Pamiętam reklamę, widzianą lata temu w kolorowym magazynie – kobieta siedząca w kucki na łące, z laptopem na kolanach, i hasło: „Praca to nie miejsce, to stan umysłu”. Przypominało mi się to hasło później wielokrotnie: kiedy pracowałam nad jakimś tekstem, siedząc na leśnej polanie, kiedy wymyślałam przebieg szkolenia, jadąc pociągiem, albo – przeciwnie – kiedy siedziałam za biurkiem, wyglądając na osobę pracującą, a w istocie nie robiąc niczego pożytecznego.
W czasach, kiedy internet pozwala nam dostawać i wysyłać informacje z praktycznie każdego miejsca na świecie, coraz mniej pracy wykonywanej jest zza biurka i coraz bardziej staje się oczywiste, że praca jest stanem umysłu. Tak więc stanem umysłu jest też odpoczynek. Nie chodzi tu tylko o biznesmenów przebranych w plażowe szorty, w tym niepoważnym stroju drepczących nerwowo wzdłuż plaży, szczekających wściekłe, zagłuszane szumem fal komendy przez komórkę. Nie chodzi tylko o pracoholiczki włączające swoje bezszelestne laptopy na leżakach przy basenie, żeby sprawdzić, „czy w pracy wszystko w porządku”. Chodzi o to, że gdziekolwiek byśmy byli i cokolwiek byśmy robili, jakikolwiek krajobraz by się roztaczał wokół nas, nasze głowy są w stanie pracy albo w stanie odpoczynku.
Ego mnie boli
Zanim przyjrzymy się temu, co składa się na stan „pracowy” a co na „wypoczynkowy”, warto zadać sobie fundamentalne pytanie – czy dajemy sobie prawo do tego, żeby wypoczywać. Ktoś kiedyś powiedział, że życie to maraton, a więc wielce ryzykowne jest biec przez nie w tempie sprintu. A jednak wielu z nas próbuje. Kiedy tylko pozwalamy sobie na rodzaj bezczynności, czujemy się nie w porządku. Wielokrotnie słyszałam pracowników korporacji, z dumą oświadczających, że są pracoholikami (jakby ten akurat nałóg miał – w przeciwieństwie do wszystkich innych – być powodem do chwały), licytujących się, ile mają dni „zaległego urlopu”, jakby miało to w prostej linii pokazywać, jak bardzo są niezbędni, od ilu już lat firma nie mogła sobie pozwolić na chociaż jeden dzień ich nieobecności. Kiedy wreszcie postanawiamy odebrać sobie dziesięć z osiemdziesięciu sześciu dni zaległego urlopu, dalej nie mamy gwarancji, że użyjemy ich zgodnie z przeznaczeniem – że pozwoli nam na to nasza głowa, w której zalega częstokroć fundamentalna niezgoda na odpoczynek.
Filozofowie i przewodnicy duchowi mówią o dylemacie pomiędzy byciem a działaniem. Kultura, w której żyjemy, jest kulturą działania. „Czym się zajmujesz?” – pytamy, kiedy kogoś poznajemy. Pytanie „Kim jesteś?” brzmiałoby śmiesznie. Odpoczynek wydaje się wielu z nas stratą czasu, utratą punktów, porażką na własne życzenie w wyobrażonym wyścigu; inni biegną, a ja mam stawać? Nasze poczucie wartości, a nawet poczucie tożsamości znajduje się blisko bilansu osiągnięć. Przy takiej perspektywie odpoczynek jest sabotowaniem siebie. Nasz wewnętrzny krytyk, zawsze na warcie, gotowy jest przemówić za każdym razem, kiedy popełnimy najdrobniejszy choćby błąd, nie oddzwonimy do klienta w ciągu kwadransa, utniemy sobie, o zgrozo!, drzemkę w ciągu dnia, przeciągniemy lunch z przyjaciółką, z którą nie widzieliśmy się od pół roku. No i jest jeszcze potrzeba kontroli – poczucie, że dopóki coś robię, podtrzymuję świat w jego istnieniu, powstrzymuję firmę od katastrofy, pozwalam słońcu wschodzić. Pod spodem jest strach, że gdybyśmy ustali w działaniu, nastąpiłby kataklizm, na przykład taki, że my sami, nieruchomiejąc na chwilę, przestalibyśmy istnieć.
