwójki dziennikarzy śmiano się w głównych wydaniach wiadomości od Berlina po Bangkok.

Medialne drwiny z rodziny królewskiej mają długą tradycję. W 1995 roku do królowej Elżbiety II zadzwonił kanadyjski dziennikarz-satyryk Pierre Brassard, podając się za premiera Kanady Jeana Chrétiena. Rozmawiał z królową piętnaście minut, podczas których namówił ją na nagranie poparcia dla jedności Kanady (audycję nagrywano tuż przed referendum separatystycznym prowincji Quebec). Cały wywiad wyemitowano na żywo, ku oburzeniu Pałacu Buckingham, który szybko wystosował oświadczenie potępiające „irytujący i żałosny” żart.

W przypadku telefonu do szpitala Króla Edwarda żart szybko zamienił się w tragedię, gdy pielęgniarka, która odebrała telefon, dwa dni później popełniła samobójstwo.

Podobnych, choć mniej tragicznych w skutkach, kawałów nie brakuje także w Polsce. Całkiem niedawno na pośmiewisko została wystawiona telewizja TVN24. Autorem żartu był student z Warszawy, który przekonał producentów największej telewizji informacyjnej w kraju, że mieszka w USA i za pośrednictwem serwisu internetowego Skype zabrał się na antenie do komentowania amerykańskich wyborów prezydenckich. Potem zamieścił w sieci film, demaskujący indolencję TVN24 – widać na nim, jak opowiada o Obamie i Romneyu ze swojego mieszkania na Ursynowie, ubrany w elegancką koszulę i bokserki!

Żart w słusznej sprawie

Śmiech publiczności nie zawsze jest głównym celem satyrycznych maskarad. „Chcę obnażać groteskowość tego, co się dzieje na świecie” – przyznaje słynny duński dokumentalista Mads Brügger, którego ostatni film „Ambasador” jest prowokacją odsłaniającą kulisy przemytu diamentów w Afryce. W filmie Bryger udaje chciwego dyplomatę z Liberii. Żeby wcielić się w swoją rolę, kupuje przez Internet paszport dyplomatyczny i udaje się na eskapadę po afrykańskim kontynencie. Podróżuje z pompą: w luksusowych samochodach terenowych, nosząc drogie garnitury i biżuterię.

„Tylko przerysowując postać ambasadora, miałem szansę na to, że nikt nie pomyśli, że się pod kogoś podszywam. Bycie wyrazistym było strategią przetrwania” – tłumaczył Brügger w jednym z wywiadów.

Swoim „żartem” Duńczyk nawiązuje do tradycji „zagłuszania fal kultury”, tzw. culture jamming, czyli najróżniejszych działań uderzających w kulturę masową.

Współcześni działacze uważają, że społeczeństwa są ogłupiałe od nadmiernej konsumpcji, także mediów. Atakują więc mainstreamowe kanały komunikacji, np. billboardy, wstawiając tam własne ironiczne teksty. Udało im się na przykład podmienić pierwszą stronę dziennika „The New York Times”. 4 lipca 2009 r. na całym świecie ukazała się ich własna wersja gazety z nagłówkami: „Wojna w Iraku się skończyła”, „Prezydent G.W. Bush skazany za zdradę narodową”, „Uniwersytety będą za darmo”. Autorami tego żartu byli najsłynniejsi „zagłuszacze” polityczni, duet „The Yes Men”, który zasłynął przede wszystkim prowokacją w dniu 20. rocznicy katastrofy w indyjskim Bhopalu. Członek duetu Andy Bichlbaum, podając się za przedstawiciela firmy Dow Chemicals (odpowiedzialnej za wyciek toksycznego gazu, który w roku 1984 spowodował tragiczną w skutkach awarię przemysłową), udzielił wówczas wywiadu stacji BBC i obiecał gigantyczne odszkodowania dla ofiar wypadku. Wyssana z palca ugoda stała się natychmiast medialnym wydarzeniem, bo postępowanie w sprawie tragedii w Bhopalu, która zabiła tysiące ludzi, ciągnęło się latami bez rozstrzygnięć. „Tego rodzaju kawały nie mają rozśmieszać czy poniżać, ale prowokować. Bo prawdziwe kawalarstwo jest sztuką” – tłumaczy Reverend Al z innej grupy dowcipnisiów, The Cacophony Society.

 

Lądowanie kosmitów

Autor żartu nigdy nie może przewidzieć, jak wielka będzie jego siła rażenia – twierdzi Tad Tietze, australijski psycholog i psychiatra. W innym wypadku nikt nie decydowałby się na udział w programach satyrycznych. „Nie ma co ukrywać, że dzisiejsze media zaczęły specjalizować się w rozrywce opartej na kulturze poniżania innych. Normalni ludzie, czyli każdy z nas, widzów, zachęcani są do śmiania się z nieszczęść i wpadek tych słabszych i bezbronnych. I robimy to!” – mówi Tietze.

Nie jest to nic nowego. Sztuka żartowania z innych ma tak długą tradycję, że poświęcono jej nawet specjalny dzień – 1 kwietnia. W średniowieczu prima aprilis znane było jako Święto Głupców. Zapoczątkowali je wędrowni pieśniarze i kuglarze, którzy zarabiali zabawianiem tłumów.  Prawdziwych skrzydeł dodały kawalarzom media. Jednym z pierwszych, który zażartował sobie z ludzi przy ich pomocy, był amerykański reżyser Orson Welles. W 1938 roku radio CBS wyemitowało program, oparty na motywach powieści science fiction brytyjskiego pisarza H.G. Wellsa, zatytułowany „Wojna światów”. W którymś momencie Welles, który był nie tylko pomysłodawcą, ale i narratorem audycji, ogłosił z anteny, że Stany Zjednoczone padły ofiarą najazdu przybyszów z kosmosu.

Kilka minut później tysiące mieszkańców New Jersey i pobliskich stanów zaczęły wylegać na ulice. W miastach zapanowała panika, tworzyły się korki, a ludzie szturmowali posterunki policji i sklepy. „Następnego dnia wszystkie gazety uznały mnie za Judasza. Myślałem, że moje życie jest skończone” – komentował później Welles.

Już więc ten wielki amerykański reżyser przekonał się, że konsekwencje niewinnego żartu mogą być ogromne. Satyrycy mają szczęście, jeśli skończą jak dj-e z Radio El Zol z Miami, którzy w 2003 roku zadzwonili do prezydenta Wenezueli Hugo Chaveza, podając się za Fidela Castro. Następnie, podając się za Chaveza, dwaj dowcipnisie zadzwonili do kubańskiego przywódcy. Kiedy ten usłyszał, że to tylko radiowy wygłup, obrzucił ich wyzwiskami, które poszły w eter. Ich koledzy z Australii, dzwoniący dla żartu do szpitala, w którym leżała żona wnuka brytyjskiej królowej, nie mogli spodziewać się tragicznego finału.

„Każda satyra ma dwa końce. Bo jeśli osoba, z której publicznie żartujemy, jest delikatnej konstrukcji psychicznej, to problem mamy gotowy” – komentuje Tietze. Trzeba zatem uważać – śmiech to zdrowie, ale jak pokazuje przykład z Australii, można też bardzo łatwo zaśmiać się na śmierć.

Więcej:cywilizacje