Chociaż powstała w roku 1949, Republika Federalna Niemiec nie wkroczyła w drugą połowę XX wieku z czystą kartą. Już od początku była ona dość brunatna. Po czterech latach od zakończenia II wojny światowej można było odnieść wrażenie, że w ogóle nie doszło do denazyfikacji w zachodnich strefach okupacyjnych podzielonej III Rzeszy, które następnie weszły w skład RFN. Jak to się stało, że zbrodniarze wojenni i zwolennicy narodowego socjalizmu wciąż mieli się tak dobrze?
Przyczyn tego rozwiązania można podać mnóstwo, w tym wewnętrzne, tj. krajowe, oraz zewnętrzne, czyli mające wymiar międzynarodowy. Należałoby też rozważyć płaszczyznę militarną, prawną, społeczną i gospodarczą. Jednakże najprościej, i jednocześnie najbardziej dosadnie, będzie stwierdzić, że w pewnym momencie po prostu okazało się, że rozliczenie zbrodniarzy i sympatyków Hitlera… się nie opłaca.
Sitwa dawnych nazistów
Okazało się bowiem, że nie da się stworzyć sprawnie działającego państwa bez sięgania po osoby, które odgrywały ważne role w III Rzeszy. Nie było możliwe zbudowanie systemu sądownictwa, organów ścigania czy też służby dyplomatycznej bez wykorzystania doświadczenia i umiejętności specjalistów z krwią na rękach. To tylko jeszcze bardziej uniemożliwiało rozliczenie się z przeszłością. Między nazistami istniała szczególna więź oparta na zażyłości. Jak można było oczekiwać, że zbudowany tak system sądownictwa poradzi sobie z wyzwaniem, które się przed nim pojawiło?
„Siła dawnych narodowosocjalistycznych elit w Republice Federalnej Niemiec (RFN) polegała przede wszystkim na ich wzajemnej lojalności. Pełnili oni w powojennych dziesięcioleciach kluczowe funkcje w różnych instytucjach państwa zachodnioniemieckiego. I w ten sposób mieli wpływ na wiele decyzji. Znakomity przykład skuteczności tych środowisk stanowił paraliż rozliczania zbrodni hitlerowskich. Był on w poważnym stopniu możliwy dzięki postawie policji, która starała się podejrzanych bardziej ukrywać i ostrzegać przed grożącymi aresztowaniami, niż ich szukać. Działo się tak pewnie dlatego, że dochodzenia w sprawie wojennych zbrodni policjanci musieliby zacząć od swoich najbliższych kolegów” – zauważył dr hab. Sebastian Fikus, autor publikacji o znamiennym tytule „Kodeks drogowy jako instrument amnestii zbrodniarzy hitlerowskich”. Tak, w chronieniu zbrodniarzy miał pomóc kodeks drogowy.
Niepokój o przedawnienie
Jakkolwiek sytuacja w RFN i uwarunkowania międzynarodowe sprzyjały dawnym zbrodniarzom, którzy nie byli ścigani za swoje czyny, to jednak pozostawała kwestia, która nie pozwalała im spać całkowicie spokojnie. Czym innym było bowiem faktyczne nieściganie niemieckich przestępców wojennych, a czym innym prawna niemożność ich skazania. Tę drugą zapewniało jedynie przedawnienie zbrodni, które zgodnie z prawem powinno nastąpić 8 maja 1965 r. Sprawa przedawnienia podzieliła opinię publiczną w RFN: spierano się, czy można przedłużyć okres przedawnienia, czy też będzie to sprzeczne z zakazem retroaktywności prawa, czyli działania prawa wstecz. Zwolennicy wydłużenia okresu podnosili, że zakaz ten nie ma nic wspólnego z zagadnieniem przedawnienia, bowiem najważniejsze jest to, by sprawca w momencie czynu wiedział, że jest on nielegalny.
Ostatecznie okres przedawnienia wydłużono o cztery lata, co sprawiło, że dawni hitlerowcy w obawie przed ewentualnymi procesami musieli poszukać sposobu prawnego, by znów być bezkarni jak wtedy, gdy w trakcie wojny popełniali swoje czyny. „W Bonn utworzył się mały krąg wybitnych ekspertów, którzy postawili sobie zadanie znalezienia prawnej możliwości objęcia amnestią zbrodniarzy w niewidoczny dla opinii publicznej sposób. Główną jego siłą napędową był Eduard Dreher, kierownik Wydziału Karnego Ministerstwa Sprawiedliwości. Posiadał on na tyle szerokie kompetencje i autorytet, żeby nowe inicjatywy legislacyjne wprowadzić w życie” – napisał dr hab. Fikus. Dreher, który w czasach III Rzeszy był bardzo surowym prokuratorem, wraz z innymi „spiskowcami” obmyślił iście szatański plan. Dawni naziści przemycili swój pomysł w reformie… kodeksu drogowego.
Alibi hitlerowskich zbrodniarzy
Wraz z ponad 150 artykułami nowelizującymi prawo o ruchu drogowym zreformowano jeden z paragrafów art. 50 kodeksu karnego. Oczywiście argumentowano, iż jest to mało znacząca zmiana potrzebna jedynie do ujednolicenia przepisów w związku z reformą kodeksu drogowego. W związku z tym nowelizacja ta przeszła bez większego echa przez Bundestag i jesienią 1968 r. weszła w życie. Dopiero po pewnym czasie do wszystkich dotarło znaczenie tej rzekomo nieistotnej nowelizacji kodeksu karnego, ale było już za późno, by ją cofnąć. Na czym polegała ta reforma?
Do kodeksu karnego wprowadzono następujący przepis: „Jeżeli brak jest wyraźnych osobistych przesłanek, powiązań czy wszelkiego rodzaju osobistych związków, które by łączyły ofiarę i sprawcę, to w przypadku współuczestnika mordu należy jego czyn potraktować zgodnie z regułami karania usiłowania tego czynu”. Reforma ta na pierwsze miejsce w kontekście odpowiedzialności karnej za morderstwo wysunęła kwestię powiązań sprawcy i ofiary. Sprawca musiał znać ofiarę, rozpoznawać ją, mieć z nią styczność. Jeśli nie, odpowiadał jak za usiłowanie, które przedawniało się po 15 latach, czyli – w przypadku zbrodniarzy hitlerowskich – najpóźniej w maju 1960 r. Przepis ten uwolnił od odpowiedzialności całe mnóstwo brunatnych przestępców: tych, którzy swoje rozkazy podpisywali w berlińskich gabinetach i tych, którzy wydawali zbrodnicze polecenia żołnierzom.
Więcej o tym, kto i jak pomagał po wojnie nazistowskim zbrodniarzom przeczytasz w nowym Focusie Historia Ekstra nr 5/21.