Pamiętam taką scenę z zajęć jogi – próbowaliśmy przejść do trudniejszej wersji stania na rękach; niektórym się udawało, innym nie. Podczas kolejnej próby twarz jednego z ćwiczących wykrzywił grymas bólu. Uważny nauczyciel dostrzegł to i spytał: co cię boli? Uczestnik odpowiedział: „ego mnie boli”. Czy nie jest tak właśnie? To ego nas boli, kiedy nie udaje się nam czegoś osiągnąć, kogoś przegonić, wykonać jakąś szczególnie złożoną akrobację w naszym życiu. Ma to swój sens – bo gdybyśmy byli zupełnie pozbawieni ambicji, gdybyśmy spędzali życie tylko patrząc na przepływające chmury, wiele dobrych rzeczy by się nie wydarzyło – pomijając już, że z powodów ekonomicznych zagrożony byłby nasz podstawowy byt. Nie chodzi więc o wybór radykalny, ale o umiejętność przestawienia wajchy pomiędzy działaniem a byciem, podstawową umiejętność odpoczynku, nie tylko w te mniej lub bardziej wyczekiwane dwa tygodnie w roku, ale też na co dzień. Jeśli ta różnica nie jest w istocie różnicą krajobrazu wokół nas, lecz różnicą stanu naszego umysłu, na czym dokładnie polega?
Oczy bez powiek
W starożytnych Chinach jedną z tortur było obcinanie powiek. Poddany temu nieludzkiemu procederowi szybko umierał, niemożność odcięcia się od bodźców była nie do przeżycia. Chociaż nie patrzymy tak na to na co dzień, bodźce są kosztem; wymagają od nas wydatkowania energii. Jeśli ich ilość nie przekracza naszych mocy przerobowych i mamy możliwość poprzez sen i odpoczynek nabrać sił na przetwarzanie nowych, wszystko jest OK. Ale 100 tysięcy słów? Sto tysięcy słów dziennie? Taka ilość informacji, jak czytamy w artykule Andrzeja Fedorowicza („Mózg przeładowany”), czy raczej jej równowartość w gigabajtach, atakuje nas każdego dnia. Strumienie bodźców często dosłownie nas zalewają; niejednokrotnie jest to kilka strumieni naraz – jeśli popatrzymy na program informacyjny, widzimy naraz rozmówców, datę, godzinę, pasek z przepływającymi informacjami a nad nim drugi, konkurujący z nim, z informacjami jeszcze pilniejszymi. Nie inaczej jest w wielkich firmach.
Ponad sto e-maili dziennie jest normą. Pewna menedżerka opisała mi kiedyś taki krótki kadr ze swojego dnia: „Podszedł do mojego biurka kolega. Odwróciłam głowę od ekranu komputera i zamieniliśmy dosłownie parę zdań. Kiedy odszedł, popatrzyłam z powrotem na ekran i zobaczyłam trzydzieści nowych e-maili. Boże, kiedy to się stało?”. A przecież poza e-mailami mamy jeszcze telefony, facebooki, reklamy, powerpointowe prezentacje, a także – nie zapominajmy – rozmowy z innymi ludźmi i płynący pod tym wszystkim potok własnych myśli. Dla tych z nas, którzy nie zrealizują powszechnego marzenia o zaszyciu się w Bieszczadach i życiu z wytwarzania kozich serów, ta sytuacja będzie się utrzymywać. Co zatem możemy zrobić?
