Gazem i pałką

85 lat temu powołano pierwsze oddziały policji do walki z demonstrującym tłumem. Największe obłożenie pracą jednostka przeżywała w latach 80. XX w.

Wiosna 1936 r. rozpoczęła się w Polsce krwawo. 23 marca krakowska policja otworzyła ogień do demonstrantów protestujących przeciwko brutalnemu stłumieniu strajku w fabryce „Semperit”. Od kul zginęło 8 robotników. Niespełna miesiąc później we Lwowie policja spacyfikowała protest bezrobotnych, zabijając jednego z manifestantów. Uroczystości pogrzebowe przerodziły się w masowe rozruchy. Rozjuszony tłum demolował witryny sklepów i podpalał budynki. Policyjne salwy uśmierciły 14 robotników. Na wieść o wydarzeniach we Lwowie zaczęli manifestować bezrobotni w Poznaniu. Tylko cudem obyło się bez kolejnych ofiar. „Użycie broni w każdym wypadku nastąpiło na skutek agresywności tłumu – czytamy w komunikacie prokuratorskim – w którym elementy przestępcze i prowokujące starcia z policją odegrały widoczną i decydującą rolę. Próby rozproszenia tłumu przy pomocy bomb łzawiących nie dały pożądanego rezultatu z uwagi na niesprzyjający ku temu kierunek wiatru. Oddziały policyjne zmuszone zostały do użycia broni palnej po wyczerpaniu innych środków w obronie własnej i dla zapobieżenia dalszym groźniejszym ekscesom”.
 

SIŁY SZYBKIEGO REAGOWANIA

W początkach XX w. nie znano bezkrwawych sposobów tłumienia ulicznych rozruchów. Carska policja pacyfikowała je przy użyciu konnych oddziałów kozackich – żołnierze szarżowali, płazując szablami. Jeśli tłum stawiał opór, kozacy zadawali ciosy ostrą częścią klingi – wtedy padali ranni i zabici. Także polski policjant po 1918 r. miał do dyspozycji tylko pałasz i karabin. W ich stosowaniu zalecano wstrzemięźliwość: „Do użycia broni wolno się uciec tylko w ostateczności – czytamy w „Tymczasowej instrukcji dla Policji Państwowej” z roku 1920 – gdy wszelkie inne łagodniejsze środki (tj. perswazja i rozwiązanie pochodu) nie osiągnęły skutku, a tłum zagraża bezpieczeństwu funkcjonariuszów policyjnych lub porządkowi publicznemu albo mieniu obywateli. Należy mieć przytem zawsze na uwadze, że użycie broni palnej wywołuje rozjątrzenie i skargi”.

Już od 1923 r., kiedy podczas tłumienia protestów w Krakowie poległo ponad 30 robotników i żołnierzy, a kilkaset osób zostało rannych, władze nosiły się z myślą o stworzeniu policyjnych sił szybkiego reagowania. Chodziło o powołanie formacji, która mogłaby w krótkim czasie dotrzeć na miejsce buntu i rozproszyć tłum skutecznie, ale bezkrwawo. Po wydarzeniach z wiosny 1936 r. decyzja zapadła szybko. 24 kwietnia minister spraw wewnętrznych Władysław Raczkiewicz ustanowił „oddziały rezerwowe przeznaczone do specjalnych zadań służby bezpieczeństwa, a w szczególności do samodzielnego prowadzenia akcji dla utrzymania bezpieczeństwa, spokoju i porządku publicznego, we wszystkich tych wypadkach, w których siły miejscowe Policji mogłyby się okazać niewystarczające”. „Ściśle tajnym zarządzeniem z lata 1936 roku zakazałem w ogóle strzelać policji miejscowej, chyba w wyjątkowych przypadkach, w celu przeszkodzenia zbrodni – napisał we wspomnieniach następca Raczkiewicza gen. Felicjan Sławoj Składkowski. – W razie rozruchów miała czekać na nadejście rezerw, których utworzenie zarządziłem w każdym województwie. […] Postanowiłem sięgnąć do wzorów demokratycznej Francji i utworzyć zwarte dyspozycyjne oddziały policji […]. Przyjętych do policji byłych podoficerów wojska poleciłem szkolić w rozpraszaniu tłumu zwartą kolumną karabinami bez nasadzonych bagnetów i bez strzelania, nawet gdy ten tłum jest czynnie agresywny i atakuje policję”.
 

