Państwo Chen z małej wioski w prowincji Hebei w Chinach doczekali się sześciu synów. Prawie wszyscy potomkowie się pożenili i mają dzieci. Niestety, trzeci syn jako stary kawaler zginął w wypadku drogowym. Rodzice nie zdążyli go jeszcze pochować, a już martwili się, że będzie mu smutno w grobie. Zaczęli się rozglądać za narzeczoną na ślub duchów. „Kiedyś wystarczyło wziąć garść ziemi z grobu starej panny i wrzucić ją do grobu starego kawalera. Ale czasy się zmieniły, teraz trzeba zdobyć świeże ciało” – tłumaczył pan Chen reporterowi tygodnika „Weekend Południa”.
Pewnego listopadowego poranka pod dom państwa Chen zajechał rozklekotany trójkołowy motocykl, jakim na chińskich wsiach wozi się towary. Trójkołówka przywiozła „swatkę duchów” oraz zwłoki. „Młoda dziewczyna, ma cycki” – rzekł z uznaniem pan Chen i zapłacił swatce równowartość 7 tys. zł. Odpalił fajerwerki, jak na wesele przystało. Ciała syna i nieznajomej złożono w kurhanie na rodzinnym polu.
I tu historia mogłaby się skończyć: ród Chen rósłby dalej w siłę, a nieboszczyk cieszyłby się pozagrobowym szczęściem z tajemniczą nieznajomą. Niestety, rok później do wsi przyjechała policja, nakazując ekshumację. Okazało się, że dziewczyna była ofiarą seryjnego mordercy, który ze sprzedaży zwłok ofiar zrobił sobie źródło dochodu.
Życie po życiu
Chińczycy, podobnie jak Egipcjanie, zawsze wierzyli w materialne życie pozagrobowe. W dawnych czasach budowali zmarłym władcom podziemne siedziby, wyposażone w przedmioty codziennego użytku.
Z czasem stworzyli cały system magiczny, rygorystycznie wskazujący najlepszy czas i miejsce pochówku. Dzięki spełnianiu jego zaleceń zmarły zza grobu wspiera żywych, zamiast ich prześladować jako gui, czyli niespokojny duch.
Żeby zadowolić zmarłego, nie wystarczy go godnie pochować. Skoro nieboszczyk „żyje”, trzeba się z nim od czasu do czasu podzielić obiatą, czyli ofiarą z jadła i alkoholu. Wielu Chińczyków nadal wierzy, że duch karmi się duchową esencją takiego pokarmu, a żywi mogą spożyć jego materialną część. Dlatego stojące na grobach i kurhanach puste butelki po baijiu (chińskiej wódce) nie są wcale rzadkim widokiem, szczególnie w okolicach święta Qingming (na początku kwietnia), kiedy się sprząta i odwiedza groby.
Innymi darami na grób zmarłego mogą być jego ulubione przedmioty, np. pudełko papierosów czy termos na herbatę, z którym nieboszczyk nie rozstawał się za życia. W przypadku droższych rzeczy wystarczą atrapy. W miejskich domach pogrzebowych, gdzie kremuje się zwłoki, można wykupić małe plastikowe telewizorki, telefony czy samochodziki, które kładzie się obok urny z prochami. Można też spalić dla zmarłego papierową makietę domu albo auta, a nawet dostępne w sklepikach przy świątyniach specjalne „niebiańskie pieniądze”, które jako dym niezawodnie dotrą w zaświaty.