Dzwoni i miga
Zacznijmy od sceny filmowej rozgrywającej się, powiedzmy, w naszym ulubionym serialu. On i ona, w połowie trzeciego sezonu, wreszcie trafiają tam, gdzie już od dawna chcielibyśmy ich widzieć, czyli do hotelowego pokoju. Namiętność taka, że kable naszego laptopa zaraz się przepalą. Wreszcie, nareszcie! Och, Susan, och, John! Ale co to? Dzwoni TELEFON. Susan, o zgrozo, sięga po niego. Rany boskie, w takiej chwili? Naprawdę? No i, oczywiście, ona natychmiast musi wyjść, a my musimy czekać kolejny sezon. To, co dzwoni, co miga, co wibruje, co się świeci, wydaje się domagać od nas natychmiastowej odpowiedzi. Ale czy naprawdę musimy odebrać, czy naprawdę musimy kliknąć, czy naprawdę musimy odpisać w ciągu pięciu minut? Najlepszą odpowiedź na to pytanie znalazłam w klasycznej już książce „Siedem nawyków skutecznego działania” autorstwa Stephena Coveya. Powiedział on, że nasza wolność leży między bodźcem a reakcją.
Na tej wąskiej kładeczce mieści się nasz świadomy wybór – też wybór tego, co nie jest naszym odruchem. Bo odruchy już mamy – decyzje są trudniejsze. Punktem wyjścia jest właśnie świadomość tego wyboru. Decydujemy o tym za każdym razem, czy odbierzemy telefon, czy nie. Mamy wybór i wbrew powtarzanej chóralnie mantrze o braku czasu – mamy też czas. Decydujemy o tym, jak go spędzamy. Jeżeli pracujemy w firmie, w której istnieje, realna lub wyobrażona, presja, żeby przychodzić o ósmej i wychodzić dwanaście godzin później, jest to firma, w której zdecydowaliśmy się pracować. Są inne. Jeżeli sprawdzamy pocztę o dziesiątej wieczorem, bo „szefowa tego oczekuje”, to dalej jest to nasza decyzja dotycząca tego, jak spędzamy swój czas.
Może być tak, że inna decyzja niosłaby daleko idące konsekwencje – konflikt, utrudnienia w awansie czy nawet utratę pracy, ale po pierwsze takie scenariusze są dużo częściej wyobrażone niż realne, a po drugie dalej mamy wybór. Ta świadomość wyboru sprawia, że to, co reaktywne, możemy przekształcić w to, co świadome. A w świecie, w którym bodźców jest tak wiele, tym ważniejsze staje się reagowanie na jedne z nich i brak reakcji, przynajmniej tej odruchowej, natychmiastowej, na inne. To może być nasza droga do odpoczynku – tego codziennego: siedzisz na ławce przed biurem z kanapką w ręce na lunchu i dzwoni telefon, ale ty go nie odbierasz, dalej gapisz się na wielką lipę po drugiej stronie ulicy. Nie odpalasz komputera w szóstej minucie rodzinnej kolacji, mrucząc pod nosem: „mów, mów, ja cię słucham, ja mam podzielną uwagę”. Bodziec nie musi być zewnętrzny. Częstym, może najczęstszym bodźcem jest moja własna myśl: nie mogę, muszę. Dlatego, żeby się zregenerować, warto poszukać sposobu, żeby – jak to się coraz częściej mówi – wyciszyć umysł.
Powoli, z pustą głową
Kiedy spytałam moich znajomych na Facebooku o to, kiedy głęboko się regenerują, uderzyły mnie cztery zbieżności w odpowiedziach: po pierwsze w wielu z nich powtarzał się element wysiłku fizycznego. Po drugie regeneracja często wiązała się ze zmianą scenerii. Po trzecie wreszcie powtarzał się wątek „niemyślenia”. Ludzie wiązali wysiłek fizyczny z zatrzymaniem nieustannego jazgotu myśli; i to właśnie ustaniu tego jazgotu przypisywali regenerację. Odkryłam jeszcze jedno, czwarte, podobieństwo, mniej oczywiste – ukryty rytm tego, co nas regeneruje. Bieganie. Szum morza. Muzyka. Medytacja. Taniec. Słuchanie deszczu. W tym wszystkim jest rytm, ale inny niż mechaniczne dźwięki powiadomień, bardziej pierwotny.
