U progu stalinizmu w Polsce cenzura otrzymała zalecenie bezwzględnego „eliminowania treści religijnych i akcentów fideistycznych” w książkach, artykułach i audycjach radiowych. Instrukcje były jednak mało precyzyjne, a czasy – coraz groźniejsze. Urzędnicy woleli okazać nadgorliwość niż narazić się na zarzut braku czujności. W środowisku dziennikarskim krążyła anegdota – podobno autentyczna – że podczas redagowania kolejnego numeru jednej ze stołecznych gazet doszło do znamiennego incydentu. W przygotowanym reportażu znalazło się zdanie „przez otwarte okno do pokoju wleciała boża krówka”. Przezorny cenzor skreślił słowo „boża”. I tak poszło do druku.
UCIECZKA NA WSCHÓD
Dzisiaj wydaje się, że peerelowski Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk zajmował się przede wszystkim tłumieniem krytyki ustroju i elity władzy. Nic błędniejszego. Tylko niewielki procent ingerencji dotyczył opinii politycznych – większość dziennikarzy sama omijała drażliwe tematy, wiedząc, że partia nie pozwoli im napisać prawdy. Cenzura przywiązywała wagę do spraw pozornie błahych. Od roku 1944 kontroli podlegało każde słowo, mające zaistnieć w przestrzeni publicznej. Dziesiątki tysięcy urzędników zatwierdzało treść zarówno encyklopedii, jak i etykiet zapałczanych. Równie wnikliwie czytano sprawozdanie z plenum KC, jak i maszynopis książki kucharskiej lub elementarza. „Uzgodnienia” wymagały w tym samym stopniu sztuka grana w Teatrze Narodowym, jak i występ estradowy na prowincji.
Władzę nad świadomością milionów Polaków cenzorzy sprawowali tyleż pryncypialnie, co bezmyślnie. Urzędnikom GUKPPiW wszystko kojarzyło się z działalnością antypaństwową. Anegdotyczny pod tym względem stał się przypadek Stefana Kisielewskiego (notabene twórcy słynnego określenia „dyktatura ciemniaków” na rządy cenzorów). Krzysztof Kozłowski, odpowiedzialny w „Tygodniku Powszechnym” za kontakty z cenzurą, wspominał: „Kiedyś nam zdjęto, pamiętam, felieton Kisiela, który załamany przez kolejne zatrzymywane teksty, postanowił napisać rzecz politycznie obojętną, byle go wydrukowano. Opisał swój spacer po lesie. Cenzor nie pozwolił na publikację, interpretując artykulik jako wyraźne wezwanie do walki partyzanckiej”.
Jeszcze bardziej kuriozalny przypadek zdarzył się Juliuszowi Machulskiemu w czasie reżyserowania „Seksmisji”. W scenariuszu filmu była scena, w której jeden z bohaterów filmu – po ucieczce z podziemnej krainy kobiet – wykrzykuje „Kierunek Wschód! Tam musi być jakaś cywilizacja”. Sprawa oparła się o Komitet Centralny, towarzysze odpowiedzialni za „front kulturalny” uznali jednak, że mają do czynienia z ewidentną aluzją „godzącą w sojusze”.
Najważniejszym zadaniem cenzora było ukazać czytelnikowi rzeczywistość taką, jaka powinna być, a nie taką, jaka jest. Usuwano z tekstów informacje o samobójcach i seryjnych mordercach (chyba że zostali już złapani i osądzeni). W felietonach prasowych chętnie drwiono z pijanych robotników, ale jednocześnie dane statystyczne na temat alkoholizmu skrupulatnie wycinano.
