Pierwszy raz od 30 lat ONZ ogłosił w Afryce klęskę głodu, śmierć grozi bowiem 12 mln ludzi. W takiej sytuacji pierwszym odruchem Zachodu jest wysłanie pomocy humanitarnej. I chociaż chwilowo załagodzi to kryzys, na dłuższą metę nie pomoże. Pomoc humanitarna nigdy nie przyczyniła się do wzrostu gospodarczego w żadnym kraju – wykazał w 1995 roku Międzynarodowy Fundusz Walutowy, zajmujący się stabilizacją ekonomiczną na świecie. Zambijski ekonomista Dambisa Moyo stwierdził: „Pomoc humanitarna nie działa, nie działała i nigdy nie będzie działać. Nie rozwiąże żadnych problemów – to ona stanowi problem”. Podobnie uważa holenderska dziennikarka Linda Polman. Pracując jako korespondentka w Afganistanie, na Haiti i w Afryce, przez lata przyglądała się pracy organizacji pomocowych, a w wydanej niedawno książce „Karawana kryzysu: kulisy przemysłu pomocy humanitarnej” postawiła im poważne zarzuty.
Pogoń za pieniędzmi
Polman pisze, że karawany organizacji pomocowych podróżują po świecie za strumieniem pieniędzy, konkurując ze sobą o udziały w 6 mld dolarów, jakie na pomoc humanitarną przeznaczają rocznie państwa OECD (na pomoc rozwojową idzie 120 mld). Wśród niosących pomoc nie wszyscy są uczciwi i profesjonalni, wielu nie zdaje sobie sprawy, na co się porywa. Tymczasem udzielanie pomocy humanitarnej to skomplikowana operacja, a bez wiedzy i doświadczenia łatwo popełnić błędy. Nikt nie bierze za nie odpowiedzialności, działa się bezmyślnie, generuje koszty, nie rozlicza się pieniędzy. Oczywiście dobór przykładów jest jednostronny, bo autorka koncentruje się tylko na patologiach, pokazując, jak pomoc humanitarna nie powinna wyglądać.
W szponach malarii
Co 43 sekundy w Afryce umiera dziecko z powodu malarii, na całym świecie choroba zabija milion osób rocznie. Największymi problemami są: brak szczepionki i leki przeciwmalaryczne, które niszczą wątrobę. „Problemem w diagnozie jest zbyt mała liczba zarodźców we krwi i zbyt niski poziom odpowiedzi immunologicznej (zwłaszcza w przypadku dzieci ze słabym układem odpornościowym). Kiedy już poziom ten jest wykrywalny, z reguły oznacza to zaawansowane stadium choroby” – mówi Jakub Urbański, dr mikrobiologii i podróżnik, który sam zachorował na malarię. Wśród naukowców szukających rozwiązania problemu wybija się Nathan Myhrvold, szef firmy Intellectual Ventures LLC, którego fi nansuje Bill Gates. Zespół Myhrvolda opracował kilka spektakularnych metod leczenia i wykrywania malarii, zaprezentowanych na konferencji TEDex, od przetaczania krwi po lasery zabijające samice komarów. „Myślę, że warto szukać rozwiązań ograniczających populację komarów (np. karmniki z substancjami blokującymi płodność). Ignorowanie samców postulowane przez pana Myhrvolda, nie jest słuszne, bo to samce zapładniają samice i to zapłodnione samice ssą krew. Dużo większym problemem są szczepionki, które trafiają do Afryki przeterminowane, bo taniej je tam wysłać niż utylizować” – mówi Urbański.
Zmorą są obozy dla uchodźców. „W sytuacjach kryzysowych ich tworzenie jest koniecznością, bo głodującym ludziom trzeba podawać żywność pod kontrolą – inaczej wszystko zjedzą od razu, co może spowodować śmierć. Błędem jest natomiast utrzymywanie obozów przez lata i nierobienie czegoś więcej, aby ci ludzie mogli wrócić do siebie” – mówi Janina Ochojska-Okońska, szefowa Polskiej Akcji Humanitarnej. „Nie powinniśmy dawać pieniędzy ani jedzenia ubogim, z wyjątkiem okoliczności nadzwyczajnych, kiedy to pomoc musi być udzielona natychmiast. W mniej tragicznych sytuacjach może to prowadzić do uzależnienia od pomocy i zniszczyć lokalny rynek” – pisze filozof Peter Singer w książce „Życie, które możesz ocalić”.
