W 1907 r. na ekrany kin wszedł film „In Birdland” (W krainie ptaków) Olivera Pike’a – pierwsza, komercyjna produkcja poświęcona przyrodzie. Mało kto zdaje sobie sprawę z tego, że spora część scen oglądanych z zapartym tchem została zaaranżowana w studio, a na ekranie widzimy zwierzęta z… zoo. Za przygotowaniem każdego filmu przyrodniczego kryją się: sztab ludzi, tony sprzętu i miesiące, a nawet lata pracy.
ILE W TYM PRAWDY?
Sfilmowanie niektórych scen w środowisku naturalnym byłoby niemożliwe. Zsynchronizowanie właściwej scenerii, odpowiedniego światła i akcji w naturze jest niezwykle trudne. Wymaga ogromnej wiedzy, czasu i szczęścia. Dlatego coraz częściej filmowcy decydują się na kręcenie „zainscenizowanych” scen. To nie tylko kwestia wygody – co tu dużo ukrywać: chodzi też o pieniądze. Sytuację, na którą w plenerze można by czekać latami (bez gwarancji powodzenia), w studio można zaaranżować w kilka godzin. Wystarczy odpowiednia scenografia, oswojone zwierzęta.
Oczywiście satysfakcja z nakręcenia ujęcia w naturze jest dużo większa, wymaga też większego kunsztu, ale producenci i tak płacą za efekt końcowy. Przy dobrym montażu nikt nie dostrzeże różnicy. Przywilej kręcenia filmów w naturalnym środowisku przysługuje najlepszym, których nazwisko gwarantuje opłacalność produkcji. Nawet oni jednak często sięgają po zwierzęta z zoo. Jeden z najsłynniejszych filmowców sir David Attenborough, autor serii „Życie na Ziemi”, „Żyjąca planeta”, „Na ścieżkach życia” i „Prywatne życie roślin”, przyznaje, że sporo ujęć kręci w studio i w wielu wypadkach posiłkuje się oswojonymi „aktorami”. Bynajmniej nie po to, by dokręcić brakujące ujęcia. Tak jest po prostu łatwiej.
PO PIERWSZE NIE SZKODZIĆ
Aby nie dopuścić do manipulacji, twórcy filmów przyrodniczych, z pracownikami BBC na czele, wypracowali własny kodeks etyczny. Opierając się na nim, większość autorów przyjmuje, że filmowe obrazy powinny być jak najwierniejszym odzwierciedleniem sytuacji w naturze. To, w jaki sposób osiągnie się pożądany efekt, jest już sprawą drugorzędną. Dlatego zwierzęta się też wypożycza, filmuje tresowane osobniki (tak ułatwili sobie pracę autorzy „Makrokosmosu”) albo kręci ujęcia w atelier czy… basenie. O takich rzeczach jak podrzucanie ofiar drapieżnikom lub wabienie padlinożerców mięsem nie warto nawet wspominać. Normą jest, że w jednego bohatera „wciela się” kilku osobników. Jedna foka wskakuje do przerębla, druga z niego wypływa, na zbliżeniu widzimy trzecią. W sekwencji łączy się też zdjęcia z różnych miejsc, dni, a nawet lat. Krystian Matysek, autor nagradzanego filmu „Dziobem i pazurem”, przyznaje, że często podmieniał zwierzęta – ornitolodzy zauważają, że bielik z jednego ujęcia na drugim gwałtownie się starzeje, ale dla przeciętnego widza to ten sam orzeł.
Niepisany kodeks ostrzega, że dobro zwierząt jest ważniejsze od dobrego ujęcia. Na liście jest też zakaz zdjęć nocnych z użyciem sztucznego światła i zakaz wywoływania nieprawdziwych zachowań. Krystian Matysek unika filmowania gniazd i podchodzenia do nich z kamerą. „Po pierwsze narażam lęg na niebezpieczeństwo opuszczenia przez rodziców, a po drugie – to zbyt łatwe. Ptak zawsze wróci do gniazda, sztuką jest sfilmować go, jak poluje. Staram się jak najmniej ingerować w naturę, nie manipulować zwierzętami, nie popychać ich. Czasami wystarczy poczekać. To czekanie staje się w świecie filmowców coraz większą wartością” – opowiada w jednym z wywiadów.