Wiara w świętość ciała
Jedną z bolączek współczesnej służby zdrowia w Chinach jest niechęć do transplantacji. Niewielu ludzi wyraża za życia gotowość ofiarowania swoich organów do przeszczepu, niechętnie też godzą się na to rodziny. Chińczycy od wieków wierzą bowiem, że ciało człowieka to dar od jego rodziców, dlatego z szacunku wobec przodków nie wolno go w żaden sposób modyfikować ani okaleczać. W dawnych czasach z tego powodu nie strzyżono włosów, a ludzie okaleczeni starali się zachować brakującą część ciała, aby została razem z nimi pochowana. Eunuchowie służący na cesarskim dworze konserwowali swoje genitalia w oleju – wierzyli, że dzięki temu po śmierci znów staną się prawdziwymi mężczyznami. Jeżeli jednak nieszczęście już się zdarzyło, Chińczycy dostosowywali swoje podejście do zmarłego, np. osobom, którym za życia obcięto za karę głowę, rodziny składały obiatę w formie kleiku ryżowego. Wierzyły, że zmarłemu z obciętą głową trudno będzie przyjąć inny pokarm.
Małżeństwo Yin
Skoro zmarli na swój sposób żyją, potomkowie czasem martwią się też o ich życie seksualne. Kilka lat temu zauważono, że spryciarze palili na grobach swoich męskich przodków zdjęcia modelek z gazet, aby dostarczyć nieboszczykom pozaziemskich przygód. Praktyka ta, zakazana przez władze, jest echem starej tradycji, która mówi, że nieboszczyk może się również ożenić. Tradycja ta rozkwitła na północy Chin, gdzie zorganizowano pierwsze „duchowe małżeństwo”. Miał to uczynić słynny polityk i wojskowy generał Cao Cao (155–220), który pośmiertnie ożenił jednego ze swoich synów.
W rzeczywistości obyczaj rozkwitł dopiero za dynastii Ming (XIV–XVII w.). Duchowe małżeństwo było dopełnieniem zaręczyn, które urządzano, kiedy narzeczeni byli dziećmi. Jeżeli narzeczony zmarł przed ślubem, jego krewni mogli dopełnić kontraktu i przyjąć do rodziny narzeczoną. Nazywano to „małżeństwem yin”, gdyż termin yin – to także nazwa jednego z dwóch pierwiastków w chińskiej filozofii – oznacza coś ukrytego, zasłoniętego cieniem. Odprawiano wówczas ceremonię weselną, łącznie z nocą poślubną, podczas której pana młodego zastępował papierowy, szmaciany lub drewniany manekin. Dalsze losy małżonki-wdowy były niewesołe: nie mogąc urodzić potomków, zostawała w nowej rodzinie popychadłem. Takie małżeństwa zdarzały się jeszcze na początku XX wieku, dopiero w 1949 r. surowo zakazali ich komuniści.
Wraz z reformami ekonomicznymi pod koniec ostatniego stulecia kontrola nad życiem religijnym i obyczajowym Chińczyków została rozluźniona. Ponownie otwarto świątynie i kościoły, do łask wróciła tradycyjna medycyna, ale też rozmaite zabobony. Na północy Chin odrodziły się małżeństwa yin, z tym że coraz bogatszym klientom przestała wystarczać ziemia z grobu czy drewniane manekiny. Zapragnęli świeżych ciał.
Powstanie tego „rynku” wiąże się m.in. z dynamicznym rozwojem chińskiego górnictwa, nieograniczanym względami bezpieczeństwa. Uważa się, że to rodziny młodych, tragicznie zmarłych górników z prowincji Shanxi i Shaanxi nakręciły popyt na ciała kobiet. Rodzice chcieli im w ten sposób wynagrodzić trudy pracy za życia (młodzi, nieżonaci Chińczycy nadal oddają dużą część dochodów rodzicom). Rosnąca mobilność i zamożność chińskiego społeczeństwa sprawiły, że symboliczne małżonki zaczęto zastępować prawdziwymi ciałami kobiet.
Inna przyczyna to dysproporcja płci. W Chinach od wieków zabijano żeńskie niemowlęta, a upowszechnienie aparatów do USG ułatwiło selekcję płodów. Polityka kontroli urodzeń dodatkowo ograniczyła liczbę przychodzących na świat dziewczynek. Dziś na 100 dziewcząt przypada w Chinach średnio 119 chłopców (dla porównania: 100 do 107 na Zachodzie), na północy kraju proporcja jest jeszcze bardziej drastyczna. W portowym mieście Lianyungang na 100 dziewcząt rodzi się rekordowe 163 chłopców. Wielu młodych Chińczyków nie ma szans ożenić się za życia, toteż ich krewni pragną, aby tradycji stało się zadość po śmierci.
