W rewolucyjnym Zgromadzeniu Narodowym trwała wówczas, wywołana przez Guillotina, debata o „egzekucji wszystkich skazanych w ten sam sposób i za pomocą prostej machiny”… Odpowiedzią na jego przekorną propozycję był wybuch śmiechu, który z czasem nabrać miał tragicznego wymiaru. Wielu wesołkom przyjdzie bowiem osobiście stwierdzić, że doktor dotrzymał słowa.
Choć, przypomnijmy to od razu, Guillotin nie wymyślił gilotyny! Głowy ścinano, od kiedy człowiek zapragnął skutecznie zgładzić bliźniego. Od wieków też próbowano zbudować machinę, która odcinałaby je szybko i pewnie. Ślady eksperymentów sięgają średniowiecznych Niemiec, a ryciny oddają wizerunki „pragilotyn” w XVI-wiecznej Anglii (Halifax Gibbet), Szkocji i we Włoszech (genueńska mannaia). Francuska gilotyna przyćmiła je wszystkie. Nacisk kładziony przez Guillotina na uśmiercanie „wszystkich w ten sam sposób” będzie bardziej zrozumiały, jeśli przypomnimy, że przez wieki ludzie nierówni stanem za życia pozostawali nierówni i w obliczu śmierci.
Plebejuszy wieszano, nie skąpiąc im wcześniej tortur żelazem, kołem czy ogniem. „Dobrze urodzeni” zaś mieli prawo do sprawnego cięcia mieczem. Kat odbierał życie, honor pozostawał jednak nietknięty. Nie dziwmy się, że obok żądania równych dla wszystkich podatków oraz praw i obowiązków, pączkująca rewolucja francuska żądała także prawa do równej śmierci.
Poza egalitarną ciągotką, do powstania gilotyny przyczyniło się również oświeceniowe przekonanie, że nawet zabijając w imieniu prawa, skazanemu trzeba oszczędzić cierpień. Wpływała na to myślenie wydana w 1764 r. praca „O przestępstwach i karach” mediolańskiego markiza Cesare Beccarii. Powstała ona po mordzie sądowym dokonanym we Francji na Jeanie Calasie – kalwińskim kupcu z Tuluzy, skazanym bezpodstawnie w 1762 r. na łamanie kołem pod zarzutem zabójstwa syna, który chciał przejść na katolicyzm. Ten przypadek wstrząsnął europejskimi myślicielami z Wolterem na czele.
ZABIJAĆ BEZ BARBARZYŃSTWA!
Traktat Beccarii, piętnujący okrucieństwo kar i brak polityki wobec przestępców, efekt wizyt w mediolańskich więzieniach – pachniał rewolucją. Ukazał się więc anonimowo i z fałszywym miejscem druku, ale dotarł do francuskich encyklopedystów, stając się sensacją. Nie było chyba oświeconego władcy, jak choćby caryca Katarzyna, który nie czytałby sentencji: „Nie surowość, lecz długotrwałość kary wywiera największe wrażenie na duszy człowieka”. Inne utwory Beccarii nie odniosły sukcesu.
Pozostał jednak sławny traktat, a w nim pobrzmiewający współczesnymi sporami sąd o karze śmierci, która „nie może być pożyteczna, gdyż daje ludziom przykład okrucieństwa. Jeśli namiętności lub konieczność prowadzenia wojen nauczyły przelewać krew ludzką, to prawa, których zadaniem jest łagodzenie praw ludzi, nie powinny by pomnażać przykładów okrucieństwa, tym bardziej ponurych, że śmierć z mocy prawa zadawana jest z zimną krwią i z zachowaniem formalności”. Początki rewolucji i Deklaracja Praw Człowieka i Obywatela promieniowały nadzieją na powstanie lepszego prawa. Optymizm ten nie posunął się jednak – mimo sporów w Zgromadzeniu – do zniesienia kary śmierci.
Prawo jej zadawania było bowiem pradawnym symbolem władzy króla i państwa. Zbrodnie zostaną jednak opisane, kary zróżnicowane, więzienie uznane za główne narzędzie poprawy, tortury zakazane, a infamia z rodzin skazańców zdjęta. Kodeks karny z 1791 r. starannie wylicza występki, za które – poza zbrodniami wobec państwa – żąda głowy: zabójstwo rodziców, mord z premedytacją, otrucie, podpalenie oraz… kastracja (bliźniego oczywiście).
Państwo mogło więc dalej zabijać obywatela, ale już nie po barbarzyńsku. Zamiarem prawodawców stało się bowiem oddzielenie śmierci skazańca od zadawanego mu dotąd z woli królewskiej cierpienia. Parlament, w 1791 r. zwany Konstytuantą, nie był tu jednomyślny. Pomijając (licznych wciąż) miłośników tortur, o sposoby nowego karania spierali się „wieszacze” i „ścinacze”. Ci ostatni zwyciężyli i formuła: „każdemu skazanemu odetnie się głowę” wejdzie ostatecznie do kodeksu. Słowo „każdemu” napawało dumą reformatorów, bo ideałem ich – poza wolnością i braterstwem – była właśnie równość. Panujący od 1791 r. jako monarcha konstytucyjny, Ludwik XVI nie podejrzewał, że dotyczy ona również jego.