Wszyscy liczący się w środowisku filmowcy oddają scenariusz do konsultacji ekspertom. Filmy przyrodnicze muszą być rzetelne. Specjaliści wprowadzają do scenariusza poprawki, często też podsuwają nowe pomysły i dzielą się informacjami, które są owocem najnowszych, niekiedy niepublikowanych jeszcze badań. Taka przynajmniej praktyka panuje w BBC, i to w dużej mierze jej wytwórnia zawdzięcza swoją pozycję potentata na rynku filmów przyrodniczych.
PRZYRODNICZY KRYMINAŁ
Wbrew pozorom napisanie scenariusza zajmuje sporo czasu. Zwłaszcza jeśli film ma być nowatorski. Statyczne sceny antylop pasących się na sawannie wszystkim się już przejadły. Film przyrodniczy powinien być dynamiczny, zaskakiwać oryginalnymi ujęciami, nietypowym podejściem do tematu i ciekawą perspektywą kręcenia. Musi zaintrygować, trzymać w napięciu, stawiać problem, rozwiązywać zagadkę. By opowieść o roślinach wciągała jak kryminał. Niektórzy filmowcy przyciągają widzów, igrając z losem. Siedzą pod wodą w klatce, zanurzonej w samym środku stada żarłaczy ludojadów, albo zabawiają się przed kamerą ze zwierzętami niebezpiecznymi i jadowitymi.
Sensacja, krew i ryzyko to murowany sukces. Świadczy o tym kontrowersyjna kariera Steve’a, Irwina, łowcy krokodyli, największego „twardziela” wśród filmowców, zajmujących się kinem przyrodniczym. Mimo ostrej krytyki środowiska granicząca z głupotą brawura (w dużej mierze wyreżyserowana) zapewniła mu sławę (200 mln stałych widzów!). Brawura przyczyniła się też do jego zguby. Steve Irwin zginął w ubiegłym roku ugodzony kolcem jadowym ogończy podczas kręcenia serialu „Najgroźniejsze stworzenia oceanu”. Nie był jedyną ofiarą swojej pasji. Historię tragicznej śmierci Timothy ’ego Treadwella, zapalonego badacza niedźwiedzi grizzly, które zjadły filmowca i jego dziewczynę, opowiedział w poruszającym dokumencie „Grizzly man” Werner Herzog. Irwin i Treadwell zginęli zabici przez zwierzęta, ale w rzeczywistości padli ofiarą pewności siebie i braku ostrożności.
Niestety, zagrożeniem dla twórców filmów przyrodniczych są nie tylko zwierzęta, ale też… inni ludzie. Wybitna zoolog Dian Fossey, walcząca w Rwandzie o ochronę ginącego gatunku goryli górskich, została w 1985 r. zamordowana (zlecenie wydał prawdopodobnie Protais Zigiranyirazo, założyciel szwadronów śmierci). Na podstawie jej pamiętników nakręcono film „Goryle we mgle”.
JAK WIDZIEĆ
Na szczęście emocje budzą nie tylko zwierzęta niebezpieczne. Dowodem są insekty – bohaterowie „Mikrokosmosu”. To pełnometrażowe dzieło francuskich filmowców – zwieńczenie kilku lat ciężkiej pracy – warte jest osobnej wzmianki. Czasami trudno uzbierać pół godziny dobrego materiału – tutaj mamy go ponad godzinę. Fascynujące okazało się nowatorskie pokazanie świata z perspektywy… łąki, na którą zwykliśmy patrzeć z góry. Twórcy filmu udowodnili, że kępa trawy kryje tętniący życiem świat owadów – tytułowy mikrokosmos – z którego istnienia nie zdawaliśmy sobie sprawy. Sceneria bardziej zaskakująca i egzotyczna niż afrykańska sawanna, dżungle Amazonii i morskie głębiny. Ten film uświadomił, jak patrzeć, by widzieć. Sukcesu nie przyćmiło nawet wyznanie autorów, że wiele scen powstało w studio.