Kontrola obejmowała także te gazety, w których pozornie trudno byłoby przemycić coś nieprawomyślnego. „Bardzo dużo publikowałam na łamach »Twojego Dziecka«, najczęściej na temat różnego rodzaju nerwic dziecięcych oraz dolegliwości psychosomatycznych – pisała we wspomnieniach Jolanta Wachowicz-Makowska. – Moczenie mimowolne, jąkanie, tiki czy wymioty nawykowe najbardziej nawet gorliwemu pracownikowi z osławionej ulicy Mysiej [siedziba GUKPPiW] nie dawały się skojarzyć z niczym ideologicznie słusznym lub niesłusznym. Ale nie wszyscy unikali cenzorskich nożyczek. Wezwano mnie kiedyś przed oblicze cenzora, który kazał wykreślić jedno zdanie z artykułu dr Jadwigi Komorowskiej, socjologa rodziny. Pisała ona o zwyczajach domowych i wypsnęło jej się niedopuszczalne stwierdzenie: »Ciasnota współczesnych mieszkań nie sprzyja domowym potańcówkom«. Wyciachano »ciasnotę mieszkaniową« w przeświadczeniu, że jeśli się o niej nie pisze, to tak jakby nie istniała”.
NIEBEZPIECZNA OSPOWATOŚĆ ŚLIWKI
Już od pierwszych chwil istnienia urzędu cenzorzy przywykli lękliwie oglądać się na „zwierzchność”. Podczas narady wojewódzkich szefów cenzury w maju 1945 r. instruowano: „Informacje nasze, które wychodzą muszą być sprawdzone. My jeszcze nie wiemy czy Hitler umarł, czy nie. Poważna prasa sowiecka zajęła stanowisko, że to jest kaczka”. Kierując się troską o rzetelność informacji, kierownictwo postanowiło „nie zwalniać artykułów o śmierci Hitlera do czasu zupełnego wyjaśnienia tej kwestii”.
Podstawą pracy każdego kontrolera słów była „Książka zapisów” – opasły tom, zawierający na bieżąco aktualizowane wskazówki i rozporządzenia władz partyjnych. Indeks tematów zakazanych obejmował oczywiście nazwiska Miłosza czy Kołakowskiego, Katyń oraz inwazję sowiecką z 17 września – jednak kwestie jawnie polityczne stanowiły znikomą mniejszość.
„Książka zapisów” to w istocie katalog lęków władzy. Okazuje się, że stabilności ustroju zagrozić mogła informacja o korozji semaforów na Centralnej Magistrali Kolejowej, o „utrzymującym się na rynku braku korków elektrycznych i żarówek”, a także o „»cudzie« w miejscowości Piotrków w powiecie radziejowskim, woj. bydgoskie [gdzie] zauważono jakoby »cudowny« odblask na wieży miejscowego kościoła”.
Doniesienia o sytuacji w kraju, zamiast na łamy gazet, trafiały do cenzorskich zeszytów. „Nie należy publikować żadnych informacji na temat katastrofy w kopalni »Katowice«, w której poniosło śmierć 4 górników – głosiły przykładowe zapisy z połowy lat siedemdziesiątych. – Nie należy dopuszczać do publikacji żadnych informacji i wzmianek o nieodbieraniu przez punkty skupu od rolników i z baz opasowych bydła i trzody chlewnej”.
Czytane po latach „zapisy” są unikatowym katalogiem absurdów peerelowskiej gospodarki. Nakazywano np. „eliminować wszelkie informacje i komentarze dotyczące przekazywania przez »Polmozbyt « fabrycznie nowych części zamiennych do samochodów na złom” – części wykonano z tak marnej stali, że ich montowanie groziło rozsypaniem się samochodu w trakcie jazdy. Wśród tematów zakazanych wymieniano także „aferę słoikową”: w latach sześćdziesiątych do więzienia trafiła grupa „prywaciarzy”, którzy wykupywali ze sklepów całe dostawy dżemu. Dżem wyrzucali do kanalizacji, zaś słoiki sprzedawali z ogromnym zyskiem w punktach skupu surowców wtórnych.
