Shong Lue Yang był rolnikiem, wyplataczem koszy i analfabetą. Był też członkiem prześladowa nej mniejszości etnicznej Hmong, żyjącej w południowych Chinach, – Wietnamie, Laosie i Tajlandii. W 1959 r. miał 40 lat, gdy – jak przekonywał – doznał objawienia. Dwóch wysłanników czczonej przez jego lud bogini Va przekazało mu polecenie stworzenia pisma dla jej wyznawców. Przez 60 dni boscy posłańcy udzielali Lue Yangowi instrukcji, na których podstawie zaprojektował 151 znaków odpowiadających najważniejszym głoskom i sylabom języka Hmongów. Z czasem zredukował ich liczbę do 91, co ułatwiało naukę pahuah – pierwszego alfabetu w dziejach tego ludu.
WYKLĘTY ZBAWCA
Amerykański lingwista William Allen Smalley przypuszcza, że chociaż Shong Lue Yang nie potrafił czytać, znał od strony graficznej stosowane w Indochinach alfabety, m.in łaciński, tajski, laotański i to właśnie na nich wzorował swoje litery. Współplemieńcy docenili jego wynalazek. W latach 60. XX w. powstały pierwsze szkoły, w których dzieci i dorosłych uczono pisma pahuah. Ponieważ przekazali go bogowie, zdarzało się, że kapłani recytowali alfabet zmarłym, by mogli się nim posługiwać w zaświatach.
Jego twórca zyskał status duchowego przewodnika narodu. Nadano mu honorowe przydomki Niam Ntawv, co można przetłumaczyć jako „Matka, która urodziła pismo” i Theej Kaj Pej Xeem – „Wybawca zwykłych ludzi”. Własne pismo tak wzmocniło poczucie tożsamości Hmongów, że stało się solą w oku dominującej większości. Shong Lue Yang musiał uciekać z ojczystego Wietnamu. Schronił się w Laosie, gdzie znów naraził się i to dwóm siłom: komunistycznej partyzantce oraz prawicowemu rządowi. Za jego głowę wyznaczono nagrodę w wysokości 3 milionów kipów (ok. 350 dolarów). Ukrywał się w wiosce Nam Chia, gdzie w lutym 1971 r. został zastrzelony przez wojsko.
Po przejęciu władzy przez komunistów (w 1975 r.) wielu Hmongów uciekło do Tajlandii. Starali się zachować swoje pismo, ale miało tak niewielką wartość użytkową, że liczba osób, które potrafiły się nim posługiwać, systematycznie malała i maleje nadal. Tragiczne losy Shong Lue Yanga pokazują, jak duże znaczenie dla narodowej tożsamości ma własne pismo i jak wielkie zagrożenie widzą w nim wrogowie danej grupy etnicznej. Na szczęście nie wszystkie historie alfabetów kończą się równie ponuro.
LIŚCIE SEKWOI
W stanie Oklahoma od niemal dwustu lat ukazuje się czasopismo „Cherokee Phoenix”. Część tekstów jest w nim tłumaczona na język, którego 99,99 proc. Amerykanów nie tylko nie rozumie, ale nawet nie potrafi przeczytać. Tę lingwistyczną łamigłówkę zafundował im żyjący w XIX w. George Guest, lepiej znany pod indiańskim imieniem Sequoyah (Sekwoja) – syn handlarza futer i Indianki z plemienia Czirokezów. Prowadząc handel z białymi osadnikami, dostrzegł korzyści, jakie jego kontrahentom przynosiła umiejętność pisania i czytania. Około 1809 r. zaczął więc tworzyć system pisma dostosowany do języka swojego ludu. Nie wymyślił alfabetu w ścisłym tego słowa znaczeniu, lecz tzw. sylabariusz, czyli system, w którym poszczególne znaki odpowiadają konkretnym sylabom.
W 1826 r. Krajowa Rada Czirokezów uznała „Mówiące liście” (tak nazwał swoje pismo Sequoyah) za oficjalne pismo plemienia i zaleciła jego powszechne nauczanie. Jednocześnie podjęła decyzję o budowie drukarni i w 1828 r. ukazał się pierwszy numer gazety „Cherokee Phoenix”. Dalsze plany pokrzyżowało uchwalenie przez amerykańskie władze Ustawy o Przesiedleniu Indian. Czirokezi musieli opuścić rodzime tereny w Georgii i w 1838 r. przenieść się do Oklahomy. Na wygnaniu nie mieli już motywacji do nauki pisma – woleli uczyć się angielskiego, bo to on dawał szansę na awans społeczny. Mimo to „Cherokee Phoenix” nadal wychodzi.