Prawnicza klamka zapadła, pozostał jednak problem techniczny. Spory między zwolennikiem machiny Guillotinem a przywiązanym do „rękodzieła” katem Sansonem, rozstrzygnąć miał powołany przez parlament na arbitra lekarz sądowy Antoine Louis. Uważał on, że bezlitosna machina lepiej spełni rolę straszaka niż „przestarzały” kat, a w marcu 1792 r. przedstawił nawet projekt wypukłego, szybko tnącego ostrza. Decyzja o budowie machiny została podjęta.
„BĄDŹMY STRASZNI!”
Pierwszy projekt, autorstwa królewskiego cieśli Guidona, zachwycał jakością dębowego drewna i stali oraz wliczoną w rachunek „miniaturką” do demonstracji. Miał jedną wadę: kosztował aż 5600 liwrów. W ramach „taniego państwa” deputowani przyjęli więc prostszy i sześć razy tańszy projekt Niemca, Tobiasa Schmidta, skądinąd wytwórcy klawesynów. W ciągu tygodnia Louis i Schmidt zbudowali prototyp, który wypróbowali 17 kwietnia 1792 r. w szpitalu Bicetre.
Próba, wykonana na żywych baranach oraz martwych paryskich bezdomnych, wzbudziła zachwyt obserwatorów. Był wśród nich dr Philippe Pinel, który w tymże Bicetre zdejmie niebawem łańcuchy obłąkanym, był i Sanson. Przyznać on musiał, że ostrze (jednak w formie trapezu, zaproponowane ponoć przez króla, ślusarza-amatora), szybsze jest i dokładniejsze od ręki kata. Machinę zwano początkowo – od nazwiska Louisa – „Louisette”, czyli Ludwiczką.
Wraz z liczbą spadających głów frywolną nazwę zastępowała ponura „wdowa”. Coraz częściej jednak kojarzono urządzenie z nazwiskiem prekursora bezbolesnego ścinania, o którym śpiewała paryska ulica piosenki. Pierwszym klientem „wdowy” był bandyta Pelletier, ścięty już 25 kwietnia 1792 r. Sama operacja poszła gładko, ale przedstawienie skończyło się prawdziwą klapą. Wedle „Chronique de Paris” zebrany w oczekiwaniu na emocje tłum „nie był wcale zadowolony, nic bowiem nie widział! Wszystko stało się za szybko i ludzie rozchodzili się rozczarowani, osładzając zawód piosenkami”. Postępowi nigdy nie jest łatwo, o czym świadczą okrzyki zawiedzionych paryżan: „Oddajcie nam naszą szubienicę!”.
Z czasem jednak egzekucja na gilotynie obrosła rytuałem. Wajdowski „Danton” przypomniał ścinanie włosów na potylicy skazańca, oderwanie kołnierza koszuli i jazdę przez miasto w specjalnym wózku. Dodajmy do tego przywiązanie „pacjenta” skórzanymi pasami do deski, popchnięcie jej ku blokującemu głowę „okienku”, wreszcie ruch obciążonego balastem ostrza wrzucający głowę do skórzanego worka. Kat stawał się teraz niemal sterylnym „mechanikiem śmierci”.
Gilotyna nie stałaby się aż taką bohaterką masowej wyobraźni, gdyby nie jej najsławniejsze ofiary. Dnia 21 stycznia 1793 roku na plac Rewolucji (dziś plac Zgody) wjechał wózek z byłym królem, zwanym teraz Ludwikiem Kapetem. Nabożne relacje monarchistów podają, że ginący z godnością, skazany w kafkowskim procesie za „zdradę Narodu” Ludwik zdołał krzyknąć: „Umieram niewinny, wybaczam moim wrogom, pragnę by Francja…”. Werble zagłuszyły resztę, spowiednik szepnął: „Dziecię św. Ludwika, leć do nieba”, błysnęła stal. Makabryczny traf chciał, że do odcięcia tej akurat głowy trzeba było dodatkowo nacisnąć na ostrze… Umarł król, narodził się męczennik…
Ścięcie Ludwika to przekroczenie Rubikonu. Zamach na pomazańca, namaszczonego świętymi olejami podczas sakry, zrywał wszelkie tabu. Odtąd można było już zabić każdego. Egzekucja królowej Marii Antoniny, skazanej za zdradę, rozrzutność, niemoralność i bycie złą matką (sic!), nie budziła już takich emocji. Umarła (14 października) godnie, ani na chwilę nie wychodząc z roli władczyni gardzącej motłochem. Szybko, także dzięki egzemplarzom wysłanym (z ilustrowaną instrukcją obsługi!) na prowincję, gilotyna stała się we Francji wszechobecna.