Pomoc dla Afryki powinna być skierowana zupełnie gdzie indziej, tak by umożliwiać ludziom zaspokajanie swoich potrzeb własną pracą. Na Półwyspie Somalijskim trzeba zacząć od rzeczy podstawowej: zapewnić dostęp do wody, bez której nie da się ani żyć, ani produkować żywności. Tymczasem liczne organizacje humanitarne wolą utrzymywać obozy takie jak Kakuma w Kenii, gdzie 18 tys. uchodźców z Sudanu i Somalii koczuje od 20 lat! Dlaczego wydaje się majątek na ich karmienie, zamiast zbudować studnie, by mogli wrócić do kraju i przezwyciężyć suszę?
Janina Ochojska tłumaczy, że duże pieniądze trafiają do dużych agend ONZ. Starające się o te fundusze organizacje muszą działać zgodnie z wytycznymi ofiarodawców, a ci nie zawsze mają właściwe rozeznanie w sytuacji. Odgórnie ustalają cel, który nie zawsze jest priorytetem w danym regionie. Tymczasem profesjonalne organizacje najpierw badają potrzeby, a dopiero potem organizują pomoc, a nie odwrotnie! „Pojechałem ostatnio do Somalii sprawdzić, czego tam najpilniej potrzeba. Wszędzie proszono nas o studnie, a nie o jedzenie!” – mówi Rafał Hechmann, koordynator pomocy humanitarnej PAH. Z jego analizy wynika, że w Puntlandzie (autonomicznym regionie Somalii) na 4 mln osób przypada jedynie 45 studni! I właśnie ten fatalny stan infrastruktury, spotęgowany przez największą od 60 lat suszę, doprowadził do poważnego kryzysu żywnościowego.
Stały niedobór wody powoduje chroniczny głód. Miliony kobiet i dzieci nie pracują i się nie uczą, bo wiele godzin dziennie spędzają na zdobywaniu wody. W dodatku często pochodzi ona z zanieczyszczonych ujęć, przez co chorują i umierają głównie dzieci, których organizmy mają mniej siły, by walczyć z zarazkami. Dlatego pracownicy PAH zdecydowali się przeznaczyć zebrane środki na budowę w Somalii studni głębinowych z systemem dystrybucji. Dzięki temu z jednej skorzysta nawet 30 tys. osób, które nie będą musiały szukać pomocy w obozach dla uchodźców.
Organizacje zbierające i wysyłające dary robią więcej szkody niż pożytku również wtedy, gdy wychodzą z założenia, że lepiej dać cokolwiek niż nic. Po tsunami, które w 2004 roku nawiedziło Sri Lankę, szpitale potrzebowały antybiotyków i opatrunków, a zostały zawalone tonami leków, z których większość do niczego się nie nadawała, jak przeterminowane tabletki na nadciśnienie w napoczętych opakowaniach opisanych m.in. po niemiecku i koreańsku. „W głębi lądu, z dala od zniszczeń, działały dwa potężne zakłady, produkujące leki, ale szpitale wolały brać darmowe. Teraz mają problem z ich utylizacją, a miejscowy przemysł farmaceutyczny podupadł” – mówi Rafał Hechmann, który prowadził wówczas badania nad odpowiedzią organizacji humanitarnych na tsunami.
Takie sytuacje zdarzają się notorycznie. Do głodujących Afrykanów trafiały środki odchudzające, koce elektryczne, rękawice narciarskie, karma dla psów i żywność skażona radioaktywnie. Okaleczonym dzieciom w Sierra Leone posłano co prawda nowoczesne protezy, ale nie mogły z nich korzystać, bo lokalna opieka medyczna nie była dostosowana do zaawansowanych technologii.
Pomoc oprawcom
Polman zarzuca też humanitarystom, że przez bezmyślność wspomagają reżimy i kolaborują ze zbrodniarzami. Skorumpowane władze każą sobie za wszystko słono płacić, rebelianci rabują żywność, którą sprzedają, by kupić broń. Z obawy przed utratą funduszy organizacje humanitarne nie nagłaśniają tych incydentów. Mało tego, czasami nie potrafią odróżnić sprawcy od ofiary. Tak było w 1994 roku podczas ludobójstwa w Rwandzie. Setki organizacji pomagały w Kongo uciekinierom z plemienia Hutu, którzy wymordowali milion swoich rodaków z plemienia Tutsi – ci natomiast nie otrzymali nic, chociaż woda w ich kraju była skażona, brakowało żywności, benzyny i prądu, nie działały telefony. Tymczasem Hutu, przedstawieni opinii publicznej jako ofiary cholery (!), żyli luksusowo w obozach w Gome.