Wrogami socjalizmu – nie mniej groźnymi niż Michnik i Kuroń – okazywały się: „bakterioza pierścieniowa ziemniaka”, „głownia cebuli”, „mątwik ziemniaczany”, „ospowatość śliwki”, „węgorek ziemniaczek”, „influenca koni” oraz „choroba pęcherzykowa świń”. Niekiedy szczegółowość instrukcji wprawia w osłupienie: „Aż do odwołania nie należy zwalniać żadnych informacji na temat zegara wieżowego, ofiarowanego przez Polskę i umieszczonego na jednym z obiektów na wzgórzu Kahlenberg w Wiedniu”.
Naturalnie cenzura stała też na straży tajemnic PRL. Trzeba przyznać, że definiowano je w sposób zaskakująco szeroki. Oto np. w jednym z numerów „Rocznika Toruńskiego”, przygotowanym dla uczczenia 500-lecia miasta, cenzor dostrzegł aż kilkadziesiąt przypadków „naruszenia instrukcji o zachowaniu tajemnicy państwowej”. M.in. „ujawniono liczbę łóżek w poszczególnych szpitalach”, „szczegółową lokalizację portu”, „lokalizację wiaduktu kolejowego”, a nawet – „przekrój rur kanalizacyjnych” i „lokalizację oczyszczalni ścieków”. Zwłaszcza ta ostatnia niefrasobliwość miała grozić „obniżeniem zdolności obronnej państwa”. Czyżby cenzura obawiała się imperialistycznej inwazji z tak nieoczekiwanego kierunku?
Na marginesie warto zaznaczyć, że do sekretów strzeżonych przez cenzurę należała też sama informacja o istnieniu cenzury. Jeśli słowo „cenzura” pojawiało się w peerelowskich gazetach, niemal zawsze odnosiło się do realiów zachodnich – pisano o „niewidocznej cenzurze narzuconej przez wielkie kartele i rząd USA”. „Książki zapisów” przed wzrokiem niepowołanych ukrywano w kasach pancernych, a partia obłudnie zachęcała dziennikarzy do „śmiałego wytykania bolączek w naszym życiu codziennym” (z tez VII Zjazdu PZPR). Nie wszyscy jednak mieli tyle śmiałości…
WYGŁODNIAŁY KAPRAL FIUTKO
Dziś wydaje się to niewiarygodne, ale aż do połowy lat 50. tajemnicę wojskową stanowiły nawet plany miast i mapy drogowe. Nieliczne dostępne w sprzedaży (przeważnie zresztą subskrybowanej) były przez cenzurę pieczołowicie… fałszowane. Z planów miast znikały linie kolejowe, dworce, lotniska, informacje o ukształtowaniu terenu, wymazywano nawet niektóre mosty. W ten sposób powstawały mapy, na których drogi i ulice dobiegały do brzegu rzeki i tu się urywały.
Co najmniej do początku lat osiemdziesiątych zniekształcano odległości na mapach turystycznych. Na krawędziach arkuszy wycinano całe połacie terenu lub – przeciwnie – dorysowywano fikcyjną przestrzeń. Chodziło o to, by mapy sąsiadujących obszarów nie nadawały się do łączenia. Również długości zaznaczonych szlaków z reguły były niezgodne z rzeczywistością, toteż niejednemu amatorowi wędrówki po górach, po wybraniu pozornie „łatwej” ścieżki, zdarzało się nocować w lesie. Prawdopodobnie nie miał pojęcia, że oto wpadł w pułapkę zastawioną na amerykańskich szpiegów.
Praca cenzora dawała władzę, ale też łączyła się z odpowiedzialnością. W razie przeoczenia nieraz ponosił on odpowiedzialność większą niż autor tekstu. A zdarzały się fatalne omyłki. Spisywane po latach wspomnienia dziennikarzy uzmysławiają, jak bardzo władza nie miała wyrozumiałości dla potknięć.