STRZELAJCIE, S… SYNY!

 

Utworzono Grupę Rezerwy Policyjnej, złożoną najpierw z 7, a później 13 skoszarowanych kompanii. Łącznie Grupa Rezerwy liczyła ok. 1500 funkcjonariuszy. Latem w Toruniu nastąpił chrzest bojowy formacji. Gen. Składkowski osobiście doglądał przebiegu akcji: „Bezrobotni pracujący przy kopaniu rowów kanalizacyjnych zastrajkowali, żądając wyższej zapłaty. Przyjętym zwyczajem okupowali miejsce pracy […]. Po tygodniu bezowocnych pertraktacji, nad ranem koło godziny trzeciej wyładowana została z pociągu kompania policji i udała się na miejsce tego nieszczęsnego strajku. […] Jeden z bezrobotnych wystąpił naprzód i rozpinając koszulę zawołał: Strzelajcie, s… syny! – po sygnale trąbką kompania policji zwartym uderzeniem usunęła w ciągu paru minut okupujących miejsce pracy. Wszystko odbyło się bez większych ofiar i rozlewu krwi”. Najbardziej znany pod koniec lat 30. (a także cieszący się sławą najbrutalniejszego) był oddział stacjonujący w podwarszawskim Golędzinowie. Jego interwencje w listopadzie 1936 r. tak wspominał po latach Zygmunt Przetakiewicz, jeden z przywódców bojówek ONR i organizator strajku na Uniwersytecie Warszawskim: „Na teren Uczelni weszły znaczne oddziały policji. Spostrzegłem zwarte kolumny specjalnych oddziałów policji z Golędzinowa. Byli wyposażeni w hełmy z opadającymi na kark ochraniaczami oraz długie pałki. Pod gmach Audytorium Maximum podjechał też wóz straży pożarnej i reflektor, którym policja chciała nas oślepić. […] Głos z megafonu wzywał nas do poddania się, grożąc w przeciwnym razie użyciem siły. Po paru minutach dowódca oddziału policji wydał rozkaz szturmu. Zapalono reflektor, a wóz straży pożarnej zaczął oblewać budynek Audytorium strumieniem wody. Wraz z kolegami wyprowadzono nas na zewnątrz, gdzie musieliśmy przejść przez »ścieżkę zdrowia«. Dostaliśmy zdrowo, ciosy pałką i kolbą pistoletu”.

Po wojnie nowe władze potępiły „sanacyjne metody” i zapewniły, że służąca ludowi milicja nie będzie potrzebowała pałek ani gazu. Jak głosiła propaganda, w państwie rządzonym przez robotników i chłopów protesty uliczne nie mogły się po prostu wydarzyć.  Dopóki funkcjonował stalinowski terror, strach istotnie powstrzymywał ludzi przed manifestowaniem na ulicy. Jednak gdy system wkroczył w fazę kryzysu, tłumiony gniew odezwał się ze zwielokrotnioną siłą. 28 czerwca 1956 r. zbuntowali się robotnicy Zakładów Cegielskiego w Poznaniu. Gęstniejący tłum skierował się w stronę Komitetu Wojewódzkiego; domagano się wyższych płac i żądano, aby I sekretarz przybył do miasta na rozmowy. Władza odmówiła rokowań, a przeciwko manifestantom wysłała ciężarówki z milicjantami, niemającymi doświadczenia w rozpraszaniu tłumu. Zdezorientowanych funkcjonariuszy demonstranci zmusili do ucieczki, ich samochody zdemolowali, zaś partia straciła resztę autorytetu. Upojony zwycięstwem tłum ruszył na więzienie, a następnie – już uzbrojony w karabiny i pistolety maszynowe – na gmach Urzędu Bezpieczeństwa. W tym momencie jedynym sposobem opanowania rewolty było wprowadzenie do walki wojska. Bunt został stłumiony dopiero po kilku dniach przez 2 dywizje pancerne, dysponujące ponad 300 czołgami. Zginęło ok. 70 osób (historycy spierają się o dokładną ich liczbę) – przygniatająca większość po stronie demonstrantów. Dowodzący akcją radziecki generał Wsiewołod Strażewski napisał potem w raporcie: „w walce wykorzystałem doświadczenie z walk ulicznych w Stalingradzie”.
 

