Jak się dobrze dogadać z sobą samym?

By lepiej radzić sobie w życiu, warto sprawdzić, jak do siebie mówimy, co o sobie myślimy i – w konsekwencji – jak się traktujemy. W końcu robimy to bezustannie.

Gdyby cię spytano, jakie są twoje relacje z rodzicami, partnerem czy dzieckiem, pewnie umiałbyś to bez dłuższego namysłu opisać. Czytamy książki o tym, jak lepiej dogadywać się z bliskimi, szkolimy się z komunikacji, omawiamy z mężem rozmowy, które odbyłyśmy z przyjaciółką, i z przyjaciółką rozmowy, które odbyłyśmy z mężem.

Jest jednak relacja, której, jak się wydaje, przyglądamy się nie dość często – akurat ta, która jest najtrwalsza ze wszystkich i najmocniej kształtuje wszystkie inne: relacja z sobą samym. Chociaż nieustannie robimy sobie selfie, często nie wiemy, kto tak naprawdę z nich na nas spogląda. Jeśli mielibyśmy postawić przed sobą takie zadanie – żeby się dobrze dogadać z sobą samym – od czego moglibyśmy zacząć?

 

Sprawdź, jak się do siebie odnosisz w myślach

Wiadomo, że żeby się dogadać, trzeba w ogóle pogadać. Co do rozmów z innymi – wiemy, czy je odbywamy, czy nie, kiedy była ostatnia i jak poszła. Ale rozmowa z sobą, chociaż w formie myśli odbywa się bezustannie, często wydarza się jakby poza naszą świadomością.

Nie mamy też kontroli nad jej jakością, a jeśli ta jakość jest niska, ślady są dużo mniej zauważalne niż w rozmowie „zewnętrznej”. Jeśli na przykład podeszłabym do koleżanki, która pracuje przy biurku obok, i powiedziała do niej: „ty idiotko!”, miałoby to oczywiste konsekwencje, i z wielu powodów najprawdopodobniej nigdy tego nie zrobię. Jeśli natomiast powiem do siebie w myślach:
„Boże, ale ze mnie idiotka, znowu zostawiłam w domu komórkę”, prawdopodobnie nawet tego nie zauważę. A takie zdanie rzucone w przelocie na parkingu pod centrum handlowym, też zostawia w nas ślady, które, przemnożone przez dni, miesiące, lata bycia nieuchronnie we własnym towarzystwie składają się na to, co sami o sobie myślimy i – w konsekwencji – jak siebie traktujemy.

Od tego więc możemy zacząć proces dogadywania się z sobą – od sprawdzenia, jak się do siebie odnosimy w myślach. Czy często się ochrzaniamy? Czy często się strofujemy? Czy robimy miejsce, żeby poprzeżywać swoje uczucia, czy szybko stawiamy się do pionu? Jaka pojawia się we mnie myśl, kiedy poczuję smutek, zmęczenie, złość? Czy robię sama dla siebie miejsce?

Dbaj o swój bilans energetyczny

„Szkoda prądu” – powiedział ostatnio mój klient, opisując bezsensowną rozmowę z kimś, kto go w ogóle nie słuchał. Uderzyło mnie to wyrażenie i ta metafora – rzeczywiście, wszystko, co robimy, jest pewnym kosztem, wydatkowaniem zasobów energii, a te zasoby są wyczerpywalne.

Kiedy robię zakupy, kiedy rozmawiam ze znajomym, kiedy siedzę na zebraniu – wydatkuję energię. W różnym stopniu, bo też zakupy mogą być bardziej albo mniej udane; spotkanie z fajnym, serdecznym znajomym nie zużyje tyle prądu, ile spotkanie z kimś, kto przez półtorej godziny wygłaszał pretensje do nas i całego świata; zebranie, które było ciekawą wymianą myśli, jest mniej energochłonne niż takie, na którym katowano nas wykresami na slajdach, ani razu nie zapytawszy o zdanie. Są rzeczy, które odbierają nam dużo energii, są takie, które kosztują nas niewiele – i są też takie, które nam jej dodają.

Jaki to ma związek z dogadywaniem się z sobą? Taki, że warto dbać o swój bilans energetyczny. Sprawdzać, ile „prądu” zużywają rzeczy, które decydujemy się robić. Warto sprawdzać, czego nam trzeba. „Dbaj o siebie!” – mówimy często ludziom, których kochamy lub choćby lubimy, kończąc z nimi rozmowę. Warto to też powiedzieć sobie samym.

