Fit&Forma: Czy jest przepis na sukces? W teorii najważniejsze są trzy czynniki: praca, talent i masa szczęścia. A jak jest w praktyce?
Mariusz Czerkawski: Przepis jest prosty – trzeba zaangażować wszystkie te czynniki. Wielu uważa, że to praca jest najważniejsza i trenują całymi latami, a jednak nie zawsze udaje się osiągnąć cel. Potrzebne jest nieokreślone „coś”, co powoduje, że praca za-mienia się w wielki sukces. Czym jest to „coś”? Jedni mówią na to „iskra boża”, inni „talent”…Najtrudniejsze jest zorientowanie się, do czego ma się dryg. W moim przypadku to był całkowity przypadek, że akurat hokej mnie tak pochłonął. Trudno też nie zgodzić się z tezą, że bez szczęścia nie da się spełnić marzeń. Pasażerowie Titanica mieli dużo pieniędzy, w większości byli zdrowi i ciężko pracowali, ale zabrakło szczęścia i rozbili się o górę lodową. W hokeju jest podobnie – jeśli masz pecha, to na pierwszym treningu w sezonie możesz dostać w głowę krążkiem, który leci z prędkością 150 km/godz. Oczywiście szczęściu trzeba pomóc pracą i wytrwałością. Wniosek jest taki, że potrzeba każdego z tych elementów i to w ogromnych dawkach. Tiger Woods w każdej rozmowie powtarza: „Im więcej trenuję, tym więcej mam szczęścia”.
F&F: Pamiętasz pierwsze kroki na łyżwach?
M.C.: Oczywiście. Pamiętam, że miałem 8 lat, co na dzisiejsze standardy byłoby bardzo późnym startem. Współcześnie już 5–6-latkowie nie dość, że jeżdżą na łyżwach, to zaczynają ćwiczyć z krążkiem. Trzydzieści pięć lat temu, kiedy rozpoczynałem przygodę z łyżwami, o sprzęt było wiele trudniej. Metoda szkolenia była ta sama co dziś, tylko nie dało się zdobyć tak małych łyżew! Pierwsze dostałem pod choinkę i to tak naprawdę był moment przełomowy. Śmieszna historia się z tym wiąże – początkowo dostałem czarne figurówki. Wyobrażasz sobie zawód ośmiolatka, który chce być hokeistą i dostaje figurówki?! Na szczęście mama zdołała je wymienić i po kilku tygodniach dostałem wymarzone hokejówki. Pierwszy kij sprezentowano mi nieco wcześniej, bo graliśmy z kolegami na podwórkach. W ciągu dnia znosiło się śnieg na podwórko, na noc zalewało wodą, a następnego ranka można było grać, i to z bramkami ustawionymi z plecaków.
F&F: A jak wyglądał pierwszy trening hokeja?
M.C.: Pierwsze treningi odbywały się bez hokejowego sprzętu – tylko jazda na łyżwach. Później trener decydował o tym, kto jego zdaniem ma potencjał i może zapisać się do klubu. Dopiero po tej pierwszej selekcji była szansa na to, że dostaniesz swój sprzęt. Oczywiście kaski i ochraniacze były mocno zużyte, bo dostawaliśmy je po starszych zawodnikach. Dziś nikt nie chciałby w tym jeździć, ale pod koniec lat 80. było to spełnienie marzeń każdego chłopaka. Pamiętam, że spóźniłem się na pierwszy trening, bo nie miałem pojęcia, jak to wszystko na siebie założyć!
F&F: Jak to się stało, że właśnie hokej zawładnął twoim życiem. Z tego, co wiem, fascynacji sportowych było więcej, prawda?
M.C.: Tak, grywałem w szkolnej reprezentacji we wszystko co tylko się dało, a na podwórku pojawiałem się pierwszy i schodziłem z niego ostatni. Koszykówka, siatkówka, biegi przełajowe. Mało brakowało, a zostałbym piłkarzem! Tak się złożyło, że w któreś wakacje obóz trampkarzy GKS Tychy odbywał się w tym samym terminie, co zgrupowanie hokeistów i musiałem wybrać. Przyznaję, korciło mnie, aby wybrać karierę piłkarza. Ale tata zabrał mnie na mecz hokeja i zakochałem się w tej dyscyplinie. Wiedziałem, że jestem stracony dla futbolu.
F&F: Kolejnym przełomowym momentem jest rok 1990 i Mistrzostwa Europy juniorów, gdzie zostałeś najlepszym strzelcem. Później rok 1991 i nagroda Złotego Kija dla najlepszego hokeisty w Polsce. A jednak gdy pojawiła się oferta testów w Szwecji, wahałeś się. Dlaczego?
