Chmura popiołu z islandzkiego Eyjafjallajökull przypomniała nam o tym, że nasza cywilizacja rozwija się w okresie wyjątkowego spokoju. Czy będziemy w stanie stawić czoła naprawdę wielkim katastrofom naturalnym, kiedy nadejdą? Bo to, że nadejdą, jest praktycznie pewne.
Scenariusz nowego filmu katastroficznego? Nie – tak właśnie wyglądała sytuacja w Europie pod koniec XVIII w. W 1783 r. rozpoczęła się erupcja wielu wulkanów wchodzących w skład rozpadliny Laki, trwająca w sumie osiem miesięcy. Do atmosfery trafiły nie tylko ogromne ilości popiołu, ale też 8 mln ton fluorowodoru i 120 mln ton dwutlenku siarki. To te związki chemiczne zebrały największe śmiertelne żniwo. A rozruchy? Znamy je pod nazwą Wielkiej Rewolucji Francuskiej. I choć oczywiście islandzka erupcja nie była jedynym czynnikiem, który do niej doprowadził, to z pewnością wulkany potrafią zmienić historię ludzkości.
Użyźnienie i zniszczenie
„Bez aktywności wulkanicznej życie – przynajmniej takie, jakie znamy – nie istniałoby na naszej planecie” – wyjaśnia prof. John Lockwood z University of Hawaii. Wulkany w dużym stopniu odpowiadają za skład ziemskiej atmosfery i zmiany klimatu. Nawet znienawidzony przez linie lotnicze popiół jest ważny dla ekosystemów – znakomicie użyźnia ziemię. Tyle że najpierw niszczy roślinność i wskutek tego zabija zwierzęta, co dodatkowo zwiększa ilość materii organicznej w glebie.
A dla ludzkości ten bezpośredni, niszczący wpływ wulkanów jest najważniejszy. W przeszłości mieliśmy z nim do czynienia wielokrotnie i co najmniej raz niewiele brakowało, by skończyło się to dla nas naprawdę fatalnie – 74 tys. lat temu, gdy eksplodował wulkan w miejscu, w którym dziś znajduje się jezioro Toba na Sumatrze (ma 100 km długości i 35 km szerokości). „Pyły i gazy, które trafiły do atmosfery, wywołały »błyskawiczną epokę lodowcową«, trwającą aż 1800 lat” – twierdzi prof. Stanley Ambrose z University of Illinois. Nasz gatunek prawdopodobnie (o to akurat uczeni nadal się spierają) znalazł się wówczas na skraju wyginięcia, czego dowody do dziś nosimy w DNA.
Ale i późniejsze erupcje zbierały ponure żniwo. Jeden wulkan jest w stanie zabić tysiące ludzi od razu, a dziesiątki tysięcy z pewnym opóźnieniem, głównie wskutek zniszczenia rolnictwa. Najbardziej dramatyczny przykład w historii mieliśmy stosunkowo niedawno, bo niecałe 200 lat temu – indonezyjski wulkan Tambora, którego popioły udusiły około 10 tys. ludzi, a klęska głodu dodała do tego 82 tys.
Bilansy katastrof naturalnych oczywiście wywołują przygnębienie. A jednak z geologicznego punktu widzenia żyjemy w wyjątkowo spokojnym okresie. Od momentu powstania Homo sapiens nie wydarzyła się ani jedna erupcja superwulkanu – coś, co może trwać setki lat, zmienić klimat całej planety, pokryć ogromne jej obszary popiołem, zmienić kształt kontynentu albo utworzyć nową wyspę. Przez cały XIX i XX w. żaden wulkan nie zagroził poważnie Europie ani Ameryce Północnej. Ba, przez ostatnie dziesięciolecia – a więc wtedy, gdy nastąpił gwałtowny rozwój lotnictwa pasażerskiego – Stary Kontynent ani razu nie miał do czynienia z rozległą chmurą popiołu wulkanicznego. Dlatego właśnie Eyjafjallajökull wywołał taką panikę.
Zastrzyk nauki dla polityków
Wiele firm krytykowało w kwietniu decyzję o zamknięciu przestrzeni powietrznej nad Europą. Argumentowano, że pył wulkaniczny nie jest aż tak groźny, a dane o jego rozmieszczeniu w atmosferze nie są precyzyjne. Niektóre linie lotnicze przeprowadziły nawet własne loty testowe – z prezesami na pokładzie – by pokazać, że zagrożenie było wyolbrzymione. Jednak nie wszyscy się z tym zgadzali. „Za mało wiemy o tym zjawisku, byśmy mogli ryzykować latanie w takich warunkach. Wiadomo przecież że ostatecznie odpowiedzialność za bezpieczeństwo pasażerów ponoszą linie lotnicze” – mówił podczas „uziemienia” Sebastian Mikosz, prezes PLL LOT.
Podobnego zdania byli naukowcy, którzy przy okazji wytknęli liniom lotniczym i producentom samolotów grzech zaniedbania. O tym, co popiół wulkaniczny może zrobić z silnikiem, wiadomo już co najmniej od 1982 r. Wtedy to należący do British Airways Boeing 747 wleciał w niewidoczną gołym okiem chmurę pyłu nad Indonezją. Po kilku minutach stanęły wszystkie silniki maszyny, „zaklejone” przez roztopiony popiół. Załodze udało się je uruchomić dopiero 12 minut później, gdy samolot opadł z pułapu 11 km do 4 km.
