Najnowsza książka dziennikarza TVN i TTV Jakuba Porady „Sztukmistrz w Tczewie, czyli mów, co chcesz” stanowi zbiór cennych wskazówek, które pomogą podszlifować nasz głos i poprawić jakość naszych publicznych wystąpień. Zawiera ona również wiele elementów autobiograficznych. Jakub Porada pracuje bowiem głosem już od prawie trzydziestu lat: najpierw na deskach teatru, a od dwudziestu lat w mediach. W wywiadzie dla „Focusa” radzi między innymi jak trenować nasz aparat mowy, zachować się w nieprzewidzianych sytuacjach i na kim się wzorować.
Pana książka „Sztukmistrz w Tczewie” zaczyna się dość mocnym akcentem – aby ćwiczyć aparat mowy musimy wołać, ziewać i „rzygać na sucho”. Czy nawet czołowi polscy dziennikarze w ten sposób szlifują swój głos?
To nie jest metoda dziennikarska, tylko aktorska. Nauczyłem się jej, pracując 5 lat jako aktor musicalowy w teatrze. A ponieważ śpiew z mówieniem paradoksalnie ma wiele wspólnego, pomyślałem, że warto wykorzystać to doświadczenie również w pracy dziennikarskiej. To ziewanie, wołanie i, żartobliwie traktując, „rzyganie” ma na celu uwolnić głos poprzez otwarcie gardła. Wtedy przepona pracuje i to sprawia, że ma on największą moc. Poznając te zasady i stosując je w miarę regularnie, dowiadujemy się jak i kiedy zrobić z głosu największy użytek. Jeżeli nie potrafimy należycie przekazać naszego komunikatu, to nawet najmądrzejsza wiedza może po prostu gdzieś zniknąć. Dlatego te ćwiczenia, których jest masa, bo stawiam na praktykę jako praktyk z doświadczenia i zawodu, właśnie zaczynają się od tego ziewania i wołania.
Sztukę operowania głosem opanowywał pan z perspektywy aktora w musicalach, wokalisty i dziennikarza. Która z tych dziedzin okazała się najbardziej rozwojowa dla pańskiego aparatu mowy?
Myślę, że można traktować to uzupełniająco. Na studiach dziennikarskich uczymy się wielu praktycznych rzeczy, które przydają się w późniejszej pracy. Dowiadujemy się jakich błędów nie popełniać, co nie zmienia faktu, że ludzie jak w każdej branży mogą robić ich mniej lub więcej. Z kolei osoby, które wykonywały kiedyś zawód aktorski, a teraz mówią w telewizji, mają już doskonale wyćwiczony aparat mowy, co ułatwia im pracę. Ale to oczywiście nie wpływa na to, że ktoś kto był aktorem będzie lepszym dziennikarzem niż ktoś kto nim nie był. Teoretycznie każdy w tym zawodzie powinien dysponować wiedzą na temat poprawnego mówienia i zgłębiać ją przez całe życie. Każda metoda pracy nad głosem jest dobra, jeżeli tylko systematycznie, konsekwentnie i regularnie pracujemy. Wtedy przychodzą efekty. Jeżeli robi się to byle jak albo wcale, to tych efektów nie będzie.
Czyli przede wszystkim liczy się szczera chęć samodoskonalenia?
Chęci się po około dwóch tygodniach wyczerpują. Liczy się przede wszystkim konsekwencja w działaniu, dlatego użyłem w książce porównania do słania łóżka. Z punktu widzenia logiki, słanie łóżka jest bezsensowne, dlatego że nawet jeżeli się go nie pościeli, to i tak wieczorem człowiek się do niego jakoś położy. Jest to jednak wpojony od dzieciństwa nawyk. Często w przypadku głosu zapominamy o tym, że ten instrument może brzmieć lepiej albo gorzej. Każdy z nas ma dni, w których lepiej lub gorzej mówi w zależności od pogody, poczucia wypoczynku czy wyspania się. Każdy może poprawić głos za pomocą zestawu kilku prostych ćwiczeń, dlatego ta książka jest skierowana do każdego. Komunikujemy się ze sobą niezależnie od zawodu, który wykonujemy. Nie zawsze jednak potrafimy dobrze „sprzedać” swoją wiedzę i wtedy pojawiają się problemy. W swojej książce tłumaczę jak tych problemów uniknąć.