„W obozach przebywali członkowie armii rządowej i zbrojnych oddziałów Interahamwe, pomagających jej w ludobójstwie – w sumie od 100 do 200 tys. żołnierzy. Mieli ze sobą kałasznikowy, moździerze, rakiety przeciwlotnicze, broń przeciwczołgową oraz maczety i siekiery” – pisze Linda Polman. Inwentaryzacja przeprowadzona w czterech obozach wykazała: 2324 bary, 450 restauracji, 590 sklepów, 60 zakładów fryzjerskich, 50 aptek, 300 krawców, 25 sklepów mięsnych, 4 studia fotograficzne, 3 kina i 2 hotele.
Janina Ochojska jest przekonana, że jeśli działa się mądrze, takich błędów można uniknąć. „W 2000 roku dostarczaliśmy wodę do Groznego, który miał całkowicie zniszczony system wodny. Mieliśmy świadomość, że w pewnym sensie ułatwiamy Rosjanom okupację Czeczenii, bo pozbawieni wody ludzie pewnie by się zbuntowali i zmusili Rosjan do wycofania. Wyszliśmy jednak z założenia, że skoro możemy dostarczyć wodę, nie możemy tego nie zrobić. Co prawda musieliśmy współpracować z Rosjanami, ale narzuciliśmy im nasze warunki”. Przypomina też, że i nam pomagano w PRL – wiele osób przeżyło dzięki lekom z darów, całe pokolenie wychowało się na zagranicznym mleku w proszku. „Uświadomiło mi to wtedy, że nie ma takiej sytuacji, w której należy odmówić pomocy”.
Sprzedawać, nie dawać
Można znaleźć też sposób na to, by dary nie trafiały na czarny rynek. Gdy amerykańska organizacja Population Service International rozdawała w Mali moskitiery, chroniące przed roznoszącymi malarię komarami, ludzie sprzedawali je jako sieci rybackie lub welony. Przestano więc je dawać i zaczęto sprzedawać kobietom w szpitalach położniczych. Okazało się, że liczba dzieci śpiących pod moskitierą wzrosła z 8 proc. do 55 proc. w ciągu zaledwie czterech lat! PSI zaczęło więc sprzedawać także prezerwatywy, środki do uzdatniania wody oraz lekarstwa przeciwko malarii i biegunce, istnieją bowiem dowody na to, że ludzie częściej używają rzeczy zgodnie z przeznaczeniem, jeśli za nie zapłacą. Podobnie jak cenią też rzeczy, których zdobycie wymaga wysiłku.
W Jamii Bora, jednej z największych kas mikropożyczkowch Afryki, można wystąpić o kredyt dopiero, gdy zaoszczędzi się tysiąc szylingów (odkładając po 50 tygodniowo), spłatę zagwarantuje pięć osób i ukończy się szkolenie z inwestowania pieniędzy. Takich niskooprocentowanych pożyczek, które sprawdziły się w Bangladeszu, teraz udziela się w Afryce głównie kobietom. Są bardziej sumienne i częściej spłacają długi, nie przepijają pieniędzy jak mężczyźni i nie kupują broni. Prędzej zasadzą warzywa, a za pieniądze z ich sprzedaży poślą dzieci do szkoły.
Przekleństwo zasobów
Peter Singer uważa, że Afryka szybciej stanęłaby na nogi, gdybyśmy ją hojniej wspierali, bo dziś pomoc jest śmiesznie niska (w przeliczeniu na jednego mieszkańca krajów rozwiniętych wynosi 30 dol. rocznie, co daje 6 zł miesięcznie). Inni twierdzą, że bezmyślne pompowanie pieniędzy donikąd nie prowadzi. Trzeba zupełnie zmienić strategię pomocy Afryce, wesprzeć ją w zakresie know how, by mogła uzdrowić swoją politykę oraz gospodarkę i poradzić sobie sama.
