Od dawna wiadomo, że człowiek głupieje na widok skarbu. Nawet najbardziej odporni w konfrontacji z wieściami o skrzyniach pełnych złota dostają gorączki. Na przykład generałowie Kiszczak i Jaruzelski, którzy w czasach PRL wysłali pół armii, żeby rozkopywała góry w poszukiwaniu poniemieckich skrytek! Tymczasem skarby najczęściej odkrywa się przez przypadek. Historia zna losy ludzi, którzy poświęcili życie, emeryturę teściowej i czas własnych dzieci, a nie znaleźli nawet jednej monetki, podczas gdy rencista sadzący na działce cebulę trafiał nieoczekiwanie na bezcenny zabytek.
Problem ze skarbami jest też taki, że niemal każdemu kojarzą się z hollywoodzkim obrazkiem: plaża, piraci, Karaiby, tajna mapa, na mapie krzyżyk. Potem już wystarczy wezwać Indianę Jonesa, pójść za krzyżykiem, nacisnąć kawałek skały i wejść do – wcześniej już stosownie oświetlonej i wypucowanej – jaskini pełnej błyskotek. Na sam koniec pojawia się prezydent Stanów Zjednoczonych i ściska dłonie bohaterom. A jest jeszcze jeden szczegół: czas od odkrycia do wystawienia znaleziska w muzeum filmowcy na ogół skrzętnie pomijają. Uznają go za zbyt nudny dla żądnego sensacji widza.
W Polsce już samo zgłoszenie znaleziska (spodziewanego) wygląda nieco inaczej. Przetrenowali to nie tak dawno „odkrywcy” złotego pociągu z Wałbrzycha. Niby są procedury, niby mamy przepisy, a jak przychodzi co do czego – a konkretnie, gdy dwóch gości z informacją o niemieckim składzie zakopanym na Dolnym Śląsku pojawia się w kancelarii prezydenta RP – to nikt właściwie nie wie, co z nimi zrobić. Tułają się przez rok po urzędach, w końcu przedstawiciel rządu oświadcza, że „jest na 99 proc. przekonany, że pociąg istnieje”. Stawia na baczność cały świat, a potem jego współpracownicy informują na konferencji prasowej, że minister wyrażał prywatne opinie!
Ale minister już swoje powiedział. Więcej nawet: ostrzegł, że teren, gdzie umiejscowiono pociąg, może być zaminowany, więc w ruch ruszyły stosowne służby. Wojsko robiło rekonesans, taśmami zabezpieczając teren przez cywilami. Saperzy w strojach jak kosmici poszukiwali bomb, chociaż od 1945 r. w tym miejscu spacerowały matki z wózkami. Przedstawiciele kilku krajów zażądali wglądu w ewentualne znalezisko, bo może jest tam coś, co mogło do nich należeć. Na koniec sami „odkrywcy”, którzy złożyli zawiadomienie o pociągu, postanowili zweryfikować… własne informacje!
A dzieje się to wszystko ponad ćwierć wieku od odkrycia w 1988 r. w Środzie Śląskiej tzw. skarbu tysiąclecia. Wtedy na złoto wymieszane z gruzami rozbieranego budynku rzuciły się tabuny ludzi. Do dzisiaj nikt nie wie, ile fragmentów znaleziska wtedy przepadło, a widmo tych wydarzeń ciągle straszy kolejne pokolenia archeologów i historyków. Wydawało się, że po tylu latach jesteśmy już przygotowani na skarb. Nie na guzik, sprzączkę czy destrukt broni, przez którą znalazca ma zaraz nalot policji, ale na prawdziwy skarb! Na jakąś Bursztynową Komnatę albo złoty pociąg. A jednak gdy skarb się pojawia, razem z nim zapada mgła, która nie pozwala racjonalnie działać. Nawet opinie prawników na temat tego, czy za pociąg będzie należała się znalazcom nagroda, były rozbieżne. Co prawda, pojawiły się głosy rozsądku: proponowały zrobienie odwiertu (dziurki takiej), ale po kilku miesiącach okazał się niepotrzebny, bo naukowcy z Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, ludzie małej wiary, stwierdzili, że pociągu jednak nie ma, nie było i nie będzie. Koniec i kropka.
Aż się boję, co się wydarzy, gdy naprawdę ktoś znajdzie skarb. Taki prawdziwy, namacalny, wielki – nie tylko historycznie. Taki prawdziwy złoty pociąg. Co wtedy? Mam pomysł. Zatrudnijmy harcerzy! Wiem, pomysł wcale nie jest mój: w 1949 r. włodarze Jeleniej Góry, weryfikujący informacje o zupełnie innym złotym pociągu (tym razem w Piechowicach), zaproponowali ministerstwu kultury użycie „do poszukiwań harcerzy, którzy mają tu obozy w czasie wakacji”. Może harcerz szybciej rozprawi się z całą sprawą, uzyskując przy okazji specjalność „Młodego Indiany Jonesa”? Bo inni i tak zawsze są zarobieni…