„Sztukmistrz w Tczewie” łączy w sobie elementy poradnikowe i autobiograficzne, pana rady bazują na wieloletnim doświadczeniu. Kiedy po raz pierwszy poczuł się pan naprawdę pewnie jako mówca?
Skoro pracuję ponad dwadzieścia lat w dziennikarstwie, a łącznie z zawodem aktorskim prawie trzydzieści, to staram się bazować na konkretnych przykładach i cytować osoby, które uczyły mnie na różnych etapach kariery zawodowej. Myślę, że jest to fajna formuła połączenia praktyki dużej ilości ćwiczeń z anegdotami z telewizji i teatru, które pokazują, że nie należy się bać ani wstydzić pomyłek. A co do samego procesu doskonalenia mowy, to jest on nieustający. Nie potrafię więc powiedzieć, kiedy poczułem, że jestem już przygotowany należycie, bo właściwie cały czas się uczę. Nadal trzymam w samochodzie, torbie i plecaku przyrządy, które pomagają w rozwijaniu dykcji. Jeśli nawet któregoś dnia zapomnę popracować, to następnego wracam do tego, jadąc autem. Ten proces trwa i u każdego powinien trwać.
Wspomina pan w „Sztukmistrzu”, że ludzie często proszą pana o radę w rozmaitych kwestiach dotyczących wystąpień publicznych. O co najczęściej pytają?
Najczęstsze pytania są chyba o to ile się zarabia w mediach – takie mamy czasy (śmiech). Te na temat mowy często nie mają szansy paść – dopiero jak powiem lub pokażę ludziom jakie ćwiczenia można wykonywać, żeby poprawić swój głos, to mogą oni sformułować jakieś pytanie. W wielu wypadkach są zaskoczeni tym co mówię. Myślą, że należy wymawiać ogonki typu „Lubię”, „Słyszę”, a tymczasem jest dokładnie odwrotnie – piszemy „Lubię” i „Słyszę”, ale mówimy „Lubie” i „Słysze”. Język polski jest dość trudnym językiem i nikt nie jest wolny od pomyłek. Należy jednak dążyć do tego, by było ich jak najmniej.
Nie każdy z nas obdarzony jest radiowym głosem, znamy wiele osób z głosem piskliwym czy monotonnym. Uważa pan, że każdy głos można podrasować – dla każdego jest ratunek?
Każdy można, ale w różnym stopniu. To jest trochę jak z tuningiem samochodu – jeden silnik da się ze 150 koni podrasować do 250, a inny tylko do 180. Głos człowieka jest w momencie urodzenia ustawiony w jakimś konkretnym diapazonie – jeden jest niższy, drugi wyższy. Czasami pojawiają się problemy dykcyjne jak jąkanie, ale może je wyleczyć logopeda. Na pewno u każdego, za pomocą z pozoru niewielkich, lecz rewolucyjnych kroków, można trochę obniżyć głos. To wynika też z techniki mówienia. Zasada jest taka, że im niższy głos, tym lepszy. Trzeba zatem zbadać gdzie są nasze granice, jak można mówić najniżej. Oczywiście u jednych te efekty będą bardziej, a u innych mniej widoczne. Tak jak każdy może się nauczyć grać na pianinie, ale nie każdy może zostać wirtuozem. Pytanie o mistrzostwo ma bardzo indywidualny charakter – jednemu będzie szło lepiej, drugiemu troszeczkę gorzej, ale w każdym przypadku będzie widać rezultat.
Też nie każdy z nas musi zostawać radiowcem…
Wystarczy wyrażać się poprawną polszczyzną, odpowiednio stawiać akcenty – to jest kwestia, której każdy powinien nauczyć się w szkole i w domu, ale jak wiemy różnie z tym bywa. Jeżeli mamy odpowiedni warsztat, to jest nam łatwiej przekazać treść, merytorykę. Możemy mówić albo przez półtorej godziny, albo przez 12 sekund w zależności od potrzeb. Każdy może coś poprawić, osiągnąć umiejętność pracy z ciałem, bo do tego dochodzi też mowa ciała, i przede wszystkim sprawnego komunikowania się. To jest rzecz moim zdaniem bezcenna.
Do każdej prezentacji należy się przygotować i trzymać się wyznaczonego wcześniej planu, ale często nie wiemy z jakim spotkamy się odbiorem. Załóżmy, że w połowie wystąpienia orientujemy się, że plan nie wypalił, a audytorium nas nie słucha. Czy można w tym momencie pozwolić sobie na improwizację?