ZWYCIĘZCY I PRZEGRANI
„Każde pismo, jak wszystko inne, podlega walce o byt. Oprzeć się zniszczeniu i przetrwać może to pismo, które jest najlepiej przystosowane do spełniania swojej funkcji. Czasem jednak okoliczności zewnętrzne mogą wywrzeć większy wpływ na przetrwanie danego alfabetu niż jego zalety jako systemu” – pisze prof. David Diringer, autor fundamentalnej monografii „Alfabet, czyli klucz do dziejów ludzkości”. Z postawioną 70 lat temu diagnozą częściowo zgadza się prof. Michał Buchowski z Instytutu Etnologii i Antropologii Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. – Wymieranie języków to naturalny i żywiołowy proces społeczny, a więc taki, którego nie da się zatrzymać. Język żyje w określonej społeczności i jeśli zawężają się okoliczności, w których jest używany, społeczność przejmuje język o szerszym zastosowaniu. Ten proces można spowalniać, powstrzymywać, ale pod warunkiem, że pojawią się osoby i grupy, którym zależy na obronie ich dziedzictwa kulturowego – mówi Buchowski.
Wraz z językami zanika pismo. Taki los spotkał m.in. alfabety, które dominowały w Europie, zanim na zachodzie kontynentu rozpowszechniła się łacina, a na wschodzie cyrylica. Mowa tu o głagolicy i piśmie Etrusków, które padły ofiarami procesu opisanego przez prof. Buchowskiego. Etrusków podporządkowali sobie Rzymianie, którzy tak zawęzili możliwości stosowania ich pisma, że stało się bezużyteczne. Głagolica przegrała zaś rywalizację z cyrylicą, która była łatwiejsza do opanowania i stała się alfabetem używanym w tekstach liturgicznych prawosławia na Wschodzie.
Również w innych regionach świata najpotężniejszą siłą, która przyczyniała się do upowszechniania nowego alfabetu i wypierania już istniejących, była religia. Przykładem może być pismo arabskie, które zapanowało na ziemiach podbitych lub objętych działalnością misyjną wyznawców islamu, zastępując wiele wcześniejszych alfabetów, w tym m.in. perski i aramejski.
ZAPIS TOŻSAMOŚCI
Warunkiem przetrwania zagrożonych alfabetów są już dziś tylko ludzie, którzy będą na tyle zdeterminowani i sprawni organizacyjnie, że zdołają powstrzymać proces ich wymierania. Autorem jednego z najciekawszych projektów ratunkowych jest Brytyjczyk Tim Brooks, który tworzy cyfrowy „Atlas Zagrożonych Alfabetów”. Za pośrednictwem internetu zaangażował do tego przedsięwzięcia wolontariuszy z najdalszych zakątków świata znających systemy pisma, o których prawie nikt nie słyszał. Docelowo atlas ma zawierać czcionki i klawiatury do bezpłatnego pobrania, informacje o piś- mie i kulturze, która je stworzyła, aplikacje oraz materiały dydaktyczne dla nauczycieli. – W odróżnieniu od języka, którego człowiek nie wymyślił, gdyż mowa jest naszym naturalnym atrybutem, pismo zostało stworzone przez ludzi. Dlatego alfabety więcej mówią o kulturze danej społeczności niż jej język – twierdzi Tim Brooks, pytany o to, dlaczego trzeba walczyć o zachowanie zagrożonych systemów pisma. – Gdy znika alfabet, wszystko co nim zapisano – teksty religijne, historyczne, literackie, urzędowe, prywatne listy – staje się nieczytelne i niezrozumiałe.
Wraz z alfabetem znika więc zapis tożsamości kulturowej, mądrości i zgromadzonego przez wieki doświadczenia plemienia, ludu lub narodu – tłumaczy.
PRZEKLEŃSTWO INTEGRACJI
Problem znikających alfabetów jest o tyle palący, że wśród niemal 90 zagrożonych systemów pisma nie brak takich, które przetrwały dwa tysiące lat. Przykładem jest alfabet syryjski, który był do V wieku oficjalnym pismem chrześcijan z terenów dzisiejszej Syrii, Palestyny, Libanu, Iraku i częściowo Iranu. Równie długą historię ma alfabet wyznawców mandaizmu, religii łączącej elementy wierzeń chrześcijańskich, judaistycznych, egipskich i perskich. Wspólnota ta w miarę spokojnie egzystowała w Iraku do czasu inwazji Amerykanów i ich sojuszników w 2003 roku. Wówczas jako „bogaci niewierni” mandejczycy stali się obiektem nienawiści i zostali zmuszeni do emigracji. W rozproszeniu jeszcze trudniej chronić tradycyjną kulturę, dlatego pismo mandejskie, które powstało w II wieku n.e., należy dziś do tych najbardziej zagrożonych.
