Pedagogiem nazywali starożytni Grecy… niewolnika, który nosił za idącym do szkoły uczniem jego przybory. Za zgodą nauczyciela mógł zasiąść w kącie sali lekcyjnej i obserwować podopiecznego, by w razie potrzeby udzielać mu korepetycji. Koszty utrzymania pedagoga ponosił jego właściciel, rodzice ucznia musieli także opłacać nauczycieli.
Tym w starożytnej Grecji wystarczało częstokroć wysokie krzesło, na którym sami zasiadali, i taborety bez oparć dla podopiecznych. Nie było ławek ani stołów. Ponieważ nikt nie sprawdzał kompetencji belfra, za nauczanie brali się często ludzie zupełnie do tego nieprzygotowani, obniżając prestiż zawodu.
Sofia, czyli mądrość
Poziom greckiego nauczania podnieśli sofiści (z gr. mędrcy; od słowa sofia, czyli mądrość), którzy poza pisaniem uczyli też podstaw medycyny, matematyki, astronomii i fizyki. Najbardziej ceniono ich jednak za sztukę „odwracania kota ogonem”, czyli takiego argumentowania, by z każdej dyskusji czy sporu wyjść zwycięsko.
Sofiści byli wędrownymi wykładowcami, za udział w prowadzonych przez nich zajęciach trzeba było słono płacić. Przypominali więc dzisiejszych prelegentów zaszczycających swą obecnością specjalistyczne kursy.
Dziś sławna jest Akademia – szkoła założona w Atenach ok. 387 r. p.n.e. przez Platona. Pamięta się też o bujnym życiu naukowym w antycznej Aleksandrii. Jednak w starożytności miejsca te nie kształciły de facto kadr nauczycielskich. Były dobrym miejscem dla rozwoju szczególnie utalentowanych i spragnionych wiedzy. Jednak wpływ pojawiających się tam geniuszy na ogólny poziom nauczania w świecie starożytnym nie był duży.
Szacunek godny żebraka
Rzymskim odpowiednikiem sofistów byli retorzy. Z ich usług korzystali jedynie najbogatsi obywatele. Na mniej zamożnych Rzymian też czekali nauczyciele „z bożej łaski”. Państwo nie sprawdzało ich kwalifikacji ani nie płaciło za pracę. Zarabiali tyle, na ile było stać ubogich rodziców ich uczniów, czyli marne grosze. By przeżyć, musieli chałturzyć, dorabiając np. jako kopiści w urzędach. Wielu nie miało pieniędzy na urządzenie choćby jednej izby lekcyjnej, więc stawiali swoje krzesło i tablicę tam, gdzie najłatwiej o klientów – w pobliżu sklepów, bazarów, ruchliwych ulic.
Potrafili niewiele, nie dokształcali się. Górny pułap ich ambicji stanowiło nauczenie podopiecznych czytania oraz podstaw matematyki. Zadanie nie było łatwe, bo nawet najprostsze działania na rzymskich liczbach wymagały wysiłku (można się o tym przekonać próbując np. pomnożyć XIV przez IV). Dlatego uczono głównie liczenia na palcach, czasem – na liczydle. Nauczyciel, który niewiele umiał i jeszcze mniej zarabiał, nie mógł liczyć na szacunek. Często traktowano go jak namolnego żebraka.
Pierwsze wymagania wobec nauczycieli
Średniowiecze przyniosło zmiany. W chrześcijańskim świecie zajęcia odbywały się w szkołach parafialnych. Powinien prowadzić je proboszcz, lecz często wyręczał się wikarym, kościelnym, organistą, a nawet… mężem swojej gospodyni. W renesansie pojawienie się rozmaitych nurtów protestantyzmu spowodowało, że kościół Katolicki zaczął przywiązywać większą uwagę do edukacji swoich wiernych. Katolickim szkółkom parafialnym odpowiadały anglosaskie szkoły przygotowawcze. Zarobki w nich były jednak tak niskie, że dyplomowani nauczyciele (bo w końcu pojawiły się dla nich uczelnie) omijali je z daleka. Najczęściej prowadziły je starsze panie, które ratowały się przed nędzą. Zdaniem komentatorów „były tak samo ciemne jak ich uczniowie”.
Dopiero w jezuickich kolegiach pojawiła się kadra pedagogiczna z prawdziwego zdarzenia. Zakonnicy byli księżmi, a więc absolwentami seminarium duchownego, którego program obejmował obowiązkowe praktyki w szkołach. Ich pracę regularnie kontrolowano.
Z kolei w krajach protestanckich nauczyciel, zwłaszcza w szkołach średnich, musiał uzyskać pozwolenie na prowadzenie zajęć od zwierzchników lokalnych kościołów. Bardziej renomowane placówki stawiały mu wiele dodatkowych wymagań. Jedne żądały, by był duchownym, inne wręcz przeciwnie – by nim nie był. Przykładowo pracę w college’u w angielskim Witton mogli otrzymać jedynie absolwenci Cambridge lub Oksfordu „bez ułomności fizycznej i mający co najmniej 30 lat, aby z ich życia i mowy przebijało doświadczenie”.
Polityczny bat nad pedagogami
Dopiero wprowadzenie powszechnego obowiązku nauczania sprawiło, że państwo zaczęło się troszczyć nie tylko o kształcenie dzieci i młodzieży, lecz też nauczycieli. Adolf Diesterweg wydał w 1834 r. „Podręcznik dla nauczycieli niemieckich”, na którym wzorowano się w innych krajach.
Poza wiedzą merytoryczną od kadry pedagogicznej wymagano też odpowiedniej postawy politycznej. Przez cały XIX wiek w państwach, które przystąpiły do Świętego Przymierza – czyli niemal w całej kontynentalnej Europie – nauczyciel musiał podpisać dokument zobowiązujący go do zachowania lojalności wobec władzy i ustroju. Wykluczało to przynależność do masonerii oraz organizacji i partii uznanych przez rządzących za nielegalne.
W XX w. jeszcze bardziej drastyczną formę tym przepisom nadały reżimy komunistyczne i faszystowskie. Szkoła miała kształcić i wychowywać młodzież zgodnie z obowiązującą ideologią. Zlikwidowano niezależne instytucje oświatowe, pozostałe poddano kontroli państwa. Demokracja poluzowała rygory, wymagając od nauczycieli jedynie powstrzymania się od działalności politycznej w miejscu pracy.