Ogromny potencjał tego kontynentu stanowią bogactwa naturalne. Niestety złoża diamentów czy koltanu dla wielu krajów stały się przekleństwem. Na terenie Demokratycznej Republiki Konga znajduje się 80 proc. światowych złóż koltanu, minerału wykorzystywanego do produkcji części telefonów i komputerów. W walkach o te złoża i prymitywne kopalnie w dżungli od połowy lat 90. zginęło 5 mln ludzi. Zyski ze sprzedaży minerałów finansują walki i koło się zamyka. Zbrodniczy proceder trwa, nakręcany globalnym zapotrzebowaniem przemysłu elektronicznego na minerały, co udokumentował Frank Piasecki Poulsen w filmie „Krew w twoim telefonie”.
Odkrycie bogactw naturalnych nie pomaga biednym krajom, których gospodarka zostaje uzależniona od eksploatacji złóż – tłumaczy prof. Michael T. Klare z Hampshire College w Massachusetts, autor książek „Resource Wars” (Wojny zasobów) oraz „Blood and Oil” (Krew i ropa). „Teoretycznie wydobycie tych złóż mogłoby być źródłem bogactwa, ale prowadzi to do jego koncentracji w rękach niewielu osób. Represyjne rządy trzymają się władzy, by monopolizować wydobycie zasobów, rywalizując z grupami zbrojnymi, a zyski z wydobycia przeznaczane są na kupno broni” – dodaje.
W źle zarządzanych krajach odkrycie zasobów przyczynia się do zaniedbania reszty gospodarki i rozkwitu korupcji – w Nigerii w ciągu 50 lat rozkradziono lub zmarnowano 300–400 mld dol. pochodzących z wydobycia ropy naftowej. Nieliczne kraje, takie jak Botswana czy Ghana, potrafiły wykorzystać swoją szansę, ponieważ w momencie odkrycia złóż miały dobre przywództwo, funkcjonującą demokrację oraz kompetentne służby cywilne. „Jeśli państwo ma uniknąć »klątwy zasobów«”, musi zbudować społeczeństwo obywatelskie, świadome problemów, jakie mogą się pojawić” – tłumaczy prof. Paul Collier, ekonomista z uniwersytetu w Oksfordzie.
Pomógł on stworzyć specjalną inicjatywę, Natural Resource Charter, służącą wsparciem krajom bogatym w zasoby.
Prywatyzacja i edukacja
Matt Ridley pisze, że jeśli ludzie mogą eksploatować zasoby i czerpać z nich zyski, to będą je chronić i szanować. Nie zgadza się z tym redaktor Kazimierz Pytko, który wielokrotnie podróżował po Afryce. „Kiedy 15 lat temu byłem w Zimbabwe, pozytywnie zaskoczył mnie poziom rozwoju tego kraju. Wielkie posiadłości ziemskie należały wówczas do białych farmerów, którzy zatrudniali czarnoskórych. Było to oczywiście niesprawiedliwe, więc kolonistów wywłaszczono, ich plantacje rozparcelowano między robotników, którzy doprowadzili je do ruiny. Nie wiedzieli, jak nimi zarządzać, bo nikt ich tego nie nauczył; nie mieli kapitału ani maszyn. Byłem tam niedawno ponownie, wszystko popadło w ruinę”. Zimbabwe stało się jednym z najbiedniejszych krajów Afryki, ludzie nie umierają z głodu tylko dlatego, że przemycają żywność z Botswany i Zambii. Majątek państwowy można prywatyzować, ale umiejętnie i bez motywowanego ideologią pośpiechu.
Zacofanie Afryki pomoże też zmniejszyć edukacja. Gdy zarażone HIV prostytutki zdobędą wykształcenie, zmienią pracę i przestaną zakażać klientów. Edukacja kobiet przyczyni się do ich szybszego równouprawnienia i zmniejszy przyrost naturalny, który w Afryce jest najwyższy na świecie. Badania wykazały, że w Etiopii kobiety, które nie chodziły do szkoły, mają średnio sześcioro dzieci, a te ze średnim wykształceniem – dwoje.