Jednak kolejne dzieło tej samej grupy – „Makrokosmos” – już nie zachwyciło. Raz, że pomysł filmowania z perspektywy ptaków nie był świeży, dwa, że tej perspektywie bliżej do naszej… Z krytyką (nie da się, ukryć, że zawistnego po sukcesie „Mikrokosmosu”) środowiska filmowego spotkało się także wykorzystanie na masową skalę tresowanych zwierząt… Jak więc kręcić filmy o ptakach? Niech pokazują ich walkę! O lwach? W nocy! O owadach? Z ich perspektywy! Takie podejście wymaga jednak talentu, inwencji, wiedzy i żmudnych przygotowań. Trzeba dobrze poznać zwierzęta, które będą bohaterami filmu, nauczyć się ich zachowań, zdobyć zaufanie, a najpierw – je znaleźć. Dlatego przed rozpoczęciem pracy filmowcy przeprowadzają wywiad środowiskowy – nie tylko wśród ekspertów. Pracująca dla „National Geographic” Lisa Truitt przyznaje, że wiele wskazówek do filmu o życiu arktycznym dostarczyli jej myśliwi z plemienia Inuitów, którzy lepiej niż naukowcy umieli czytać ślady zwierząt. Ci twórcy, których na to stać, wyruszają na rekonesans „w ciemno”, licząc, że przypadkiem wpadną na jakiś trop, na jakiś pomysł. Inspiracją może być padlina żubra lub zniszczona ściółka. Wokół takiego znaleziska można już osadzić filmową historię.
W TEORII I W PRAKTYCE
Jest pomysł, są informacje, teraz czas na scenariusz. To nie żart – dobry film przyrodniczy ma równie drobiazgowo rozpisany scenariusz jak film fabularny. Ujęcie po ujęciu. Na przykład: pasące się stado zebr – szeroki, daleki plan. Nagle jedna wyczuwa zbliżającego się drapieżnika. Zbliżenie na przerażone oczy. Kamera podąża za jej wzrokiem. Ujęcie wyczekującego na skok lwa itd. Scenariusz pozwala oszczędzić czas (i pieniądze). Zmniejsza też ryzyko, że przy stole montażowym zabraknie kluczowych ujęć. Równie ważny jest komentarz – nawet najlepsze zdjęcia tracą bez odpowiedniego kontekstu i dodatkowych informacji.
Jednym z podstawowych założeń kina przyrodniczego jest rola edukacyjna. Dopiero po dokładnym opracowaniu scenariusza podejmowane są decyzje, dokąd wysłać ekipę. Rzadko kiedy podążanie za scenariuszem jest łatwe. Sfilmowanie pierwszej wiosennej przechadzki polarnych niedźwiedzi może zająć tygodnie, o czym przekonał się Mike Salisbury z BBC. Najpierw przez sześć tygodni razem z ekipą szukał na wielkiej przestrzeni jednej z norweskich wysp zimowego schronienia tych zwierząt. Gdy w końcu znalazł jamę, która mogłaby pełnić tę rolę, nie mógł ustalić, czy jest zamieszkana. Po pięciu dniach koczowania za bryłą ze śniegu, zobaczył najpierw nos niedźwiedzicy, a potem gramolące się za nią trzy małe. Na szczęście na czas włączył kamerę.