Głęboki odpoczynek zdaje się zamykać w tym czworokącie – zmiana scenerii jest podpowiedzią dla naszego umysłu, że wchodzimy w inny tryb. Wybierany przez wielu (choć nie wszystkich) wysiłek fizyczny uwalnia endorfiny, ale też znacząco osłabia nieustanne szczekanie myśli. I tu dotykamy trzeciego rogu czworokąta – „niemyślenia”. Bo kiedy siedzimy na zebraniu i słuchamy, jak ludzie wokół wypowiadają te same słowa, często przewidywalne i nie wnoszące nowych znaczeń albo w ogóle żadnych znaczeń, jest dla nas oczywiste, że jest to praca i to taka, która najbardziej męczy – nie niosąca nagrody, lecz poczucie straty czasu. A jednak, kiedy zostajemy sami, przekręcamy kluczyk w stacyjce i teoretycznie jesteśmy „po pracy”, kiedy siedzimy przy stole z rodziną, włączamy telewizor czy idziemy na spacer, często, de facto, mentalnie jesteśmy wciąż w podobnej sytuacji – sami stajemy się własnym interlokutorem, wypowiadane słowa, tym razem w formie myśli, płyną nieustającym potokiem. Ten potok i to, co możemy z nim zrobić, jest od wieków przedmiotem zainteresowania myślicieli i przywódców duchowych, zwłaszcza w duchowości Wschodu. Cała praktyka medytacji jest w istocie pracą z umysłem.
Jeśli chcemy doświadczyć tego, co to znaczy, wystarczy usiąść wygodnie, włączyć stoper na pięć minut i postarać się nie poruszać i spokojnie oddychać. Kiedy tak zrobimy, czyli przystąpimy do medytacji, będziemy mogli przyjrzeć się własnemu umysłowi, zobaczyć nieustannie trwającą w naszych głowach produkcję, nadprodukcję myśli. Kiedy przestajemy rozmawiać z ludźmi, wyłączamy telewizor, siadamy w ciszy, możemy zobaczyć jakby wyświetlony na wielkim ekranie zapis własnych niestrudzonych myśli, w książkach buddyjskich wielokrotnie porównywanych do szczekania psów. Warto zrobić taką próbę, chociażby po to, żeby ten zapis zobaczyć. „Kurczę, ale która w ogóle jest godzina? Siedzę tutaj, a za godzinę Stasia trzeba odebrać z karate! W ogóle nie wiem, czy to karate ma sens, szkoda pieniędzy. Co tak swędzi? No nie, muszę się podrapać. Niby miałam się nie ruszać, to głupota jakaś jest. Zimno tu w ogóle. Jakiś koc trzeba było wziąć. Stasiu mi znowu ten koc podebrał. Nieusłuchany. Ile jeszcze? Czuję się, jakbym tu pół godziny siedziała już. Miałam myśli obserwować, dobra, teraz się skupię. Znowu swędzi, dajcie spokój”. I tak dalej. Strumień płynie.
Przyjrzyjmy się jeszcze nie tylko ilości, ale i jakości tego, co w tym strumieniu znajdujemy. Trafnie opisał to Eckhart Tolle, autor „Potęgi teraźniejszości”: „Twój umysł jest instrumentem, narzędziem. Ma służyć wykonaniu konkretnego zadania, a kiedy zadanie jest wykonane, narzędzie powinno być odkładane. A tymczasem, według mnie około 80 do 90 procent myśli większości ludzi jest nie tylko powtarzalnych i bezużytecznych, ale ze względu na swoją dysfunkcjonalną i negatywną naturę, często przynosi szkodę. Zaobserwuj swój umysł, a zobaczysz, że tak właśnie jest. To powoduje poważną utratę naszej życiowej energii. To kompulsywne myślenie jest, w istocie, uzależnieniem. Co charakteryzuje uzależnienie?