 

Spójrz na siebie życzliwie i bez osądzania

W bestellerowym „Jedz, módl się, kochaj” Elizabeth Gilbert opisuje moment, w którym jej bohaterka – a mówiąc wprost, ona sama – po rozstaniu z mężem wyrusza w podróż i znajduje się w Rzymie. Tam, oddaliwszy się od tak zwanych ciężarów dnia codziennego, będąc w podróży, czyli trochę nigdzie, liżąc rany po zakończonym związku, zaczyna zadawać sobie proste i nowe dla siebie pytanie: „Co w tej chwili sprawiłoby mi największą przyjemność?”. Pytanie jest proste, a że zadająca je jest we Włoszech, odpowiedzi łatwo przychodzą do głowy – spacer, kawa, pizza.

Czasami jednak jesteśmy tak zajęci dogadywaniem się z innymi, zaspokajaniem ich potrzeb, albo – nie mniej często – ustawianiem się na pasach wyścigowych i startowaniem w różnych zawodach, w których zwycięstwo niekoniecznie przyczynia się do naszego szczęścia, że nie zatrzymujemy się, żeby sprawdzić, co jest nam miłe. „Co u ciebie?” – pytamy przyjaciółek i przyjaciół. „Co w szkole?” – pytamy dzieci (chociaż świat nie zna pytania o bardziej przewidywalnej odpowiedzi niż to ostatnie). Ale czy wiemy, co u nas? Poza tym, że „wszystko dobrze”?

Dogadanie się ze sobą to przyjrzenie się sobie – można to robić w wersji full wypas, w gabinecie terapeutycznym czy na sesjach coachingowych, czyli de facto płacić zawodowcom, żeby ułatwiali nam to przyglądanie się sobie i pomagali prowadzić naszą wewnętrzną rozmowę.

Jeśli komuś z jakiegokolwiek powodu nie po drodze z terapią czy coachingiem, można wypracować bardziej chałupniczą, mniej uroczystą, a bardziej codzienną wersję – spokojne, codzienne, życzliwe pytania kierowane ku sobie; pytania o to, jak się czuję, czego mi potrzeba, na co mam ochotę, a co mi nie służy, dlaczego zawsze zaczyna mnie boleć brzuch po rozmowie z tą podobno życzliwą mi koleżanką, jak się czuję, kiedy w poniedziałek rano otwieram oczy z myślą o tym, że idę do pracy. Ten krok w dogadywaniu się ze sobą to życzliwe spojrzenie, bez korygowania, osądzania, wychowywania siebie na kogoś innego niż jesteś.

Kiedy się tak zaczniemy przyglądać, łatwo możemy odkryć, że odpowiedzi na pytania o uczucia, potrzeby czy choćby zachcianki bywają niejednoznaczne, sprzeczne – wydają się czasem wręcz odpowiedziami od różnych osób.

Wiedzieli o tym zmyślni twórcy tak zwanego uciekającego budzika, który nie tylko wydaje z siebie dźwięki, ale też ucieka przed nami po całym pokoju. Osoba, która wieczorem nastawia budzik, świadoma swojego złożonego z ważnych powinności grafiku, i osoba, która podnosi niechętnie powiekę o szóstej trzydzieści, to, wbrew pozorom, nie jest ten sam człowiek – a jeśli nawet, inne powodują nim motywy.

 

Głos dyscyplinującego rodzica

Wielokrotnie stajemy na rozdrożu między powinnością a przyjemnością. Toczymy wojnę, którą można określić, idąc za tytułem szesnastowiecznego obrazu Pietera Bruegla, „wojną postu z karnawałem”. Mamy w sobie różne potrzeby, różne motywy i różne warstwy. Składamy się z różnych głosów, także takich, które uwewnętrzniliśmy, czyli zaprosiliśmy do środka, chociaż kiedyś, kiedy byliśmy młodsi albo całkiem mali, były głosami zewnętrznymi.