W czasie jakobińskiego Terroru (1793–1794) działało z pół setki gilotyn, a z 40 000 ofiar głowę ucięto „szybko i bezboleśnie” mniej więcej co czwartej. Los ten zgotowały im trybunały rewolucyjne, które zastąpiły tłum masakrujący „wrogów republiki”, w myśl rzuconego przez Dantona hasła: „Bądźmy straszni, by lud nie musiał taki być”. Nic dziwnego, że cień gilotyny tak mocno skojarzył się z rewolucją. Wedle Michela Vovelle’a stała się ona „dla jednych cenionym instrumentem terroru, głową Meduzy bijącą we wrogów rewolucji; dla innych zaś – narzędziem męczeństwa postrzeganym przez pryzmat męki i śmierci Ludwika XVI oraz jego bliskich”.
To, co było z początku rozrywką, za Terroru przypominało o niepewności losu każdego obywatela. Francuzi oswajali grozę, nadając gilotynowaniu prześmiewcze nazwy, takie jak „wstawić łeb w okienko” czy „kichnąć w worku” (skórzanym). Tłum gapiów wciąż chadzał na egzekucje, ale większość paryżan unikała już spotkania z wózkami skazańców. Po straceniu tzw. żyrondystów (31 października 1793 r.) policjant donosił zwierzchnikom: „po szóstej egzekucji bardzo wiele osób odeszło z ponurą twarzą i w największej konsternacji”. Śladem żyrondystów poszli ich wrogowie, w tym Danton i przyjaciele, straceni 5 kwietnia 1794 r.
Ginęli na gilotynie sławni i nieznani, a ten sam los spotkał zarówno głosującego za śmiercią kuzyna Ludwika, „rewolucyjnego” księcia Orleańskiego (zwanego „Filip Równość”), jak i sławnego chemika Antoine’a Lavoisiera. Maksymilian Robespierre, który posyłał w objęcia „wdowy” każdego, kogo uznał za wroga republiki, był karze śmierci osobiście przeciwny. Uważał jednak, że na jej zniesienie przyjdzie czas po zwycięstwie rewolucji, a od niego dzieliło Francję jeszcze sporo głów.
Przy egzekucji – Robespierre’a widziano tylko raz. Było to 28 lipca 1794 r., gdy pozbawiony władzy, ze zgruchotaną szczęką, wstępował wraz z jakobińskimi towarzyszami na podest (4,5 m) gilotyny. Wedle świadka „po przywiązaniu skazańca do deski, a przed wepchnięciem go w uchwyt, kat zerwał mu nagle opatrunek z rany. [Robespierre] wydał wtedy krzyk podobny do ryku umierającego tygrysa”. Po latach romantyk Alfred de Vigny zachwyci się rysunkiem głowy Robespierre’a autorstwa Davida: „mistyczna i pobożna aura bijąca z tej męczeńskiej głowy uderza wszystkich”. Umarł tyran, rodził się męczennik lewicy…
„BRZYTWA NARODOWA”
Doskonały wytwór humanitarnej myśli technicznej nie zniknął wraz z rewolucją. Ochrzczona imieniem „brzytwy narodowej” gilotyna wykonywała wyroki na skazanych przestępcach aż do 1977 roku! Ile głów spadło? Nie mamy statystyk dla okresu sprzed 1882 roku, za to od tej daty do roku 1939 ostatni taniec z „wdową” zaliczyło 395 skazanych. W latach powojennych (od 1950) głowę dało na niej 80 osób. Do ponurego bilansu doliczmy 240 ściętych w Algierii w latach 1929 – 1958, w tym ok. 140 „terrorystów”, czyli bojowników Frontu Wyzwolenia Narodowego.
O ile sama gilotyna niewiele się zmieniła (wiklinowy kosz zastąpił worek na głowy), oferowany przez nią spektakl podążał za zmianą obyczaju i oficjalnej moralności. A ta coraz bardziej skąpiła ludowi rozrywki. Po 1830 r., za „mieszczańskiego króla” Ludwika Filipa, gilotyna ruszyła z placu Greve na obrzeża Paryża, strasząc grzeszników przy dawnych rogatkach. Wróciła do miasta w 1851 r. wraz z prezydentem Ludwikiem Napoleonem (a niebawem cesarzem Napoleonem III), montowana przed więzieniem skazańca. Komuna Paryska spaliła znów „wdowę”, uznaną za symbol przemocy burżuazji; w tej akurat rewolucji obie strony solidarnie się rozstrzeliwały.
Dotkliwy cios zadało widzom zniesienie w 1872 r. podestu i 10 stopni, po których ofiara wspinała się na oczach tłumu. Od tej pory dobrzy ludzie już naprawdę „nic nie widzieli”. I choć egzekucje wciąż były publiczne, władze III Republiki unikały ostentacji. Czym bowiem uzasadnić ustawowe przeniesienie (w 1898 r.) egzekucji na nieludzką godz. 5 rano? Trzeba będzie jeszcze dwóch pokoleń, aby odcięte głowy uniknęły wzroku gapiów. Dopiero po ścięciu seryjnego zabójcy Weidmanna w 1939 r., „wdowa” zniknęła w murach więzienia. Ostatni raz ostrze opadło w 1977 r., a cztery lata później socjalistyczny rząd francuski zniósł karę śmierci.