M.C.: To były zupełnie inne realia niż teraz. Przeloty były bardzo drogie i taki wyjazd oznaczał porzucenie rodziny i znajomych na bliżej nieokreślony czas. Od szwedzkiego klubu nie dostałem oferty kontraktu, tylko testów. Trudno im się dziwić – musieli sprawdzić, jak zachowuję się na lodzie, i gruntownie mnie przebadać. Nie mogli pozwolić sobie na zakup kota w worku. Później, gdy okazało się, że sprawdziłem się na testach i działacze Djurgarden chcą mi zaproponować kontrakt, wahałem się krócej. Wtedy już wiedziałem, jak ten „prawdziwy”, zawodowy hokej może wyglądać. Różnica poziomów zawodników i treningu pomiędzy Szwecją a Polską była ogromna, jednak ja przez cały okres za granicą czułem wsparcie rodziców.
F&F: Co czuje młody człowiek – miałeś wtedy 19 lat – wysłany samotnie do innego kraju i wrzucony w środowisko twardych mężczyzn, mówiących w całkowicie niezrozumiałym języku?
M.C.: Najgorsze było to, że dopóki nie udowodnisz swojej wartości, jesteś traktowany w drużynie jak outsider. W tamtych czasach byłem jedynym obco-krajowcem w drużynie i nie mogę powiedzieć, żeby to była łatwa rola. W takich chwilach zaczynasz się zastanawiać, ile warte są twoje marzenia o sukcesie. Treningi i postępy w sporcie to jedno, ale przecież kiedy wychodzisz z szatni, masz jeszcze inne życie. I też musisz je organizować. Wtedy okazuje się, na ile jesteś twardy. Rano wstajesz i jedziesz metrem na pięciogodzinne lekcje szwedzkiego, potem samotnie jesz obiad w restauracji, gdzie zamówienie czegokolwiek to nie lada wyzwanie, bo nie znasz języka. Z rodziną rozmawiasz raz w tygodniu przez telefon i to tylko kilka minut. Całe szczęście mój telewizor łapał Eurosport i MTV, co pozwoliło mi relaksować się w wolnym czasie. Jednak cały czas musiałem zmagać się z piekielną samotnością.
F&F: Nie było momentów załamania?
M.C.: Jasne, że były i to sporo. Były takie dni, że budziłem się rano i chciałem to wszystko rzucić i wrócić do domu. Każdego dnia słyszałem od trenera, że wciąż nie gram tak, jak by chciał. Bądźmy szczerzy, pierwszy sezon w Szwecji nie był dla mnie zbyt udany. Owszem, wygraliśmy Ligę Mistrzów, a ja najczęściej łapałem się do składu, ale już decydujące play-offy oglądałem z trybun. Na drugi sezon zostałem wypożyczony do drużyny z ligi niżej – Hammarby. Wtedy nastąpiło przełamanie. Pobiłem wszystkie rekordy tej drużyny i na koniec zostałem zaproszony do udziału w Meczu Gwiazd jako gracz drugoligowca! Nigdy wcześniej w historii szwedzkiego hokeja nie zdarzyła się taka sytuacja.
F&F: Mogłeś szybko trafić do NHL – była oferta z Bostonu, a jednak zostałeś w Szwecji. Dlaczego?
M.C.: To był wrzesień 1992 roku, jeszcze przez dwa lata miałem ważny kontrakt z Djurgarden. Wtedy Brian Sufler, ówczesny trener w Boston Bruins, zaprosił mnie na dziesięciodniowy camp, na którym rozegraliśmy parę sparingów i okazało się, że chcą, bym już został w USA. To była naprawdę trudna decyzja – z jednej strony: o wiele lepsze zarobki i perspektywa gry w NHL, a z drugiej zagrożenie zawieszeniem w Europie za niewypełnienie kontraktu. Zawieszenie takie równało się z niemożnością gry w reprezentacji Polski. Tymczasem w perspektywie były Igrzyska Olimpijskie w Lillehammer w 1994 roku, na których bardzo chciałem zagrać. Zdecydowałem więc, że wrócę do Szwecji i wypełnię kontrakt do końca, a po zakończeniu sezonu od razu pojadę do Bostonu.
F&F: Kiedy słyszę NHL, myślę top of the top. Jednak czy występy w tej najlepszej lidze świata to rzeczywiście same plusy?
