Dodatkowo 17 września Armia Czerwona zadała nam cios w plecy, co już ostatecznie pogrzebało nasze szanse na odparcie agresji. Generalnie jawimy się jako naród, który został błyskawicznie zgnębiony, bo z ułańską fantazją bronił się kawalerią, wysyłaną na czołgi. Naród dzielny, romantyczny, ale odstający od realiów XX wieku. Czy rzeczywiście nie dysponowaliśmy żadną inną bronią i czy nie próbowaliśmy wobec Niemców działań zaczepno- obronnych?
Okazuje się – i piszemy o tym w najnowszym numerze „Focusa Historia” – że wcale nie pozostaliśmy agresorowi dłużni, i kiedy on wkroczył na nasze ziemie, my najechaliśmy III Rzeszę. Fakt, mowa raczej o przygranicznych incydentach niż o ofensywie na szeroką skalę, ale nie ulega wątpliwości, że napędziliśmy Niemcom niezłego stracha. A ponieważ dysponowaliśmy bronią chemiczną, nasz zachodni sąsiad mógł się spodziewać, że jej użyjemy.
Czy użyliśmy? O to spierają się historycy wojskowości – wiadomo, że polscy dowódcy poważnie rozważali taką możliwość. Czy gdyby jej użyli, wizerunek naszej armii uległby w oczach świata jakiejś degradacji? Myślę, że wobec tego, co wydarzyło się w latach 1939–1945, nikt by nawet o tym nie pamiętał. Włodarze wojska polskiego zakładali także wykorzystanie rodzimych… kamikadze.
Tuż przed II wojną światową pojawił się bowiem pomysł powołania jednostki straceńców, którzy – tak, jak ich japońskie odpowiedniki – byliby wysyłani na samobójcze misje. Przez jakiś czas szkolono nawet takich desperatów, ale w końcu jednostki tej nie użyto. Inna sprawa, że wspomniani ułani, startujący z lancami na niemieckie tanki, postępowali niczym formacja kamikadze. Zakładając, że faktycznie nasi kawalerzyści porywali się na czołgi. W naszym celowniku jest wiele pytań bez odpowiedzi. Jednak z treści wyłania się jedna budująca teza: wcale nie zakładaliśmy, że zostaniemy pokonani i nie daliśmy się bezkarnie bić. Umieliśmy odpowiedzieć pięknym za nadobne…