Jeżeli obserwujemy po słuchaczach, że zmniejsza się zainteresowanie, to oczywiście zmienia się jakoś plan. Niejednokrotnie okazuje się, że ktoś ma zaplanowany tekst na 30 minut, a po 15 kończy lub odwrotnie. Sam jestem dość gadatliwą osobą i często mi się zdarza, że jeżeli mam spotkania autorskie i umawiam się na półtorej godziny, to ktoś musi dawać mi znak, że już powinienem kończyć. Nie należy uczyć się na pamięć, bo to trąci sztucznością, ale zarazem nie powinno się całkowicie improwizować. Warto węzłowato ułożyć sobie trzy albo cztery punkty w głowie, pamiętając o początku i puencie. Tym sposobem jesteśmy w stanie niezależnie od nieprzewidzianych sytuacji mieć mocny akcent na końcu i na początku. Reszta musi być improwizacją, bo ona też w wielu wypadkach jest związana z tym, co się w danej chwili dzieje, np. nawiązanie do ważnego wydarzenia, które miało miejsce na świecie. Jako osoba, która przez lata wykładała na Uniwersytecie Śląskim czy SWPS-ie w Warszawie, mam to doświadczenie ze studentami, że wiem, że czasami jeżeli jeszcze pociągnę dłużej temat, to zacznę przynudzać. Ale to jest troszkę tak, jak z jazdą samochodem – trzeba mieć cały czas czujność na to, co dzieje się na drodze.
Wpadki i nieprzewidziane sytuacje są stałym elementem publicznych wystąpień. Jak skutecznie wybrnąć z takich sytuacji, aby zachować twarz?
Każda wpadka jest indywidualna, więc nie można dać jednej konkretnej recepty. Wydaje mi się, że najskuteczniejsze jest pozbycie się absolutnie tremy i zachowanie spokoju. Jeżeli upadnie długopis, to nie podnoszę go szybko nerwowo, tylko robię to spokojnie, powoli, cały czas mówiąc – wtedy ludzie nie odczuwają, że coś się wydarzyło. Trzeba uświadomić sobie, że pomyłka nie jest niczym strasznym. Jak kiedyś dziennikarz robił wywiad z Barackiem Obamą i w trakcie rozmowy siadł Obamie na ręce komar, to w pewnym momencie prezydent przerwał rozmowę o sytuacji geopolitycznej, powiedział „Poczekaj”, zabił tego komara, a dziennikarz powiedział „Dobry strzał” („Good shot, Mr. President”) i naturalnie przeszli dalej do rozmowy. To trochę jak w aktorstwie. Aktor recytuje wyuczony tekst, ale jeżeli robi to dobrze, to mamy wrażenie, że mówi zupełnie naturalnie. Jeżeli mamy ten luz, którego nabywamy z doświadczeniem, to żadna zaskakująca sytuacja nie jest w stanie nam przeszkodzić.
A kogo uznaje pan za swój autorytet w sztuce wymowy i autoprezentacji, na kim warto się wzorować?
Dla mnie są to moi nauczyciele, o których zresztą piszę w książce: nieżyjący już aktor Zenon Kaczanowski, który jako pierwszy nauczył mnie podstaw poprawnego mówienia, i profesor Wojciech Kaute, który wykłada do dziś na Uniwersytecie Śląskim i który ukazał mi jak wiele ważnych rzeczy można wyciągnąć z samokształcenia. Bardzo też cenię naszych wybitnych językoznawców: profesora Bralczyka, profesora Markowskiego i profesora Miodka. Są nie tylko osobami pełnymi wiedzy, ale także świetnie potrafiącymi ją przekazywać. To jest taka moja toplista, pewnie niewyczerpana, ale to tak jak z książkami: ciągle czekają nas nowe do przeczytania, więc jeśli kogoś nawet pominąłem, to tylko dlatego, że nie starczyłoby czasu, żeby o wszystkich mówić.
Jak w takim razie Polacy wypadają w roli mówców na tle przedstawicieli innych państw? W sztuce prezentacji przodują Ameryka Północna i Europa Zachodnia – to z tych rejonów pochodzą takie inicjatywy jak TED czy debata oksfordzka.