Inwazja porywaczy ciał
Opisana na wstępie makabryczna historia wydarzyła się w 2007 roku i wstrząsnęła Chinami. Policja ujęła wówczas niejakiego Song Tiantanga z prowincji Hebei, który z wykradania ciał z grobów zrobił intratne źródło dochodu. Szybko się zorientował, że zyski zależą od świeżości zwłok, a te w najlepszym stanie najtrudniej zdobyć. „Zabijanie było po prostu mniej męczące niż wykopywanie trupów” – wyznał Song. Na swoje ofiary wybierał młode niezamężne kobiety, opóźnione umysłowo albo imigrantki ze wsi. Zabił sześć. „Po prostu pomagałem tym kobietom przenieść się do lepszego świata” – tłumaczył morderca, którego imię Tiantang oznaczało jak na ironię „raj”. Sąd skazał go na karę śmierci.
Dzięki serii reportaży w „Weekendzie Południa”, w których obnażono mechanizmy działania nekrorynku na północy kraju, sprawa Songa była w Chinach szeroko dyskutowana. Po tej dyskusji władze próbowały ograniczyć proceder, m.in. promując kremację zwłok. Do kremacji od dwóch tysięcy lat zachęca także buddyzm, jednak wielu Chińczyków nie akceptuje tej formy pochówku, obawiając się zniszczenia ciała (patrz ramka).
Proceder kradzieży zwłok niełatwo ukrócić. Chińscy wieśniacy tradycyjnie grzebią swych zmarłych nie na ogrodzonych cmentarzach, ale w kurhanach na polach, gdzie zwłok trudno upilnować. Czasem zresztą rodziny zmarłych kobiet same godzą się na taką transakcję, bo niezamężna nieboszczka też może czuć się samotna na tamtym świecie. Aranżowaniem transakcji zajmują się zwykle ci sami swaci, którzy aranżują małżeństwa żywych.
Swoją rolę grają pieniądze, które można zarobić przy niewielkim wysiłku.
W 2013 roku wykonano wyrok śmierci na mężczyźnie, który udusił ciężarną kobietę, żeby sprzedać jej ciało za 22 tys. juanów. Mężczyzna miał dwóch pomocników, którzy razem z nim zwabili kobietę do samochodu, oferując jej podwiezienie. Główny sprawca zainkasował 14 tys. juanów, pomocnicy – po 4 tys.
W 2014 roku, w prowincji Shandong złapano mężczyznę, który wykopał z grobu ciało zmarłej przed trzema miesiącami kobiety. Dostał za nie u „swata duchów” 18 tys. juanów, ale finalny odbiorca miał zapłacić 30 tys. juanów (15 tys. zł).
W tym samym roku na karę roku więzienia w prowincji Shaanxi skazano dwóch mężczyzn, który wykradli z grobu ciało kobiety, aby sprzedać je za 36 tys. juanów (18 tys. zł).
Jednak tego rodzaju praktyki uprawiają nieliczni. Większość Chińczyków traktuje dziś małżeństwo yin jako gorszące dziwactwo. W Chinach powszechnie się narzeka, że oszałamiające reformy ekonomiczne rozegrały się kosztem nie tylko środowiska naturalnego, ale też moralności. Donosząc o złapaniu hieny cmentarnej z Shandongu, nawet rządowa agencja Xinhua cytowała głos internauty z forum: „My, Chińczycy, dla pieniędzy zrobimy wszystko! Jak tak można profanować zmarłych? Czy nie boicie się, że ich rozgniewane duchy zapukają w środku nocy do waszych drzwi?”.