M.C.: Dostanie się do NHL to wbrew pozorom ta łatwiejsza część zadania. Prawdziwa rywalizacja rozpoczyna się dopiero na miejscu. Draft [metoda wyboru zawodników przez kluby ligi zawodowej – przyp. red.] to nie jest wygrana na loterii, którą odbierasz i możesz do końca życia nic nie robić. Tutaj codziennie musisz pracować na kolejne kroki w karierze. Najpierw pierwszy kontrakt, potem następna, lepsza umowa. No i oczywiście, niekończąca się rywalizacja o miejsce w składzie. To nie jest wygodne życie. Większość miesiąca spędzasz na walizkach, bo meczów masz prawie dwa razy więcej niż w Europie, a odległości pomiędzy miastami są ogromne. Do tego wszechobecne stwierdzenie trenera: „Jeśli ci się nie podoba, nikt cię tu nie trzyma. Na twoje miejsce czeka kilkudziesięciu innych zawodników”. Właśnie na tym polega zawodowstwo – ciągła świadomość, że musisz dać z siebie wszystko, bo w każdej chwili możesz odpaść. Ja jednak kocham hokej najbardziej na świecie i postanowiłem, że nie odpuszczę.
F&F: A jak wyglądały treningi? Spotkałeś się z czymś, czego nie znałeś z Europy, czy metody były te same, ale obciążenia dziesięciokrotne wyższe?
M.C.: Wszystko robiliśmy na maksa. Nieważne, czy była to krótka rozgrzewka przed meczem czy rozjeżdżenie po powrocie z wyjazdu. Starano się wpoić nam zasadę, że dopóki trwa trening, należy pracować na maksymalnych obrotach. Była też o wiele większa samodzielność. W Europie zawodnicy byli prowadzeni przez kluby za rękę. Wszystko na ciebie czekało, a ty miałeś skupić się tylko na grze. W Stanach wszystko załatwiałeś sam. Nikt nie sprawdzał tego, jak się odżywiasz, sam musiałeś o to dbać. Na meczu miałeś mieć garnitur, nieważne jaki, byle czysty i schludny. Gdzie go kupiłeś i za ile – twoja sprawa. Podobnie z wieczornymi wyjściami na piwo. Jeśli wychodziliśmy na miasto, to wszyscy razem, rano na treningu i tak dawaliśmy z siebie wszystko. Jeśli któryś z zawodników symulował kontuzję, by spędzić dzień na masażach, od razu słyszał od kolegów: „Jeszcze raz to zrobisz i wypadasz z drużyny. My potrzebujemy walczaków, a nie leserów”.
F&F: Przez tyle lat całe twoje życie kręciło się wokół hokeja i nagle czujesz, że organizm powoli odmawia posłuszeństwa. Zaczynasz coraz bardziej odstawać od młodych kolegów z drużyny i pojawiają się pierwsze wątpliwości, czy nie należy odwiesić łyżew i znaleźć nową pasję. Jak podjąć taką decyzję?
M.C.: Prawdą jest, że im zawodnik starszy, tym może być lepszy, bo jest bardziej doświadczony. Jednak jest jeszcze druga strona medalu. Młodsi zawodnicy szybciej się regenerują i mają większą wydolność, więc będąc starszy, musisz trenować od nich więcej. Po trzydziestce często pojawiają się problemy ze zdrowiem. Na początku niegroźne urazy pachwiny czy pleców, a potem coraz bardziej dokuczliwe. Początkowo chciałem skończyć karierę w 2006 roku w NHL, ale bardzo trudno było mi zejść z najwyższego poziomu na świecie na całkowity brak sportu – wybrałem więc kontrakt w Szwajcarii. Działacze klubu Rapperswil bardzo chcieli mnie pozyskać i przez prawie dwa lata ich agent dzwonił do mnie w sprawie kontraktu. Podpisałem go na jeden sezon, bo zupełnie nie wiedziałem, co mnie tam czeka.
Gra w Szwajcarii miała wiele zalet, m.in. świetny poziom rozgrywek i bardzo krótkie podróże, dzięki czemu zawsze spałem w swoim łóżku. Z pewnością decyzję pomogli mi podjąć byli hokeiści Henryk Gruth i Darek Wieczorek, którzy mieszkali tam i pracowali w drużynach młodzieżowych. Po tym roku gry zdecydowałem się przedłużyć kontrakt na kolejny sezon, ale już w jego połowie wie-działem, że będzie to ten ostatni. Zawsze obiecywałem sobie, że będę grał do 35. roku życia, więc kończąc karierę w wieku 36 lat, wyrobiłem 110 procent normy.