W 1991 r. uczeni – w tym dr Fred 1982 r.Pratta z Norsk institutt for luftforskning – rozpoczęli prace nad samolotowym systemem wykrywającym popiół wulkaniczny z odległości 100 km. Jednak przez blisko 20 lat nikt nie był zainteresowany finansowaniem tych badań. Tak samo lekceważone były apele międzynarodowych organizacji o ustalenie bezpiecznych dla samolotów poziomów pyłu. Dopiero po erupcji Eyjafjallajökull – i w obliczu strat linii lotniczych, szacowanych na prawie 2,5 mld euro! – producenci silników odrzutowych zabrali się wreszcie do pracy.
Praktyczne wnioski z tej sytuacji muszą też wyciągnąć politycy. Decyzja o zamknięciu ruchu lotniczego nad Europą nikomu nie przysporzyła popularności, ale gdy brak danych naukowych do oszacowania zagrożenia, trzeba dmuchać na zimne. „Traktat o Unii Europejskiej nakazuje stosowanie zasady ostrożności w obliczu potencjalnych katastrof zdrowotnych i ekologicznych. Innymi słowy – jeśli nie masz pojęcia o sytuacji, bądź tak przezorny, jak tylko chcesz. Dlatego unijni ministrowie transportu mogli zamknąć przestrzeń powietrzną, co byłoby nie do pomyślenia np. w USA” – uważa Gloria Origgi, filozof z Centre Nationale de la Recherche Scientifique w Paryżu.
Zatkany krwiobieg gospodarki
Najważniejsze będą jednak nie doraźne decyzje, ale bardziej długoterminowe działania, sięgające podstaw współczesnego systemu ekonomicznego. Gdy przestały latać samoloty, komentatorzy zaczęli mówić o zatkanym krwiobiegu gospodarki. Nie chodziło tylko o turystów czy biznesmenów, którzy utknęli na lotniskach z dala od ojczystych stron. Dostawy wielu produktów – od świeżych kwiatów po izotopy radioaktywne stosowane w medycynie – są uzależnione od transportu lotniczego. Dłuższy przestój mógłby więc oznaczać nie tylko bankructwo wielu linii lotniczych, ale kolejną katastrofę uderzającą w i tak już osłabiony system gospodarczy zachodniej cywilizacji.
Naukowcy od lat ostrzegali, że do czegoś takiego może dojść właśnie z powodu zbyt rozbudowanych sieci wzajemnych powiązań we współczesnym świecie. Są one siłą gospodarki, ale też i jej piętą achillesową. „Skomplikowane sieci łączące nas – służące do przemieszczania ludzi, materiałów, informacji, pieniędzy i energii – wzmacniają i przekazują także każdy wstrząs” – mówi Thomas Homer-Dixon, politolog z kanadyjskiego University of Toronto i autor książki „The Upside of Down”. Kryzys finansowy, atak terrorystyczny lub epidemia daje niemal natychmiastową destabilizację od jednego krańca świata po drugi. I wygląda na to, że nie unikniemy takiej katastrofy w bliższej czy dalszej przyszłości. A wtedy świat zmieni się nie do poznania – czy tego chcemy, czy nie.
(Nie) czekając na zagładę
Na Islandii jest ok. 130 czynnych wulkanów. Eyjafjallajökull zalicza się do mniejszych. Tuż obok niego położona jest znacznie większa Katla, która w przeszłości wybuchała kilka razy w ciągu każdego stulecia. Ostatni raz zdarzyło się to w 1918 r., więc kolejnej erupcji możemy się spodziewać praktycznie w każdej chwili. Nie umiemy jednak przewidzieć, czy i kiedy to nastąpi – naukowcy są tu bezradni, podobnie jak w przypadku trzęsień ziemi.
Z zagrażającymi naszej planecie asteroidami sprawa jest prostsza: możemy je w miarę wcześnie wykryć i spróbować uniknąć kolizji. Pomysłów na to jest wiele, a rzecz wydaje się technicznie wykonalna przy dzisiejszym stanie wiedzy. Naukowcy od dziesięcioleci eksperymentują z kontrolowaniem pogody, więc teoretycznie powstrzymanie huraganu też będzie za jakiś czas możliwe. Natomiast wybuch wulkanu jest czymś, czemu w zasadzie możemy się tylko bezsilnie przyglądać. Za mało wiemy o tym, co dzieje się pod naszymi nogami.
Oczywiście nie znaczy to, że uczeni powinni siedzieć z założonymi rękami. Wręcz przeciwnie – ich praca jest teraz w cenie bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Ludzkość potrzebuje nie tylko sprawnych systemów wykrywających pył wulkaniczny i bardziej odpornych samolotów. Globalną katastrofę naturalną możemy przeżyć tylko wtedy, gdy będziemy mieli do dyspozycji zaawansowane technologie: wydajne źródła energii (takie jak fuzja termojądrowa), nowatorskie metody masowego produkowania żywności (np. w formie syntetycznej) czy wreszcie samowystarczalne bazy na Księżycu lub Marsie (ich ziemskie odpowiedniki byłyby zresztą doskonałymi schronami). Ziemia może okazać się bardzo złą matką, więc lepiej dla nas będzie, jeśli przygotujemy się do szybkiej wyprowadzki z domu rodzinnego. Obyśmy tylko zdążyli.