HISTORIA PISMA NOWE ALFABETY AFRYKAŃSKIE OD CZARNYCH DLA CZARNYCH
Do najbardziej znanych alfabetów powstałych w czasach nowożytnych należy ten opracowany w 1978 roku przez Wabeladio Payi, członka działającego w Demokratycznej Republice Konga afrochrześcijańskiego Kościoła Jezusa Chrystusa na Ziemi
Według jego relacji pewnej nocy przyśnił mu się założyciel tej religii Simon Kimbangu i powiedział, że Afrykanie nie powinni używać pisma europejskich kolonizatorów. Potem wskazał na ścianę w sypialni. Payi dostrzegł, że zaprawa między cegłami tworzy dwa przeciwstawne kształty: S i 5. Uznał to za wskazówkę od Kimbangu i opracował alfabet oparty na tych znakach. Nazwał go mandombe, co w języku kikongo oznacza „dla czarnych” lub „na sposób czarnych”.
Choć marzyło mu się rozpowszechnienie swojego alfabetu w całej Afryce subsaharyjskiej, to uczą się go dziś jedynie wyznawcy religii określanej potocznie jako kimbangizm. Większy sukces udało
się osiągnąć twórcom pisma Adlam. W latach 80. bracia Ibrahim i Abdoulaye Barry stworzyli system znaków do zapisu Fulani – języka regionu Afryki Zachodniej. W ciągu kilkunastu lat alfabet ten został przyjęty przez używające tego języka społeczności, również te zamieszkujące poza Afryką. Jest dziś również obsługiwany przez systemy operacyjne Google Android i Chrome oraz program Windows.Jego nazwa pochodzi od pierwszych czterech liter alfabetu (A, D, L, M) i jest bardzo wymowna. Litery te są bowiem akronimami do słów Alkule Dandayde Leñol Mulugol, co oznacza „alfabet, który chroni ludzi przed znikaniem”.
Języki i ich alfabety padają też często ofiarami prób integrowania społeczeństwa. Tak było np. w przypadku Bangladeszu, którego władze po wygranej w 1971 r. wojnie z Pakistanem o niepodległość wprowadziły bengalski jako jedyny język urzędowy. Stał się on jedynym językiem, którego uczono w szkołach, co skazywało kilka alfabetów mniejszości etnicznych (np. chakma i marma) na wyginięcie.
NIERÓWNA WALKA
Najbezpieczniejszym schronieniem dla ginących alfabetów okazują się świątynie i klasztory. Dzięki nim w północnej Tajlandii przetrwało ozdobne pismo lanna. Władze nie represjonowały osób, które się nim posługiwały, ale w „walce o byt” przegrało z używanym w całym kraju alfabetem tajskim. Chociaż dziś można zdobyć dyplom uniwersytecki z języka i literatury lanna, ma on podobną wartość jak dla nas magisterium z łaciny. Przed jeszcze trudniejszym wyzwaniem stanęły język i alfabet koptyjski używane niegdyś przez egipskich chrześcijan. Oparli się oni islamizacji, ale nie arabizacji, dlatego dziś koptyjski rozumieją jedynie kapłani odprawiający nabożeństwa według dawnych tekstów liturgicznych.
Niektórzy wiążą pewne nadzieje z popularyzowaniem go w internecie. Na zbyt wiele liczyć jednak nie można, gdyż żadne pismo, które przestało być powszechnie używane, nie stało się ponownie narzędziem codziennej komunikacji. Dobrze ilustruje to historia alfabetu mongolskiego, który po skomunizowaniu kraju zastąpiono importowaną ze Związku Radzieckiego cyrylicą. Stylizowana litera z alfabetu soyombo pozostała jedynie na fladze.
Po kilkudziesięciu latach już prawie nikt nie potrafił jej poprawnie odczytać. Kiedy komunizm upadł, władze wprowadziły nauczanie tradycyjnego pisma do szkół, jednak cyrylica utrzymała dominującą pozycję. Najdziwniejszą drogę, która uchroniła je od wymarcia, przebyło pismo baybayan. Gdy w XVI wieku na Filipiny dotarli Hiszpanie, ze zdziwieniem odkryli, że tubylcy nie są analfabetami. Litery wycinali czubkiem noża na liściach lub bambusowych tabliczkach. Skomplikowany alfabet, który na Filipiny dotarł z Indonezji, przegrał rywalizację ze znacznie prostszym pismem łacińskim. Ale nie zniknął całkowicie. Zamiast na liściach zaczęto nim pisać na… skórze. Stał się popularnym motywem tatuaży.
Żaden jednak z tradycyjnych alfabetów nie wygra rywalizacji z 20 głównymi systemami pisma, którymi posługuje się dziś 97 proc. mieszkańców naszej planety (wśród nich, oprócz łacińskiego, chińskiego, arabskiego czy cyrylicy jest chociażby japoński, tajski czy używany w Indiach alfabet dewanagari). Ale to nie oznacza, że muszą zniknąć. Bo choć – jak pisał David Diringer podlegają walce o byt, to wystarczy objąć je ochroną. Wtedy wilcze prawa przestaną dotyczyć jednego z największych dokonań człowieka.