Jest więc w nas – tak twierdził Freud – struktura zwana przez niego superego, którą można by w uproszczeniu sprowadzić do uwewnętrznionego głosu rodziców czy opiekunów, ale też społeczeństwa, kultury, tego, co odczytaliśmy jako wymogi i co sami sobie, już jako dorośli ludzie, nakazujemy, czego od siebie oczekujemy i oceniamy się źle, kiedy nie dotrzymujemy słowa. „Musisz to dzisiaj skończyć!” – mówi ci w głowie ten głos, kiedy o siódmej wieczorem padasz na nos nad nudnym raportem. „Nie wypada!” – karci, kiedy ziewasz na zebraniu.

Łokcie ze stołu, nóżki razem, panie przodem, chłopaki nie płaczą. Głos superego pomaga nam nie sięgnąć po trzynaste ciasteczko, gapiące się na nas prowokacyjnie z tacy w firmowej kuchni, nie wymięknąć na siłowni, przebiec dodatkowy kilometr w lesie, skasować bilet w tramwaju, chociaż wysiadamy na następnym przystanku i wagon jest pusty. Pozwala nam też odnajdować w sobie siłę w dużo bardziej dramatycznych okolicznościach, kiedy nakazujemy sobie na przykład, z miłości, ale też w poczuciu moralnego obowiązku, opiekować się obłożnie chorym bliskim, czy kiedy, narażając własne życie, próbujemy uratować cudze.

Jeśli ten głos jest w równowadze z innymi, jest bezwzględnie potrzebny. Jeśli jednak staje się najgłośniejszym, dominującym głosem, nasz wewnętrzny świat będzie przypominał wojsko, a my będziemy jak karni żołnierze stający na baczność, maszerujący grzecznie i wykonujący pompki, w efekcie stając się swoim wrogiem.

W filmie „American Beauty” sąsiad głównego bohatera, wojskowy, rzuca się na swojego syna i bije go do krwi po tym, jak zorientował się, że chłopak bez pozwolenia wszedł do jego gabinetu. „To dla twojego dobra!” – mówi, kiedy syn leży pobity na podłodze. „Nie masz szacunku dla cudzych rzeczy.Nie masz szacunku dla władzy. Nie możesz chodzić po świecie i po prostu robić tego, na co masz ochotę. Tak nie wolno! Są pewne zasady w życiu! Potrzebujesz struktury i dyscypliny!”.

Zdecydowana większość z nas nie poddaje siebie tego rodzaju przemocy, ale kiedy popatrzymy na to, jak spędzamy nasze dni, często zobaczymy, jak wiele jest tego, co sobie narzucamy w imię dyscypliny i zasad. Nie jest to jednak, na szczęście, nasz jedyny głos.

 

Głos wolnego dziecka

Kiedy próbujemy się dogadać ze sobą i zaczynamy od tego, żeby w ogóle posłuchać głosów, które są w nas obecne, możemy się natknąć na głos zupełnie inny od tego rodzicielskiego, nakazującego, musztrującego czy – w skrajnych przypadkach – sadystycznego. Raczej głosik niż głos, podobny bardziej do głosu dziecka (oddajmy tu sprawiedliwość rodzicom – nakazujący głos rodzica nie jest jedynym dla rodzica charakterystycznym – rodzic ma też opiekuńcze oblicze, którym tutaj jednak, za pozwoleniem czytelnika, nie będę się zajmować).  Jeśli w walce postu z karnawałem głos rodzica namawia nas do postu, głos dziecka zachęca, żeby się bawić, iść za tym, na co mamy ochotę – chyba że zbyt przerażone perspektywą kary ulega rodzicowi.

Na potrzeby tego tekstu postanowiłam jednak przyjrzeć się weselszej strukturze wewnątrz nas – takiej, która odpowiada temu, co Eric Berne, uczeń Freuda, w modelu analizy transakcyjnej nazwał „dzieckiem wolnym”. W łagodnej wersji dziecko wolne zadaje to samo pytanie, które zadawała sobie Gilbert w Rzymie, w wersji bardziej radykalnej idzie w tango, czymkolwiek ono w danej chwili jest. Ciasteczko? Ciasteczko! Wódeczki? Wódeczki!! Romans na wyjeździe integracyjnym? Jeśli masz na myśli tamtego bruneta, który stoi przy recepcji, to koniecznie!

