Odłóżmy na chwilę spór o to, czy bezsilność to emocja, uczucie czy stan. Niezależnie od tego, czym to jest, to doświadczamy jej raz po raz, częściej lub rzadziej, mocniej lub słabiej ale bywa z nami. Nie zawsze się do tej bezsilności przyznajemy przed sobą albo innymi ale to nie zmienia faktu, że przeżywamy coś takiego, co odbiera nam siły. To te momenty, kiedy nie mamy siły wstać. Pomóc. Poprosić. Mieć nadzieję. Nie mamy wtedy siły myśleć, marzyć, spać. Nie mamy siły ani wiary w to, że może być lepiej.
Nie lubię tego stanu, bo mnie przestrasza. Lubię czuć siłę, lubię silność. Besilności nie lubię. Bez siły nie lubię się czuć, bo u mnie to stan bezsilności to stan w którym spada mi nadzieja. Besilność często graniczy z beznadzieją. To taka granica jak granice państwa. To tak jakby stał tam celnik między nimi dwoma i sprawdzając mój paszport popychając mnie do przodu mówił: “Witamy w kraju, w którym mieszkańcy nie mają siły na nic, nie marzą, nie mają nadziei. Tutaj kończą się pomysły. To kraina, w której chcemy się poddać a świadomość pomocy z zewnątrz jest niedostępna. To kraina, w której poczucie wpływu jest równe zero a sprawczość i sprawność wyświetlają się na czerwono z napisem: puste. Witamy!”
Tylko, że…
Nikt nam nie mówi, że momenty bez siły to momenty blisko ziemi, podłogi, posadzki. To momenty, w których jeśli nam się poszczęści upadniemy, uderzymy, zwątpimy. Dlaczego poszczęści? Ano dlatego, że jak się upadnie z marzeniami na dno albo z nadziejami na ziemię albo ze smutkiem na posadzkę, to stąd już można tylko do góry. Bo dopiero tutaj jest się o co oprzeć, żeby wstać. Trzeba stanu bezsilności, żeby nabrać siły, bo jak ma się zmieścić siła, jeśli nie ma na nią miejsca?
Żeby się odbić, trzeba sięgnąć dna.”