Czasami cały plan realizacji filmu bierze w łeb – przyroda jest nieprzewidywalna. Przekonała się o tym ekipa PBS, przygotowująca program „Secrets of the Ocean Realm”. Filmowcy wyjechali na Karaiby, aby nakręcić serię ujęć rekinów jedwabistych. Ale kiedy ekipa dotarła na miejsce, zwierzęta były kilka tysięcy kilometrów dalej, na otwartym oceanie. Zawiniło niedoinformowanie – okazało się, że rekiny żerują w tym rejonie, jednakże nie przez cały rok. Można było na nie czekać, ale to niestety kosztuje – producent zdecydował więc, że sceny z rekinami jedwabistymi w filmie nie będzie…
Filmowcom każe weryfikować plany także konfrontacja z aktorami, którzy nie zawsze zachowują się według zamysłu scenarzysty. Wpadki zdarzają się nawet najlepszym, nawet podczas ujęć kręconych w studio. Sir David Attenborough opowiedział „Gazecie Wyborczej” historię o zdjęciach brazylijskiej żaby. Płaz miał odstraszać swoim ubarwieniem drapieżniki (ostrzegając jednocześnie przed zawartą w wydzielinie skóry trucizną). Filmowiec postanowił to udokumentować – miał do dyspozycji sześć żab rzadkiego gatunku. Obok jednej położył węża i włączył kamerę. Ochronne ubarwienie na niewiele się zdało – wąż bez oporów pożarł żabę. Podobny los spotkał następną. Z obawy o zdrowie gada i płazów zaprzestano zdjęć. Attenborough może się przyznać do takich wpadek bez obaw o swoją reputację. Mimo sędziwego wieku, wciąż kręci nowe filmy. 80 urodziny spędził na wyspach Galapagos – jak twierdzą złośliwi – „wśród rówieśników”, olbrzymich żółwi morskich, przygotowując najnowszą serię „Life in Cold Blood” (Życie z zimną krwią).
UPAŁ, MRÓZ I ROBAKI
Filmowcom, realizującym ambitne plany, często zdarza się pracować w upiornych warunkach. Andy Shillabeer wspomina jako koszmar pracę w kalifornijskiej Dolinie Śmierci. Żadnego cienia i 50-stopniowy upał. Podobne katusze przeżył John Brown, autor zdjęć do filmu „Sonora – Brutalny raj” o pustyni, zaliczanej do najgorętszych miejsc świata. Wobec ich doświadczeń, dwa miesiące spędzone od 3.00 rano do 6.00 wieczorem wśród chmar robactwa, w upale sięgającym 39 stopni, by sfilmować tygrysa bengalskiego nad wodopojem, wydają się wywczasem. Tyle musiał czekać Mike Pandy, żeby zrobić kilkuminutowe ujęcie wielkiego kota. Wyczekane zdjęcia otworzyły drogę do sławy i pieniędzy na kolejne produkcje, które przyniosły mu kilka prestiżowych nagród Panda. Nagrodzony Oscarem „Marsz pingwinów” Luca Jacqueta o godowej wędrówce pingwinów królewskich przez lodowe pustkowia Antarktydy to ponad rok ciężkiej pracy i wiele godzin spędzonych na mrozie i walce ze szwankującym w polarnych warunkach sprzętem.
Mimo to autorzy podkreślają, że warto się poświęcić – nawet jeśli ze zdobytego materiału da się wykroić tylko kilkuminutowe ujęcie. Ważne, żeby to było TO ujęcie. Wydawać by się mogło, że wszystko, co mogło być w przyrodzie sfilmowane, zostało już utrwalone. A nieprawda. Po pierwsze filmowcy coraz chętniej sięgają po nietypowe pomysły, takie jak kręcenie filmów o… dinozaurach lub stworzeniach z innych planet. Cyfrowa animacja stwarza dziś nieprawdopodobne możliwości. Już kilka lat temu wytwórnia BBC nakręciła film o gadach prehistorycznych, które poruszały się w nieco zmodyfikowanej, ale naturalnej scenerii. Pojawiają się też quasi-dokumentalne filmy o zwierzętach nieistniejących. Za kilka lat na ekranach obejrzymy już nie „mikro”, lecz „Nanokosmos” – nowoczesne techniki mikroskopii konfokalnej i superszybkie skanery laserowe pozwolą na kręcenie filmów we wnętrzu pojedynczych komórek…
Jakub Urbański