Instrukcja obsługi Chińczyka

Oto absolutne minimum wiedzy, która może uratować turystę przed popadnięciem w kłopoty lub obłęd podczas igrzysk olimpijskich w Państwie Środka

Mamo, dlaczego ten pan wygląda jak pies? – zapytał siedmioletni Chińczyk, siedzący tuż obok nieogolonego Mielnika w szanghajskim metrze. Roześmiałem się głośno, a mama chłopca spłonęła rumieńcem, wyraźnie zawstydzona faktem, że biały dzikus, zarośnięty jak pies, jest w stanie zrozumieć mowę cywilizowanych ludzi.

Od tego zdarzenia upłynęło już kilka lat. Do tej pory chińskie władze przeprowadziły zakrojoną na szeroką skalę kampanię edukacyjno- uświadamiającą obywateli Państwa Środka, jak należy zachowywać się wobec obcokrajowców w czasie igrzysk olimpijskich. Z pekińskich ulic przepędzono siarczyście plujących facetów, którzy w upalne dni bez żenady wystawiali na widok publiczny spęczniałe brzuchy, dowodzące rzekomo męskiej urody i życiowego powodzenia. Mimo to nawyków olbrzymiego narodu nie da się zmienić z okazji jednej, nawet najbardziej prestiżowej imprezy. Niezależnie od wysiłków władz – obcokrajowców przyjeżdżających do Chin czeka kilka niespodzianek.

ZERO PRYWATNOŚCI

W zurbanizowanym do granic możliwości społeczeństwie chińskim prywatność od niepamiętnych czasów była luksusem. Chińczycy nauczyli się żyć bez niej i zazwyczaj oczekują od obcokrajowców, że zaakceptują ten stan rzeczy. W końcu – w powszechnym rozumieniu – przyjeżdżamy do Chin nie dla zaspokojenia naszej, tylko ich ciekawości. W wielkich miastach ludzie mniej więcej przywykli do obecności obcokrajowców, nie dziwią się nawet, że niektórzy z nas potrafią mówić jak cywilizowani ludzie. Tak czy inaczej przygotujcie się na to, że będą was wytykać palcami, bez żenady zaglądać przez ramię albo na siłę ustawiać was do wspólnych zdjęć. Brak prywatności dotyczy także wizyt w toaletach, które są publiczne co się zowie. I to mimo wysiłków władz, westernizujących na siłę miejskie sanitariaty, zwłaszcza w Pekinie.

W klasycznym chińskim „cesuo” przepierzenia między kabinami sięgają do wysokości kolan albo nie ma ich wcale. Jest za to rynna w podłodze, którą płynie bieżąca woda; nad nią bez żenady kuca się w rzędzie. Jak się ma pecha, na wysokości nosa ma się rząd odwróconych do nas tyłem delikwentów, którzy korzystają z pisuaru, czyli rynny przyczepionej do przeciwległej ściany.

Nie istnieje żadna granica między chorobliwym wścibstwem a kompletnym ignorowaniem. W jednej chwili obcy ludzie wypytają was o wiek, stan cywilny, zawód i cenę biletu na samolot do Pekinu. Jednocześnie ta sama strzelająca plastikowymi klapkami kumoszka, która dreptała za wami w pocie czoła przez pół ulicy, stękając i chrząkając, by ją przepuścić, zignoruje wasze istnienie, jak tylko was wyminie. Świat za jej plecami przestanie istnieć. Biada jednak temu, kto okaże publiczne zniecierpliwienie albo, nie daj boże, gniew.

TWARZ I JEJ UTRATA

Chińczycy bowiem już dawno doszli do wniosku, że jedyną rzeczą, która się liczy w naszym nędznym żywocie, jest twarz.

Zachowanie twarzy jest cenną umiejętnością, jej utrata oznacza trudne do przełknięcia upokorzenie. Nieświadomy niczego „waiguo ren”, „lao wai” czy jak tam jeszcze nazywają w Chinach obcokrajowców może stracić twarz na sto sposobów.

Wystarczy wyzwać opieszałych urzędników, dostać szału na zatłoczonym dworcu, gdzie półtora tysiąca par oczu w poczekalni gapi się na nas przez dwie godziny, albo wściec się na irytującą kumoszkę, która wysforowała się przed nas, a teraz uparcie zastępuje nam drogę na wąskim chodniku. Twarz można stracić, mówiąc komuś prawdę prosto w oczy. Na szczerą odpowiedź, zwłaszcza taką, która stawia gospodarzy w niekorzystnym świetle, pytający reaguje z nieskrywanym zażenowaniem, wskazującym, że zbytnia szczerość to grubiaństwo, karane utratą twarzy. Podobnie jak pospieszne rozpakowywanie przy ofiarodawcy drobnych prezentów, w których lubują się Chińczycy. Niebezpiecznym momentem jest też wspólna kolacja w restauracji. Dzielenie się rachunkiem to chamstwo. W dobrym tonie jest za to mała awantura o to, kto zapłaci cały rachunek. Nie wypada szybko poddawać się w tej rywalizacji, propozycję zafundowania posiłku trzeba powtórzyć kilka razy, by w końcu ulec naleganiom gospodarzy. Przelicytowanie ich jest równie niegrzeczne, jak zbyt ochocza zgoda na postawienie sobie kolacji.

BRZEMIĘ BIAŁEGO CZŁOWIEKA

 

Nowa rewolucja kulturalna, która ogarnęła Chiny przed olimpiadą, zamiotła pod dywan część starych przyzwyczajeń. Z Pekinu i innych wielkich miast zniknęły chińskie elegantki, które spluwały siarczyście na ulicę, głośno czyszcząc górne drogi oddechowe. To znaczy elegantki ciągle są, tylko przestały już publicznie pluć.

Niezmienne za to pozostały dziwne dla nas kanony urody. W cenie są długie nosy i wąskie usta. Wysokie czoła u mężczyzn symbolizują mądrość i powodzenie w interesach – jak za czasów Mao. Opalenizna jest ciągle niezrozumiałą w Chinach zachodnią fanaberią. W wielkich miastach nie brak też zamożnych i światłych młodych kobiet, gotowych niecnie wykorzystać i porzucić każdego obcokrajowca. Rozbuchany kapitalizm oznacza, że prawie wszędzie obowiązują ceny umowne. Targowanie się to kwestia zachowania twarzy nawet w luksusowych domach towarowych, gdzie każdy przedmiot ma tabliczkę z ceną.

Przemiany gospodarcze doprowadziły do powstania narodu biznesmenów, nawet jeśli w większości przypadków przynależność do tej klasy definiuje wyłącznie posiadanie „bussiness card”. Byle hydraulik i byle prezes rozdaje je tu tysiącami i sam oczekuje, że taką dostanie. Turystom brak wizytówki jakoś jeszcze uchodzi. Jeśli jednak pobyt w Chinach ma choćby pozory oficjalnej wizyty, jej brak oznacza nieuchronną utratę twarzy. Dla okazania szacunku wizytówki, podobnie jak prezenty i inne ważne przedmioty, wręcza się i odbiera dwiema rękami.

Wszystkie te rady pomogą przetrwać pobyt w Pekinie w czasie igrzysk. Pamiętajmy jednak o tym, że choćbyśmy nie wiadomo jak się starali, dla mieszkańców Chin i tak pozostaniemy nieokrzesanymi dzikusami. Każdy Chińczyk wie przecież, że poza Państwem Środka rozciągają się wyłącznie barbarzyńskie kraje.