F&F: A skąd wziął się pomysł pożegnalnego meczu w GKS Tychy?
M.C.: Zawsze marzyłem o zakończeniu kariery w Polsce. Nie wyobrażałem sobie, bym mógł rozegrać jeszcze jeden pełen sezon, ale bardzo chciałem zagrać pożegnalny mecz. Udało mi się spełnić to marzenie w styczniu 2009 roku, kiedy na trzy dni przed meczem zacząłem trenować w Tychach i rozegrałem pełne spotkanie ze Stoczniowcem Gdańsk. Wygraliśmy przy pełnej widzów hali – wspaniałe zakończenie.
F&F: Po zakończeniu kariery znalazłeś nową pasję w postaci golfa. Kto cię nim zaraził?
M.C.: Pierwszym moim konikiem po zawieszeniu łyżew był tenis. Dużo jeździłem po turniejach i miałem poczucie, że może już nie zawodowo, ale to właśnie tym chciałbym się teraz zajmować. Jeszcze w Szwecji zdarzało mi się grywać m.in. z Björnem Borgiem i od tamtej pory to był mój nowy pomysł na życie. Co ciekawe, Borg zawsze chciał zostać hokeistą i często podkreślał, jak bardzo zazdrości nam kariery. Sam Björn Borg, tenisowa gwiazda wszech czasów! Z golfem miałem już styczność w Stanach, gdzie wielu moich kolegów pasjonowało się nim w wolnym czasie. Początkowo nie wzbudził mojego entuzjazmu, tym bardziej że niewiele rozumiałem z tego, co dzieje się na golfowym polu. Dopiero później pomyślałem, że skoro tyle milionów ludzi opowiada o tym z taką pasją, to może coś w tym jest i warto spróbować. Na pierwszą partię namówił mnie ko-lega, który dawniej prowadził magazyn golfowy. Golf jest niesamowity dlatego, że daje możliwość rywalizacji cały czas. Każdy dołek i każde uderzenie to ciągły wyścig o jeszcze lepszy wynik. Zbieg okoliczności sprawił, że wziąłem udział w pewnym przedsięwzięciu, które polegało na intensywnym 3-miesięcznym treningu golfa kończącym się zdaniem testu na zieloną kartę, czyli golfowe prawo jazdy. Wtedy wciągnęło mnie całkowicie i teraz nie wyobrażam sobie tygodnia bez kilku uderzeń kijem. Golf pozwala mi też na spędzanie czasu w miłej atmosferze na łonie natury. Najczęściej grywam ze znajomymi: Jurkiem Dudkiem, Zbyszkiem Bońkiem, Mateuszem Kusznierewiczem, a ostatnio też ze snowboardzistami Michałem i Mateuszem Ligockimi. Jak widzisz, golfem zarażają się sportowcy z najróżniejszych środowisk.
F&F: Dla wielu czterdziestolatków jesteś wzorem, jak powinno się wyglądać w tym wieku. Masz swoje tajniki na dobrą formę i samopoczucie?
M.C.: Kiedy przestajesz trenować zawodowo, okazuje się, że czas, który poświęcałeś na treningi, wypełniają nowe obowiązki. W takim wypadku nie zawsze masz możliwość pójścia na siłownię i odcięcia się od świata na dwie godziny. Dlatego zdecydowałem się napisać książkę „Bądź fit”. Tam wskazuję, jak można trenować, nie poświęcając na to zbyt wiele czasu. Wystarczy kilka metrów kwadratowych i odpowiednia zdrowa dieta, by nieźle wyglądać. Ostatnio też odkryłem taśmy TRX, które bardzo pomagają mi w treningu. Wystarczy sesja 30-minutowa, by dać sobie w kość. Bez dodatkowych gadżetów, wykorzystując tylko własny ciężar ciała, możesz trenować jak na siłowni. Polecam wszystkim – starszym i młodszym! Nie wolno także zapominać o diecie! Upragnione efekty ćwiczeń są możliwe tylko w połączeniu z odpowiednim odżywianiem się.
MARIUSZ CZERKAWSKI – ur. 1972 r. w Radomsku, jeden z najsławniejszych polskich hokeistów, były zawodnik ligi NHL (m.in. Boston Bruins, Edmonton Oilers i New York Islanders), olimpijczyk z Albertville. Obecnie z powodzeniem uprawia golfa. Zagrał w kilku filmach. Bohater wywiadu rzeki „Życie na lodzie”.