Globalne ocieplenie to nie tylko wzrost temperatury, ale także intensywniejsze cykle hydrologiczne. Coraz potężniejsze ulewy mogą przyczyniać się do powodzi także w miejscach, które dotychczas były uznawane za bezpieczne. Polskie historie powodzi tysiąclecia we Wrocławiu i okolicach z 1997 roku czy Bogatyni w 2010 roku pokazują, że nie potrzeba wiele, by spokojna przez większość roku rzeka stała się zagrożeniem dla całej okolicy.
Czynników, które mogą zwiększać ryzyko powstawania powodzi jest więcej. Nie trzeba być Wenecją, którą kilka razy w roku oblewają wody tamtejszej laguny. Można zostać Nowym Jorkiem, który według badań United States Geological Survey tonie z powodu obciążenia generowanego przez wieżowce oraz nowe budynki. Są fragmenty miasta, jak Południowy Manhattan czy północna część wyspy Staten, których poziom brzegowy co roku obniża się o nawet 2,75 milimetra. Dodajmy do tego wzrost poziomu wód w tamtej okolicy na poziomie 3 centymetrów co dekadę i mamy przepis na katastrofę.
Czytaj też: Ile lat ma woda na Ziemi?
Przewiduje się, że powodzie co roku dotykają 250 milionów ludzi i powodują straty w wysokości 10 miliardów dolarów. Warto zająć się sprawą na poważnie, a z pomocą mogą przyjść korporacje takie jak Google.
Google Flood Hub pomoże przewidywać powodzie
Jak minimalizować straty związane z powodziami? Sprawa nie należy do łatwych, a często w obliczu gwałtownych opadów pozostaje chronić swój dobytek i ewakuować terytoria zagrożone podtopieniami. Można posługiwać się lokalnymi danymi – w Polsce z powodzeniem działa Hydroportal, który zawiera mapy z oceną ryzyka, ale również historyczne dane na temat powodzi. Większość krajów posiada podobne systemy informacyjne. Dla osób niezaznajomionych z tematem wiedza o wydarzeniach sprzed kilku czy kilkunastu lat jest czysto historyczna. Dla modeli nauczania maszynowego może być podstawą do poważnych analiz.
Od 2018 roku Google rozwija swoje narzędzia do przewidywania powodzi. Na pierwszy ogień poszły Indie i Bangladesz, które co roku muszą walczyć z tragicznymi skutkami napływającej wody. Rozwiązanie oparto o publicznie dostępne informacje takie jak prognozy pogody czy zdjęcia satelitarne. Działa ono w oparciu o dwa modele. Pierwszy to model hydrologiczny, który przewiduje, jak dużo wody przepłynie daną rzeką. Drugie rozwiązanie to model inundacyjny, który szacuje, na jakich terytoriach dosięgnie nas powódź oraz jak głęboka będzie tam woda.
Czytaj też: Wyspa zniknęła pod wodą, ale odzyskano część artefaktów. Jej mieszkańcy walczyli z groźną chorobą
Przez ostatnie lata system znacząco się rozwinął i w ubiegłym roku pozwolił na objęcie swoim zasięgiem kolejnych 18 krajów. Wśród nich nie było Polski, ale to zmieniło się z najnowszą aktualizacją. Google Flood Hub od teraz działa w 80 krajach Afryki, Azji Pacyficznej, Ameryki Południowej i Łacińskiej oraz Europy. W efekcie system ostrzegania obejmuje swoim zasięgiem 460 milionów osób. Google obiecuje, że przy okazji tych zmian zadba też o ich implementację w wynikach wyszukiwania oraz aplikacji Map Google. Największą zmianą z perspektywy osób żyjących w rejonach narażonych na powodzie jest fakt, że od teraz Google Flood Hub przewiduje poziom wód nie z dwudniowym wyprzedzeniem, a z prognozą tygodniową.
Jak Google Flood Hub wygląda w praktyce?
Mapę rzek i zbiorników wodnych z informacją o poziomie wód uzyskamy na dedykowanej stronie Google Flood Hub. Nie jest to narzędzie precyzyjne – opiera się przede wszystkim na wizualizacji wykresu bez osi pionowej. Widzimy jedynie dwie kreski informujące o poziomie ostrzegawczym oraz poziomie zagrożenia. Polskich punktów informacyjnych nie ma zbyt wielu. Cały rejon Warmii i Mazur zdaje się nie istnieć dla algorytmów. Podobnie rzecz ma się z mniejszymi miejscowościami. Na mapach przede wszystkim są zaznaczone punkty obok rzek, skupisk wodnych i miast znajdujących się w pobliżu. Wykresy nie pokazują dużej szczegółowości.
Google Flood Hub może stać się potrzebnym rozwiązaniem, ale w obecnej formie nie reprezentuje sobą zbyt wiele i nie ma w nim wartości edukacyjnej. Próżno szukać tak namacalnej reprezentacji danych, o której firma wspominała w informacji prasowej z 2021 roku. Nadzieje wobec tej aplikacji z pewnością w wielu miejscach świata są spore, a produkt sam w sobie nie jest nowy. Czas, by Google wykorzystało potencjał modeli głębokiego nauczania w sposób przystępny i przydatny dla większości ludzi.