Ograniczenie populacji zmniejszy również presję na zasoby naturalne. Z drugiej strony, wysoka dzietność ma w Afryce uzasadnienie – w świecie pozbawionym ubezpieczeń społecznych rodzice mogą liczyć tylko na swoje potomstwo. Im więcej ma się dzieci, tym większa szansa, że któreś z nich przeżyje i zaopiekuje się rodziną. Dlatego w walce z HIV niezbyt sprawdzają się chroniące przed ciążą prezerwatywy, tak promowane przez ONZ. Przykład Botswany i Ugandy dowodzi, że ich rozdawanie nie tylko nie zahamowało epidemii, ale wręcz ją zaostrzyło. Gdy prezydent Ugandy Yoweri Museveni zainicjował z żoną kampanie promujące wstrzemięźliwość i wierność, odsetek zarażonych spadł w jego kraju z kilkunastu procent na początku lat 90. do 6,5 proc. obecnie, a bezpłatne testy na HIV wykonuje 150 tys. osób rocznie. Rząd Lesotho chce zobligować wszystkich obywateli do regularnego badania krwi, duże nadzieje wiąże się też z promocją obrzezania – badania przeprowadzone przez Bertranda Auverta w RPA, Kenii i Ugandzie wykazały, że ryzyko zarażenia się HIV jest o 60 proc. niższe u obrzezanych mężczyzn. Naukowcy nie do końca wiedzą, dlaczego tak się dzieje, ale skoro coś działa, należy to stosować.
W niesprawnie zarządzanych afrykańskich państwach rozwój blokuje też chorobliwa biurokracja. Założenie firmy w Tanzanii zajmuje 379 dni i kosztuje 5505 dol. Gdybyśmy prowadzili tam interesy przez 50 lat, w urzędach spędzimy trzy lata, pisząc podania, za które zapłacimy 180 tys. dol. Nic dziwnego, że 98 proc. biznesu funkcjonuje nielegalnie, ale ludzie sobie jakoś radzą. „Po kraju krążą tysiące odręcznie spisanych kartek, często z odciskiem palca zamiast podpisu, potwierdzających czyjąś własność, umowę, kredyt” – pisze Matt Ridley w książce „The Rational Optimist” (Racjonalny optymista). „Taka partyzantka nie zadziała jednak za granicą. Nikt nie będzie robił interesów z firmami, które funkcjonują nielegalnie. A przyszłość Afryki to właśnie handel – kawą, herbatą, cukrem, ryżem, wołowiną, bawełną, boksytami, złotem, diamentami, kwiatami, mango”.
Na razie ten handel paraliżują wysokie cła na afrykańskie produkty i dopłaty dla rolników z Europy i USA. Zachód w ten sposób chroni własny rynek przed tanimi produktami. „Problem złej pomocy sięga więc bardzo głęboko, bierze się z naszej filozofii pomagania i stosunku do krajów najbiedniejszych” – mówi Janina Ochojska. „Fajnie że Unia Europejska ratuje Grecję, ale przeznacza na to 100 razy więcej, niż na głodujących w Afryce Wschodniej. Gdyby polityka państw najbogatszych była zorientowana na pomoc rozwojową krajom najbiedniejszym i nie wykorzystywała ich do własnych celów, byłoby inaczej”.
Iskra nadziei
Oczywiście nie we wszystkich krajach afrykańskich panuje nędza. Nie wszędzie toczy się wojna, jest korupcja, a mieszkańców dziesiątkują choroby. Afryka to nie monolit. Wiele państw rozwija się dynamiczniej niż Europa. W Mozambiku, Ugandzie, Botswanie i Gabonie wzrost gospodarczy wynosi kilka procent. „Tym krajom udało się pomóc w prosty sposób, stabilizując demokrację, tępiąc korupcję, inwestując w drogi i szkoły” – mówi Adam Leszczyński, publicysta „Gazety Wyborczej” i autor książek o Afryce. Mieszkańcy tego kontynentu niejednokrotnie dowiedli, że potrafią pomóc sobie sami – jeśli mają ku temu warunki.
Gdy w 2001 roku susza zniszczyła zbiory w Malawi i tysiące ludzi umierało z głodu, 13-letni William Kamkwamba musiał przestać chodzić do szkoły, bo rodziców nie było już na nią stać. Chłopak zainteresował się książką o elektryczności ze szkolnej biblioteki. Inspirując się ilustracjami, z rupieci zbudował wiatrak, który dał jego wiosce elektryczność. Rodzice zaoszczędzili na świeczkach i wyprawach po nie, więc William mógł wrócić do szkoły. Jego historia obiegła świat, William wystąpił na prestiżowej konferencji TEDex obok największych naukowców i wynalazców. Dostał stypendium i uczy się w African Leadership Academy, elitarnej szkole średniej w Johannesburgu, w której kształci się młodzież z 53 krajów – przyszłych liderów Afryki.