Kiedy dorośli ludzie zaczynają rozmawiać o swoim wewnętrznym dziecku wolnym, od razu robi się wesoło. Energia zabawy, luzu, odpuszczania sobie, radości wypełnia pokój. A jednak i ten głos, jeśli damy mu zagłuszyć inne, może sprawić, że obudzimy się może i swobodni, ale niekoniecznie wolni, może i nieograniczeni nudnymi ograniczeniami, ale niekoniecznie szczęśliwi.

 

Głos dojrzałego mediatora

Mamy w sobie głos rodzica i głos dziecka, niby osobne, a jednak, czujemy to, jakoś ze sobą sprzężone – rodzic i dziecko wzajemnie się wzmacniają, nakręcają. Mam na myśli sprzężenie, które zna każdy rodzic – im bardziej rodzic się złości i wykrzykuje komendy, tym bardziej dziecko bryka, albo w drugiej swojej wersji popada w uległość i zaczyna być „grzeczne”, a więc bardziej dziecięce. Poza rodzicielskimi potyczkami, które mamy i ojcowie toczą przy rodzinnym stole, albo – co gorsza – w siedemnastej alejce supermarketu, po tym, jak pociecha zrzuciła na podłogę dwanaście opakowań proszku do prania – poza tymi potyczkami, które toczymy z naszymi dziećmi – analogiczne boje toczymy często wewnętrznie, sami ze sobą.

Niekiedy poprzeczka, którą stawia nam nasz wewnętrzny rodzic, jest zbyt wysoko w stosunku do naszego progu wydolności – wymagamy od siebie więcej, niż wymagalibyśmy od kogokolwiek innego. Zbyt wiele zdań w naszych codziennych wewnętrznych monologach rozpoczyna się od „muszę”, ze zbyt wielu przedmiotów chcemy dostać celujący, zbyt ściśle chcemy przestrzegać zasad, nosimy zbyt ciasny gorset oczekiwań, o których już nie wiemy, czy są nasze, cudze, społeczne czy religijne. Kiedy tak się dzieje, kiedy nakazowy głos rodzica zagłusza inne głosy, wtedy dziecko może zaplanować wielką ucieczkę z domu, „rzucić wszystko” albo totalnie się upić i przespać nawet uciekający budzik, który miał być gwarantem, że nie zaśpi na prezentację dla zarządu, przygotowywaną w pocie czoła przez kilka tygodni.

Jak więc odnaleźć siebie – siebie, czyli kogo w końcu? – pomiędzy nakazami rodzica a zachciankami dziecka, kiedy już wytropimy w sobie te głosy? Jaka jest rola nas, którzy przecież mamy do dyspozycji tylko jedną reakcję w danej chwili, którzy stajemy bezustannie na rozdrożach? I jeśli mamy się ze sobą dobrze dogadywać, to niby z kim – z którym z tych głosów? Jeśli już mamy sprowadzić się do tych dwóch tylko – bo są tacy, którzy są w stanie odnaleźć ich w sobie dużo więcej, chociaż spełniają absolutnie wszystkie kryteria zdrowia psychicznego?

Na szczęście klasyk, czyli Freud, rzucił nam koło ratunkowe, mówiąc o trzeciej strukturze, którą nazwał ego – a jego uczeń Eric Berne określił mianem dorosłego. Ten trzeci, dojrzały głos mediuje między rodzicem a dzieckiem. Słucha, analizuje, szuka rozwiązań, trzyma odległość w stosunku do emocji, ale też szanuje je, dostrzega różne perspektywy.

Kiedy mówimy o „dogadywaniu się ze sobą”, dorosły mógłby być tym, który doprowadza do porozumienia przy stole, przy którym siedzi surowy rodzic z rozbrykanym dzieckiem. Warto poszukać w sobie tego rozjemcy, który będzie mediował pomiędzy nakazami rodzica a tym, co miłe dziecku, utrzymując między nimi chwiejną równowagę; rozjemcy, który będzie też miał zaufanie do siebie samego, do tego, że lata, które przeżył, nauczyły go wystarczająco dużo, żeby kiedy potrzeba, podjąć dobrą i życzliwą sobie decyzję. Czasem taką, żeby jeszcze pospać, czasem taką, żeby wstawać, a czasem jeszcze inną, ale zawsze wychodzącą z potrzeby, żeby traktować siebie samego nie gorzej niż innych ludzi, którzy są nam bliscy.

Więcej:coaching