Po prostu: przestajesz mieć poczucie, że możesz przestać”. Tak więc źródłem naszego codziennego wysiłku jest, poza wszystkimi obowiązkami, trudami, bojami i bodźcami, także, jeśli nie przede wszystkim, nasza własna głowa. Nasze myśli wcale nie są tak twórcze, jak chcielibyśmy myśleć – często drepczą w kółko, udeptują te same trasy, kolebią się od ściany do ściany. Jeśli podejmiemy kolejną próbę, na kolejne pięć, czy może, tym razem jeszcze bardziej brawurowo, dziesięć minut medytacji, mamy szansę tę powtarzalność zaobserwować. „Boże, kto wymyślił teraz to szkolenie?! Teraz? Kiedy zamykamy dwa najważniejsze kontrakty? Pewnie Baśka to wymyśliła. Nikt inny jak Baśka! Czy ona nie wie, że teraz zamykamy te kontrakty? Przecież one są ważne. A ona z tym szkoleniem, teraz. Dajcie spokój. Czy my w ogóle to podpiszemy, jak będziemy na tym szkoleniu siedzieć dwa dni? Cholerna Baśka”.
Usiąść i siedzieć
Cywilizacja, faszerująca nas bodźcami, nie pomaga. Nasz umysł, którego naturą jest produkowanie dodatkowych, na ogół bezproduktywnych bodźców, jest kolejnym źródłem codziennego znoju. Nasze poniedziałki, środy, piątki, nie wydają się pozostawiać wiele miejsca na głęboką regenerację. Jeśli jednak przyjmiemy, że mamy wybór, że możemy świadomie kształtować swoje życie – co możemy zrobić? Ponad dziesięć lat temu stałam się szczęśliwą posiadaczką działki pod Krakowem, na wzgórzu, niedaleko lasu, ze starym sadem. Ziemia, którą kupiliśmy, była jednak nieodrolniona i dopóki nie zmieniono jej przeznaczenia, nie można było na niej jeszcze budować. Ten czas się przedłużał.
Rozmawiałam o tym wtedy z sąsiadem „z dołu”. „Niech sobie pani walnie altankę!” – poradził mi wtedy. „Po co?” – zapytałam zdumiona, kobieta wtedy jeszcze miejska, dziarska i w opozycji między działaniem a byciem stojąca ewidentnie po stronie działania. „Siądzie sobie pani i będzie pani sobie siedzieć” – odpowiedział mój sąsiad. To była jedna z najlepszych rad, jakie dostałam w życiu. Nie zbudowałam altanki, ale rekomendację, żeby „siąść i siedzieć” wzięłam sobie, lata później, do serca i jest ona dla mnie źródłem regeneracji. I to jest pierwsza z rzeczy, którą naprawdę możemy zrobić. Codzienna medytacja, dziesięć minut dziennie, dwadzieścia, pół godziny, tworzy przestrzeń, a raczej – otwiera istniejącą już przestrzeń ciszy. Ta przestrzeń jest obecna zawsze – kiedy ludzie piszą o szumie morza, wędrówce górskiej, tańcu, deszczu – ją właśnie odkrywają.
Niektórzy wzdragają się na samo słowo „medytacja”. „To nie dla mnie, ja bym nie wytrzymał”. A jednak – czasami oznacza to po prostu, że nasze uzależnienie od bodźców jest silne, że sama myśl o tym, żeby się zatrzymać, powoduje nasz opór. I nawet jeśli pojedziemy na tak zwane wakacje, odbędziemy wielogodzinną podróż samochodem, żeby w końcu usiąść nad brzegiem jeziora, w otoczeniu lasów, po czterdziestu sekundach włączymy radio, a po dwóch minutach wyjmiemy smartfona i wejdziemy na pocztę, na Facebooka, na Twittera, wszędzie, byle nie tu, gdzie nic się nie rusza, nic nie miga, nic nie powiadamia i nic nie wymaga naszej natychmiastowej akcji. Uzależniony od bodźców umysł wije się w bólach odstawiennych, towarzyszących każdemu nałogowi: „Gdzie są moje bodźce??! Zabrałaś mi bodźce, oddaj!”. Bywa, że ludzie, chociaż otoczenie jest wypoczynkowe, zachowują się jak w pracy. Medytacja jest doświadczeniem przeciwnym – w dniu pełnym pracy zachowujesz się tak, jakby jej nie było. Siadasz i siedzisz.