Wciąż jednak przeciętny mieszkaniec tego kontynentu żyje za dolara dziennie, a 380 mln poniżej progu ubóstwa. Peter Singer twierdzi, że mamy moralny obowiązek im pomóc, bo od dawna bogacimy się ich kosztem. Mamy na sumieniu i kolonie, i niewolnictwo, i kredyty, hojnie udzielane podczas zimnej wojny afrykańskim dyktatorom. Teraz eksploatujemy tam złoża surowców i emitujemy większość gazów cieplarnianych do atmosfery, ale to Afryka najboleśniej odczuje skutki zmian klimatycznych, gdy na obszarach równikowych zmniejszą się opady, a susze zrujnują kolejne plony.
Cena pomocy
Nie wszyscy zgadzają się z tym, że musimy brać za wszystko odpowiedzialność. „Od gwałciciela nie oczekuje się, że udzieli swojej ofierze wsparcia psychologicznego, ale że wreszcie zostawi ją w spokoju” – mówi Alicja Szałas, która studiowała afrykanistykę i pracowała jako wolontariuszka m.in. w Etiopii i Sierra Leone. „Nie traktujmy tego kontynentu jak dziecka. Afryka jest dorosła, to najdłużej zaludniony teren na Ziemi. Być może powinniśmy pogodzić się z okrutnym faktem, że ze względu na specyficzne warunki życie wygląda tam inaczej, inne zasady rządzą codziennością, narodzinami i śmiercią. Nie można uogólniać, ale w wielu częściach Afryki znaczenie tych wydarzeń bywa zaskakująco różne od naszego”.
Na terenach ekstremalnych, pustynnych ludzie zawsze koncentrowali się na przetrwaniu – w poszukiwaniu wody i jedzenia przenosili się z jednego miejsca w inne. Taki koczowniczy tryb życia doprowadził do powstania tysięcy plemion, przez co Afryka jest dziś najbardziej zróżnicowanym etnicznie kontynentem świata. Po upadku kolonializmu europejskie mocarstwa arbitralnie podzieliły ją na kilkadziesiąt krajów, całkowicie pomijając strukturę etniczną. W obrębie każdego z nich znalazło się wiele plemion mówiących różnymi językami, których nic nie łączy, a wiele dzieli. Młode państwa afrykańskie stanęły w obliczu wielu problemów, związany ch z zacofaniem i brakiem wykwalifikowanych kadr. Słabość instytucji państwowych przyczyniała się z kolei do wzrostu korupcji i wojen domowych, prowadzących do rządów autorytarnych i niestabilności gospodarczej.
Adam Leszczyński przypomina, że brytyjski raport o Afryce, na którego podstawie G8 umorzyło długi najbiedniejszym krajom, zatytułowano „Nasz wspólny interes”. Jego autorzy dowodzą bowiem, że cenę za nędzę i niestabilność Czarnego Kontynentu zapłacimy wszyscy – w postaci rozprzestrzeniającego się terroryzmu, epidemii AIDS i fali uchodźców napływających do Europy. W biednej i skorumpowanej Afryce handlarze narkotyków i broni oraz przestępcy będą mogli bez przeszkód znaleźć bazy do prowadzenia interesów, a korporacje niszczyć środowisko.
Jeśli naprawdę chcemy pomóc najbiedniejszym krajom świata i uchronić ludzi przed śmiercią głodową, musimy przestać działać doraźnie, wożąc dary, na których bogacą się lokalni watażkowie. Potrzebne są rozwiązania systemowe, które wspomogą rozwój demokracji i gospodarki. Miejmy jednak świadomość, że otwierając swoje rynki na tamtejsze tanie produkty, zapłacimy wysoką cenę – Afryka będzie się wówczas bogacić naszym kosztem. A to się Zachodowi nie opłaca, woli posyłać głodującym worki z mąką – na terenach klęski żywiołowej brakuje jedzenia, więc organizacje humanitarne muszą kupić żywność w swoich krajach. Jeżeli spojrzymy na to w ten sposób, głodna Afryka staje się wielkim rynkiem zbytu i trzymanie ludzi w obozach po prostu się niektórym opłaca…