Powiem szczerze, że nie sądzę, żeby było aż tak źle. To trochę jak z czytelnictwem – co roku słyszymy raporty o tym, że coraz więcej Polaków nie czyta książek. A może właśnie tak ma być? Może kultura zatoczyła koło i książka będzie kiedyś tak jak w średniowieczu elitarna, tylko dla ludzi wykształconych? Myślę, że z mówieniem jest identycznie – jest niewielka grupa osób, która mówi znakomicie, natomiast najwięcej mówi mową zaśmieconą, nie zdając sobie sprawy, że można w prosty sposób usunąć pewne błędy i zyskać na jakości. Za granicą jest podobnie: mamy grupkę mówców amerykańskich, angielskich czy z innego kraju, ale większość ludzi mówi po swojemu. Dlatego wydaje mi się, że tutaj nie ma się czego specjalnie wstydzić. Powinniśmy jednak cały czas dbać o to, żeby poprawić jakość „gadania”, bo jest nad czym pracować. A jeżeli ktoś nauczy się mówić, to może i do czytania przyjdzie chęć. Sama mowa nie wystarczy – wiedza też jest potrzebna, żeby się nie zbłaźnić jakimś głupim tekstem.
Nie uważa pan, że sztuki przemawiania powinno uczyć się już na etapie kształcenia podstawowego i średniego w ramach osobnego przedmiotu?
Na pewno powinno, ale to jest tak samo jak z muzyką czy wf-em – to są przedmioty, które niezależnie od czasów, w których chodziliśmy do szkoły, były traktowane troszeczkę po macoszemu. Bądźmy realistami: nikt nie wprowadzi nowego przedmiotu w postaci sztuki erystycznej do zajęć, bo i tak wystarczająco ten budżet szkolny jest napięty, a jeszcze trzeba znaleźć i opłacić odpowiednich wykładowców. Na szczęście są logopedzi, w każdej większej firmie można ich znaleźć i bez problemu się z nimi skonsultować, aczkolwiek pewnie tak jak w każdej branży są oni lepsi lub gorsi. Może na początku warto przeczytać tę moją książkę, zorientować się z jaką materią mamy do czynienia i uczynić pierwszy krok, bo to jest dobry start-up do dalszego rozwoju.
Trzeba też przełamać barierę wstydu, bo niektóre z prezentowanych przez pana technik doskonalenia mowy mogą zostać przez przeciętnego czytelnika uznane za lekko „obciachowe”, np. mówienie z tak zwanym „koreczkiem” w buzi.
Ale to się robi w samotności, kiedy nikt nas nie widzi, więc tutaj nie widzę problemu. Nikt nie będzie się z nas śmiał. Często na warsztatach dziennikarskich pokazuję „koreczek” i specjalnie wkładam go na sztorc między zęby, żeby ludzie widzieli, ale raczej nie praktykuje się tego publicznie. Ja też ćwiczę sam w samochodzie i w domu. Wystarczy kilka minut dziennie, np. policzyć do dziesięciu, powiedzieć „wlazł kotek na płotek” albo jakiś inny fragment wiersza. Często, jadąc drogą, czytam umieszczone po drodze reklamy na banerach i jak czuję, że się zmęczyłem, to odkładam koreczek i rozgrzewka zaliczona. Warto to robić jak najczęściej, ale wystarczy przynajmniej ten raz dziennie.
W zakończeniu swojej książki sugeruje pan, że kolejna publikacja będzie poświęcona zagadnieniom związanym ze sztuką dobrego pisania. Czy mógłby pan zdradzić więcej szczegółów na ten temat?
Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to podejrzewam, że w przyszłym roku o podobnej porze będzie gotowy jakby drugi tom mojej książki. Tak jak ta książka nazywa się w podtytule „Mów co chcesz”, tak tamta będzie się nazywała „Pisz co chcesz”. Będzie ona zawierała elementy, które z kolei wychodzą z mojego doświadczenia, kiedy pisałem w prasie. Poza tym jest masa wiedzy, której nie udało się zmieścić w tej książce – przejdzie na kolejną. Jest to jednak jeden z kilku projektów, dlatego nie chcę się w niego za bardzo zagłębiać. Jestem dość płodnym autorem i zobaczymy co po drodze wyskoczy pierwsze.
Pisze pan też powieści.
No właśnie, powieści, poza tym książki turystyczne, więc tego jest sporo, a w połączeniu z moimi obowiązkami telewizyjnymi, czas jest moim najgorszym nieprzyjacielem. 24 godziny to czasem wydaje się mało, a człowiek czasami chce też zrobić sobie jakiś mały reset. Ale na pewno myślę o kontynuacji i liczę na to, że też znajdzie ona fajnych czytelników, tak jak właśnie ukazujący się „Sztukmistrz w Tczewie”.