W latach sześćdziesiątych głośny stał się skandal związany z pomieszaniem dwóch sąsiadujących szpalt „Trybuny Ludu”. W efekcie drukarnię opuściły egzemplarze gazety zawierające następujące zdanie: „Teatr żydowski z Wrocławia na gościnnych występach w Warszawie wystawia komedię pt. »Podróż uczonych polskich do ZSRR«”. Pracę stracili zarówno redaktor, jak i cenzor.
Podobny incydent rozbawił mieszkańców stolicy kilka lat później. Wyjątkowo niefortunnie, bowiem w dniu wizyty Chruszczowa w Polsce, „Trybuna Ludu” w rubryce „pogoda na jutro” zapowiedziała „silne i porywiste wiatry z kierowników wschodnich”.
„Dziś trudno to zrozumieć, ale każdy bardziej sugestywny albo kojarzący się z władzą błąd powodował interwencję i wizytę organów, czyli agentów bezpieczeństwa – wspominał Leopold Unger. – Zdarzały się w »Życiu Warszawy« wypadki, kiedy głupia literówka, której żadna gazeta na świecie nie potrafi uniknąć, wywoływała burzę i nieraz stawiała redaktora teoretycznie odpowiedzialnego przed obliczem na ogół głupiego funkcjonariusza UB. […] Ówczesnej atmosfery odtworzyć się dziś nie da, ale za każdą najgłupszą literówką krył się – w wyobraźni i propedeutyce działania władzy – jakiś, nie mogło być inaczej, imperialistyczny spisek. Tylko spisek i sabotaż mogły, w pojęciu władzy, wytłumaczyć, jak powstało hasło »Niech żyje jednolity frant« zamiast »front« albo w jaki sposób słowo »gospodarka « (naturalnie socjalistyczna) zamieniało się w słowo »gospodraka «. Śledztwo trwało tygodniami, organy siedziały kilka dni w redakcji, jeden, nie pamiętam już który, z kolegów spędził kilka dni w odosobnieniu na Koszykowej, w gmachu UB, a »gospodraka« weszła do antologii socjalistycznego dziennikarstwa”.
Za najlepszych w swym fachu uchodzili cenzorzy wojskowi, którzy bez skrupułów wycinali każde słowo niemieszczące się w propagandowej sztampie. Jeśli w podległej im gazecie przez niedopatrzenie wydrukowano coś nieprawomyślnego – sami energicznie podejmowali śledztwo.
„W dniu 20.03.1952 r. Redakcja »Żołnierza Polski Ludowej« Pomorskiego Okręgu Wojskowego w wydanej gazecie nr 69 (381) dopuściła do poważnego błędu politycznego – czytamy w oficjalnym raporcie cenzury wojskowej. – Na stronie 4-tej przedstawione zostały zdjęcia (jak w załączonej gazecie), gdzie pod zdjęciem wygłodniałych dzieci w Indiach znajduje się napis: »… W pracy świetlicowej wyrasta coraz więcej aktywistów. Jednym z nich jest zetempowiec kpr. FIUTKO Henryk, który będąc przodownikiem pracy świetlicowej, wzorowo wywiązuje się z obowiązków kierownika radiowęzła…« Pod zdjęciem kpr. FIUTKO Henryka znajduje się napis: »… Wygłodniałe dzieci w Indiach…« Winę za powyższe ponosi por. Żymuła Stanisław, będący w tym dniu redaktorem dyżurnym. Do powyższego doszło następująco: Po dokonaniu korekty numeru gazety, matryca została poddana czyszczeniu. W trakcie czyszczenia matrycy zdjęcia były zdejmowane. Po oczyszczeniu i powtórnym złożeniu matrycy zamieniono zdjęcia. Por. Żymuła jako redaktor dyżurny dokonał przeglądu matrycy i odebrał ją podpisując prawidłowość jej złożenia. Kiedy zaczęto druk gazety, przy 11.182 egzemplarzu zauważono błąd i wstrzymano dalszy druk. Wykonany nakład w liczbie 11.172 egz. (230 kg papieru) został komisyjnie w drukarni zniszczony” [ciekawe, co się stało z brakującymi 100 egzemplarzami – przyp.red.].
