Jesteśmy głęboko przywiązani do tego, co wydaje nam się naszą historią. Każdy ma swoją i każdy uwielbia ją opowiadać. Jeśli w pobliżu nie ma nikogo, opowiadamy ją sobie samym przez cały dzień. Zdarza się coś nowego, a my natychmiast przypasowujemy to do naszej historii, czyniąc z tego kolejny fragment tej samej opowieści” – pisze nauczyciel buddyjski Larry Rosenberg w książce „Oddech za oddechem”. Opowiadamy tę historię bez ustanku, by nie padł na nas cień śmiertelności.
Kiedy ludzie pierwszy raz słyszą o buddyjskiej koncepcji, według której tożsamość jest złudzeniem, pukają się w czoło. Przecież to, że jestem – oddzielny od innych ludzi i przedmiotów – jest oczywiste. Mimo to gdy przychodzi do wskazania, w którym miejscu procesu życia (ciała, środowiska) ta tożsamość się mieści, nie mamy odpowiedzi. Nie w sercu, nie w mózgu, nie w żadnej konkretnej myśli ani uczuciu. Nie w szyszynce, jak chciał Kartezjusz. W każdej komórce naszego ciała? Możliwe, ale ciało jest układem otwartym, żyje dzięki ciągłej wymianie zasobów ze środowiskiem. Nie kończy się na skórze.
Świadomość być może zanika wraz ze śmiercią ciała, a wraz z nią tożsamość. To dobrze, nie ma co się martwić, bo razem ze świadomością znikają też problemy – zdaje się mówić Epikur. Kiedy jest śmierć, nas już nie ma. Po co się jej bać? Opowieść o nas kończy się obróceniem w proch, nawet w bajkach, w których czytamy przecież, że „żyli długo i szczęśliwie”, a nie „wiecznie i szczęśliwie”. Świadomość i tożsamość może też – według religijnych opowieści – przetrwać śmierć nietknięta na wieczność.
Buddyjska koncepcja tożsamości-złudzenia nie mieści się w żadnej z tych opcji. Budda pytany o to, czy tożsamość przechodzi z ciała do ciała, odpowiedział: czy ogień, który przechodzi ze świeczki na świeczkę, to ten sam ogień, czy już inny? I nie dotyczy to tylko śmierci. Czy ja pięć sekund temu i teraz to ten sam ja, czy już inny? Medytacja buddyjska – doprowadzona na pewien poziom – pozwala doświadczyć fascynującego przeżycia jaźni, która przestaje być stała. Pojawia się i znika w mikrosekundzie, tak jak prąd w żarówkach, dający złudzenie stałego światła.
Takie przeżycie jest bezcenne. Osłabia przymus opowiadania o sobie innym albo – gdyby ich zabrakło w pobliżu – sobie samemu. Urwanie, choćby na chwilę, tej opowieści uwalnia umysł od prowadzenia kampanii wojennej w obronie tożsamości i od poszerzania jej strefy wpływów. Dopiero teraz umysł może się zaangażować w fascynujący proces bezstronnej obserwacji życia.
Jak pisał hiszpański filozof Miguel de Unamuno, „człowiek to istota trawiona przez głód nieśmiertelności”. Jak najłatwiej zaspokoić ten głód? Dać się skusić metafizycznemu fast foodowi. Tak jest wygodnie, bo głód nieśmiertelności bywa dotkliwy. Dlatego nosimy w umyśle przekonanie o swoim istnieniu, niczym batonik w kieszeni, w który możemy się wgryźć, gdy tylko chcemy.
A co jeśli kłótnia o to, czy jesteśmy śmiertelni, między ludźmi religii a ateistami, jest równie trywialna jak kłótnia o to, czy na niebie jest parzysta, czy nieparzysta liczba gwiazd? Co jeśli śmierć dotyczy tylko historii opowiadanej sobie i innym? Dotyczy tylko słów?