Tysiąc lat temu Słowianie byli głównymi dostawcami na europejskie dwory. Raczyli się nim również Piastowie. Podróżnik Ibrahim ibn Jakub, który w latach 965–966 dotarł do zachodniej Słowiańszczyzny, zapisał, że kraj Mieszka obfituje w ryby, zwierzynę i miody, które pija się jak wino.
Jak zbierano wówczas miód? Nasi przodkowie nie budowali uli, lecz w pniach żywych drzew drążyli duże prostokątne dziuple nazywane barciami. By chronić gnieżdżące się tam pszczoły, montowali zabezpieczenia przed ptakami i niedźwiedziami. Miód pozyskiwano w dość karkołomny sposób. Pszczelarz korzystał z dwóch długich sznurów, które oplatał wokół pnia i zarzucał na konary. Po jednym, zwanym leziwem, się wspinał, na drugim mocował niewielką ławeczkę, na której opierając się nogami o drzewo mógł przysiąść. Gdy się usadowił, przystępował do najbardziej niebezpiecznej części zadania. Musiał wyciągnąć plastry z miodem, a pszczoły broniły gniazda. Zanim więc odsłonił wejście do barci, odurzał owady dymem ze specjalnej fajki bartniczej lub naczynia z lejkiem, w ostateczności z podpalonych szmat. Wciąż był narażony na pożądlenie, ale jeśli zachowywał się umiejętnie, mógł tego uniknąć.
W feudalnym świecie lasy były własnością króla i szlachty, więc część tego, co w nich zebrano, musiano oddawać panom. A ci bezwzględnie egzekwowali to prawo. W 1086 r. cesarz Henryk IV pisał do arcybiskupa Kolonii: „Jeśli w wyznaczonym czasie Słowianie nie dostarczą miodu, należy ich trzymać w łańcuchach, dopóki swej powinności nie spełnią”. Bartnicy świadomi swych unikalnych kwalifikacji potrafili jednak zadbać o swoje interesy. Zrzeszali się w bractwa, broniące ich praw. Nigdy nie zostali sprowadzeni do statusu chłopów pańszczyźnianych, pozostali ludźmi wolnymi.
Intratny biznes
Na czele bractwa stał starosta bartny, którym początkowo mógł zostać każdy, ale od XVII w. już tylko szlachcic. Stanowisko to było prestiżowe i intratne. Starosta odpowiadał za zebranie daniny, ale sam jej nie składał; miał też prawo do przejęcia części opłat członkowskich i kar pieniężnych orzekanych przez sąd bartniczy, któremu przewodniczył. W grę wchodziły niemałe sumy, gdyż pszczelarze należeli do ludzi zamożnych.
W XVI i XVII w. garniec miodu (ok. cztery litry) kosztował tyle co krowa – około 20 groszy. Dziś, gdy proporcje te wynoszą co najmniej 30:1 na korzyść zwierzęcia, wydaje się to nieprawdopodobne. Ale w tamtych czasach miód był jedynym tak słodkim produktem dostępnym w Europie. Cukru z buraków jeszcze nie wytwarzano, a znany od czasu wypraw krzyżowych cukier trzcinowy importowano ze Wschodu w symbolicznych ilościach i pojawiał się jedynie okazjonalnie na stołach magnatów. Widziano w nim zresztą bardziej lekarstwo niż produkt spożywczy.
Bartnictwo, jak każdy intratny biznes, przyciągało amatorów szybkiego zarobku. Bractwa jednak umiały temu przeciwdziałać. Wszyscy członkowie wprowadzali do urzędowej księgi osobiste symbole, którymi znakowali swoje barcie. Z reguły były to kombinacje wycinanych na korze kresek, krzyżyków, kółek i cyfr. Podrabianie znaków czy wycinanie swoich na należących do kogoś innego było przestępstwem. Wyrok, z reguły wysoką grzywnę, wydawał sąd bartny. Znacznie surowiej karano za kradzież miodu i ścięcie drzewa z barcią, a zniszczenie roju traktowano jak zbrodnię.
Wypatroszyć i powiesić
O szczęściu mogli mówić przestępcy, którym wymierzono jedynie drakońską karę pieniężną. Zgodnie z prawem bartnym obowiązującym np. w starostwie łomżyńskim wynosiła ona 10 grzywien, czyli 200 groszy za każdą zniszczoną barć. Była to równowartość rocznej płacy urzędnika i dwukrotność rocznych zarobków nauczyciela. Jeśli złodziej nie posiadał majątku, groził mu stryczek. Wyrok wydawał sąd bartny, a przed egzekucją każdy członek bractwa dotykał sznura, wyrażając w ten sposób aprobatę dla orzeczonej kary. Jeśli w okolicy nie było kata, wybierano dwóch bartników, którzy go wyręczali.
Recydywistom wymierzano bardziej wyrafinowane kary. W 1664 r. za zniszczenie kilkunastu barci i rojów w okolicy Nowego Sącza przed sądem bartnym stanął niejaki Krzysztof Papuga. Ponieważ już wcześniej przyłapano go na kradzieży miodu, wyrok mógł być tylko jeden. Sprowadzono wykwalifikowanego kata, który wyciął mu pępek, przybił jelita do drzewa i wypatroszył, oprowadzając cztery razy wokół pnia. Potem już martwego powiesił. Kilka lat później w Bieczu odarto żywcem ze skóry i ścięto Kazimierza Cygonika, który splądrował barcie w pobliskiej wiosce Lipniki.
W XVIII w. za kradzież miodu nie skazywano już na śmierć, ale nadal orzekano tak wysokie grzywny, by wystarczyły na pokrycie z nawiązką szkód wyrządzonych bartnikowi, opłatę dla starosty bartnego i właściciela lasu.
Po rozbiorach Rzeczypospolitej bartnicy utracili uprzywilejowaną pozycję. Nie tylko z powodu opresyjnej polityki zaborców. Wraz z rewolucją przemysłową gwałtownie rósł bowiem popyt na drewno i większe zyski niż oddanie lasu w użytkowanie pszczelarzom zaczęła przynosić wycinka drzew. Zwłaszcza że cena miodu spadała.
Ksiądz na czele rewolucji
W 1747 r. niemiecki chemik Andreas Marggraf odkrył, że z buraków cukrowych można wyodrębnić cukier, a w 1786 r. Franz Achard opracował metodę jego produkcji na skalę przemysłową. W efekcie władze przestały wydawać pozwolenia na tworzenie nowych barci. Stare stopniowo likwidowano, a ścięte pnie drzew przenoszono bliżej domostw. Tak powstawały pierwsze pasieki.
Ich wygląd zmienił się radykalnie w połowie XIX w. Ksiądz Jan Dzierżon skonstruował wtedy nowy typ ula, który zrewolucjonizował polskie i światowe pszczelarstwo. Ul miał kształt otwieranej od tyłu szafki, z której jak szuflady można było wysuwać ruchome belki nazywane snozami. Owady budowały na nich plastry, które pszczelarz wyjmował, nie zakłócając życia roju. Po wybraniu miodu przyczepiał do nowych snoz fragmenty plastra, który po wsunięciu do ula pszczoły odbudowywały. Wynalazek Polaka udoskonalił Amerykanin Lorenzo Langstroth, zastępując belki prostokątnymi ramkami. Na tej konstrukcji wzorują się wszystkie współczesne ule.
Więcej o miodzie i historii pszczelarstwa w nowym magazynie Focus nr 10/21.