PO PROSTU UMARŁ STALIN
Cenzorzy najbardziej wyczuleni byli na błędy i literówki narażające na śmieszność przywódców państwa. Ryszard Turski tak zapamiętał niespodziewaną wizytę jednej z kierowniczek cenzury w redakcji „Po prostu” na początku marca 1953 roku: „Zwołano wszystkich. Obozowicz […] odpowiadała za prasę młodzieżową; budziła strach podwójny, bo jej bratem był jeden z najpotężniejszych ludzi bezpieki, Światło. Zobaczyłem potwornie brzydką, porażającą postać, rozwścieczoną, ba, rozżartą. Syczała: »towarzysze, stała się rzecz straszna, haniebna…«, poczem nagle wrzask: »To jest prowokacja!« Zobaczyłem, że redaktor naczelny, który w redakcji nie odgrywał specjalnej roli, aż zwinął się w sobie. Ciągle nie wiedziałem, o co chodzi, ale towarzyszka Obozowicz rozpostarła przed nami płachtę pisma, odczytała nagłówek – »Józef Stalin nie żyje« i krzyczy znowu – »a nad tym – Po prostu! Po prostu Józef Stalin nie żyje!« Zapowiedziała konsekwencje. […] »powinni je ponieść wszyscy, wszyscy!«”.
„Naturalnie, kiedy przedsiębrano najdalej posunięte środki zapobiegawcze, błąd musiał się zdarzyć – pisał Unger. – Tak się stało w tekście wyjątkowo delikatnym, bo w przemówieniu Bieruta na okoliczność 70-lecia Józefa Stalina, dnia, który komuniści na całym świecie obchodzili jako największe wydarzenie epoki. Tekst Bieruta wypełniał, to jasne, kilka stron gazety, inaczej mówiąc były tzw. przejazdy, czyli »ciąg dalszy na następnej stronie«. W każdym, najbardziej nawet niewinnym »przejeździe« zwracaliśmy uwagę, aby nie przerywać toku zdania, choćby z szacunku dla czytelnika i ze względu na łatwość lektury, albo – jeszcze lepiej – na zakończenie strony dawać pełne akapity. Teraz zajmują się tym komputery, wtedy wszystko było w ręku człowieka. Ślepy los chciał, że pierwsza strona przemówienia Bieruta kończyła się słowami: Stalin skręcił kark…, a dopiero na następnej stronie dochodziło zamykające zdanie słowo: Hitlerowi. Co się działo! Nie pamiętam dokładnie, kto i jak ucierpiał, ale afera sprowadzała przez dłuższy czas ubeckich gości do redakcji”.
Strzeżono nie tylko imion dygnitarzy, lecz także ich wizerunków. W Centralnej Agencji Fotograficznej istniało tzw. II archiwum, niedostępne dla postronnych, do którego trafiały zdjęcia zatrzymane przez cenzurę, traktowane nie mniej pieczołowicie niż tajemnica państwowa. Jak wspominał fotoreporter Marek Langda, komentując wszechobecne w gazetach „hieratyczne” wizerunki przywódców partii i państwa, istniała pewna prawidłowość, którą kierowała się cenzura, dopuszczając materiały do druku. Mianowicie zawsze wybierano „najbardziej sztywne zdjęcia”, na których politycy pozbawieni byli jakichkolwiek cech ludzkich: nie uśmiechali się, nie gestykulowali. Takie fotografie wydawały się cenzorom najbezpieczniejsze. Urzędnicy kierowali się w tej kwestii czystym asekuranctwem – dbali jedynie o to, aby nie rozgniewać żadnego dygnitarza Komitetu Centralnego, który mógłby samemu sobie wydać się zbyt mało dostojny.