Co jest za ogrodzeniem?
Co jeszcze możemy dla siebie zrobić, żeby „wkleić” odpoczynek w naszą codzienność? Jeśli odpoczywamy wtedy, kiedy podróżujemy, warto poszukać mikroodpowiednika podróży w codziennym dniu i zafundować sobie zmianę scenerii. Tak, poruszamy się utartymi trasami – i często są to trasy mało wypoczynkowe. Mieszkanie, parking, samochód, parking, biuro, parking, samochód, parking, mieszkanie. Czyż to nie smutne? W tym krajobrazie nie ma żadnej podpowiedzi, która pomogłaby nam wziąć głębszy oddech. Być może możemy zmienić choć kawałek tej trasy. Brak czasu?
Pomyślmy jednak, co można realnie zrobić. Zaparkować pięć minut spacerem od pracy? To dałoby nam prawie godzinę spaceru w tygodniu. Parkować pięć minut spacerem od pracy, ale co tydzień w innym miejscu? To dałoby nam ten spacer i dodatkowo zmianę krajobrazu. Możemy też znaleźć, znowu nie naruszając swojego grafiku, miejsce w okolicach pracy, które mogłoby „podpowiedzieć nam” odpoczynek. Są takie miejsca wokół nas i często ich nie widzimy. Pamiętam szkolenie w firmie, której budynek graniczył z pięknym parkiem: stare dęby i lipy, szerokie aleje, ptaki, drewniane ławeczki. Spytałam uczestników, jak często tam chodzą. Na dziesięć osób żadna nigdy nie była w parku; wszyscy chodzili na lunch do stołówki i wracali za biurka. „Dlaczego?” – spytałam. „Bo to jest za ogrodzeniem” – usłyszałam w odpowiedzi. Rozejrzyjmy się zatem, co jest za naszym ogrodzeniem.
Zmęcz się
Jeśli chcemy odpocząć, musimy się zmęczyć, ale inaczej. Kolejny z boków czworokąta, wysiłek fizyczny, jest oczywistym źródłem odpoczynku – podobnie jak medytacja czyści umysł z myśli. I znowu – nie zabierajmy sobie tej możliwości mantrą „brak czasu”. Ile czasu tygodniowo – tego samego czasu kiedy nie spacerowaliśmy, nie byliśmy na jodze, nie biegaliśmy – spędziliśmy, na przykład, surfując po sieci, odtwarzając bezmyślny, mechaniczny rytm atakujących nas bodźców, atakujących nas własnych myśli? Kiedy biegniemy dwudziesty kilometr, trwamy szesnastą minutę w staniu na głowie na jodze, robimy kolejny krok na długiej drodze na szczyt, jesteśmy po prostu zbyt zmęczeni, żeby produkować te tony odpadów, które nazywamy myślami.
Kiedy ciało się męczy, umysł odpoczywa. Jeśli damy sobie prawo do świadomej decyzji, znajdziemy czas. Wtedy wyłoni się ukryty rytm, który nas odżywi. I jeszcze taki drobiazg na koniec, który może pomóc – miłość własna. Przyjmujemy za oczywiste, że kochamy siebie samych, oskarżamy się i jesteśmy oskarżani częściej o nadmiar tej miłości niż jej brak. A jednak wyobraźmy sobie swoje dziecko, męża, żonę, siostrę, brata – kogoś, kogo bardzo kochamy – i wyobraźmy sobie, że to im każemy pracować ponad miarę, latami odmawiamy wakacji, karmimy zalanym wrzątkiem glutaminianem monosodowym, a kiedy proszą o chwilę wytchnienia, mówimy surowo: „Nie marudź tylko weź się do roboty”. To byłoby dość okrutne, prawda? Tak się nie robi. Więc i sobie samym tak nie róbmy.