Dlatego nożyce cenzorskie wycinały z kliszy nie tylko portret Gomułki z uśmiechem zdradzającym braki w uzębieniu. Znamienna historia: w 1975 roku propaganda przygotowała materiał bez precedensu w realnym socjalizmie – dokument telewizyjny o życiu prywatnym Edwarda Gierka. Widzimy I sekretarza czytającego gazetę w swoim salonie i oglądającego z żoną rodzinny album. Podczas rodzinnej uroczystości; grającego z wnukami w piłkę; wiosłującego po jeziorze; odpoczywającego na huśtawce z książką w ręce.
Na Zachodzie każdy szef sztabu wyborczego byłby szczęśliwy, dysponując taką wizytówką kandydata, jednak peerelowska cenzura mnożyła zastrzeżenia. Za niedopuszczalne uznano, aby przywódcę partii ukazywać w stroju kąpielowym, pojawiły się też wątpliwości, czy prywatna willa Gierka nie wypadła w tym filmie zbyt okazale. Ostatecznie dokumentu nigdy nie skierowano do emisji.
Zdjęcia najważniejszych dygnitarzy przechodziły przed opublikowaniem siedem stopni kontroli, portrety przywódców były konsultowane nawet w Komitecie Centralnym. W wyjątkowych przypadkach korzystano z fotomontażu. Kiedy w styczniu 1971 roku Gierek przyjechał na Wybrzeże gasić strajki i zdobywać społeczne poparcie, otaczał go szczelny kordon oficerów BOR-u. Na fotografiach wyglądało to fatalnie. W tej sytuacji zdecydowano się wyciąć środek negatywu z ochroniarzami, a następnie połączyć skrajne części i tak „zbliżyć” pierwszego sekretarza do robotników.
GOLIZNA MIERZI „WIESŁAWA”
Także cenzorom fotografii zdarzały się bolesne wpadki: podczas wizyty Gorbaczowa w Warszawie wykonano zdjęcie, na którym rozmawia on z gen. Jaruzelskim. Przypadkowo radzieckiego przywódcę uchwycono na tle obrazu, przedstawiającego pancerne oddziały kościuszkowców atakujące pod Studziankami. Czołg wyjeżdżał Gorbaczowowi spod pachy, lufą skierowany w stronę Jaruzelskiego. Przez nieuwagę zdjęcie zostało opublikowane. „Awantura była straszna” – wspominali pracownicy CAF.
GUKPPiW pełnił też rolę cenzury obyczajowej, stojąc na straży „moralności socjalistycznej”. Pod tym względem instytucja ta przechodziła zresztą interesującą ewolucję na przestrzeni dekad, a jej stosunek do golizny zmieniał się wraz z kolejnymi ekipami. Pod rządami Bieruta i Gomułki wszelka nagość w filmie i prasie była praktycznie całkiem zakazana. Nastawienie cenzury kształtowały: pruderia stalinowskiej doktryny, a następnie ascetyczny styl bycia samego „Wiesława”. O wiktoriańskich zasadach tego ostatniego krążyły zresztą legendy. „W kilku sprawach Gomułka szedł krok w krok z biskupami – wspominał radziecki urzędnik, opiekujący się polską delegacją podczas jej wizyty w Moskwie. – Kiedyś Cyrankiewicz niby żartem zwrócił się do mnie, czy nie dałoby się pokazać jakiegoś weselszego filmu, czegoś takiego, jak powiedział, dla ducha, bardziej ożywiającego stare serca… W Komitecie Kinematografii były, oczywiście, wszelkie gatunki twórczości filmowej z całego świata. Pożyczyłem od nich, nie pamiętam jaki, ale obfitujący w bardzo ówcześnie odważną goliznę. Puścili to dzieło po jakimś zwykłym, radzieckim filmie. Gomułka wytrzymał może z pół godziny, a kiedy na ekranie znów błysnęło gołymi pupami, wstał i rzekł w przestrzeń: – No, widzę, że dzisiaj nie macie niczego ciekawego do pokazania; to ja dziękuję, idę spać… I wyszedł. A za nim wszyscy pozostali, z Cyrankiewiczem włącznie. Obawa przed reakcją szefa zwyciężyła damską goliznę z ekranu jakiegoś zachodniego filmu”.
Ten sam duch panował w latach sześćdziesiątych na ulicy Mysiej. Irena Szymańska, jedna z dyrektorek PIW-u, opisała we wspomnieniach perypetie z polskim tłumaczeniem „Dróg wolności” Sartre’a: „Tłumacz znalazł liczne, zgodne z duchem polszczyzny, nowe i stare określenia na uprawianie miłości. Rozmaitość ta zgorszyła cenzora. […] I na szpaltach podkreślił inkryminowane zwroty. Po pertraktacjach uzyskaliśmy zgodę jedynie na wyrażenie »pieprzyć«, które miało zastąpić bogate słownictwo erotyczne Sartre’a i tłumacza. I rozegrała się scena z farsy, którą po blisko czterdziestu latach wciąż żywo pamiętam. Siedziałam przy swoim biurku, na którym leżały szpalty »Dróg wolności«, i rozmawiałam z drukarnią w Toruniu. Wolałam załatwić to przez telefon, żeby nie opóźniać wydania książki. Mówiłam głośno, bo telefony międzymiastowe nie najlepiej wtedy przenosiły głos, i brzmiało to mniej więcej tak: Na stronie 32 wiersz siódmy od góry zamiast »wciskał sztywnego kutasa« ma być »pieprzył«. Na stronie 61 wiersz dwunasty od dołu zamiast »chędożył« ma być »pieprzył«. Na stronie 80 wiersz szósty i tak dalej, i tak dalej. Już po paru minutach przed drzwiami mojego pokoju zebrał się tłumek piwowców i przez dłuższy czas rozlegał się najpierw mój głos wypowiadający wyraźnie dość nieprzyzwoite zdanie, a potem donośny chór wrzeszczący unisono: »pieprzył!«”.
Odmiana nastąpiła wraz z nastaniem Gierka. Polska otworzyła się na Zachód, a propagandzie sukcesu towarzyszyło poluzowanie rygorów w sferze obyczajowej. Na małym i dużym ekranie przybywa golizny, operatorzy mniej już koncentrują się na filmowaniu kołdry w scenach łóżkowych. W tygodnikach pojawiają się stałe rubryki z fotografiami nagich modelek – fatalnie zresztą odbitymi na nędznym papierze. Najbardziej śmiałym erotycznie filmem tych czasów stają się „Dzieje grzechu” – podobno urzędnicy radzieccy, towarzyszący oficjalnym delegacjom, imali się protekcji i łapówek, aby zorganizowano dla nich pokaz studyjny tej ekranizacji Żeromskiego.
Jak się okazuje, nowe trendy nie wszystkim Polakom się podobały. W archiwum cenzury zachował się list, napisany w początku lat siedemdziesiątych przez oburzonego obywatela: „A więc po pierwsze bardzo pana proszę o skończenie z tym całym »gołodupiem« coraz bardziej panoszącym się w naszych publikatorach. To co w intymności jest miłością, na oczach publiczności jest zgorszeniem, a za pieniądze wcale nie jest sztuką tylko prostytucją i pornografią. Chyba socjalizm nie stawia sobie za cel »doścignąć i prześcignąć« zgniły kapitalizm i w tej dziedzinie, bo jak na razie nic oficjalnie o tym nie słychać. […] Czy naprawdę musimy propagować tak zwany »zachodni styl życia«, gdzie bohaterowie tylko szastają pieniędzmi, a gdy już widać jak je zdobywają, to tylko przy pomocy colta. Mamy tworzyć jakościowo lepszą kulturę, a wygląda na to, że zaczynamy przegrywać w wojnie ideologicznej na tym odcinku i wzorować »kulturę masową« na »kulturze brukowej« zachodu”.
W artykule wykorzystałem m.in. cytaty z filmu dokumentalnego
w reż. Antoniego Krauzego „Oczami cenzora” (1999)