PO PROSTU ZOMO

Tragedia doprowadziła do przesilenia na szczytach partyjnej hierarchii i stała się dla władzy lekcją na przyszłość. I sekretarz Władysław Gomułka już w grudniu 1956 r., dwa miesiące po swoim wyborze, mówił: „Chodzi o to, ażeby terenowe władze rozporządzały sprawną, ruchomą, w każdej chwili gotową rezerwą milicyjną, którą można będzie użyć w każdej chwili, gdzie zajdzie potrzeba. (…)”. Jedna z pierwszych akcji Zmotoryzowanych Odwodów Milicji Obywatelskiej odbyła się jesienią 1957 r., podczas tłumienia protestów po zamknięciu pisma „Po prostu”. 340 milicjantów zdołało rozpędzić czterotysięczny tłum studentów zgromadzonych na placu Narutowicza w Warszawie. Kierownictwo MSW, oceniając przebieg akcji, wytknęło rozmaite niedociągnięcia (m.in. zbyt późne i nieskoordynowane „oczyszczanie” przylegających ulic z tłumu), ale zaznaczyło, że „zawiodła koncepcja dowodzenia, ale nie system organizacji”. Uznano, że ZOMO spełniło pokładane w nim nadzieje – nowa formacja musi tylko być lepiej wyposażona i staranniej wyszkolona.

Początkowo ZOMO otrzymało 6600 etatów, przydzielono mu także blisko 300 samochodów osobowych i ciężarowych. W czasach, kiedy większość milicjantów poruszała się pieszo lub na rowerze, to nie była bagatelna ilość – ZOMO stały się pierwszą w pełni mobilną formacją aparatu bezpieczeństwa. Cały czas unowocześniano wyposażenie: w pierwszych latach zomowcy mieli do dyspozycji tylko gumowe pałki (w dwóch wersjach: długie zwane „lolami” i krótkie – „banany”), ręczne petardy z gazem łzawiącym, wreszcie – enerdowskie armatki wodne. Później nastąpiły liczne modernizacje: wprowadzono ręczne wyrzutnie granatów gazowych, nowoczesny system łączności radiowej, a w okresie gierkowskim – specjalne kaski z przezroczystą przyłbicą, tarcze i supernowoczesne austriackie armatki wodne. W latach 80. rynsztunek funkcjonariuszy został dodatkowo wzbogacony o specjalne kamizelki kamienioodporne. Borykano się z problemami kadrowymi. Pensje nie były atrakcyjne w porównaniu z oferowanymi przez milicję, a praca – cięższa i bardziej niebezpieczna. Początkowo luki etatowe wypełniano podoficerami zwalnianymi po Październiku z wojska, jednak w latach 60. stworzono specjalny system motywacyjny. Zaczęto rekrutować żołnierzy służby zasadniczej: mogli liczyć na krótszy okres służby, lepszy żołd, a w perspektywie – propozycję pracy w milicji, a nawet Służbie Bezpieczeństwa.

PAŁOWANIE W STYLU DOWOLNYM

Kolejne zakręty historii stwarzały okazję, aby doskonalić „taktykę rozpraszania zgromadzeń”. W 1966 r. podczas pacyfikowania demonstracji religijnych z okazji Milenium Chrztu Polski („likwidacji grupowych zajść zorganizowanych przez elementy sfanatyzowane”) zastosowano metodę klina rozbijającego tłum. 2 lata później podczas walk z protestującymi studentami po raz pierwszy zomowcy wykorzystali na masową skalę psy. W 1976 r. kompanie ZOMO, spieszące na pomoc władzom Radomia, zostały przerzucone drogą lotniczą i w ciągu kilkunastu minut od wylądowania osiągnęły „pełną sprawność bojową”. Prawdziwy rozkwit różnorodnych stylów i taktyk pałowania nastąpił po wprowadzeniu stanu wojennego. Każda brygada wojewódzka (ZOMO liczyło wówczas blisko 13 tys. ludzi) wypracowała własny styl pacyfikowania. „Z samochodów wysypali się chłopcy i stanęli kompaniami, gotowi do działania. Korzeniowski [dowódca] przez radiostację rozkazał wejść na plac – czytamy w relacji z rozpędzania wiecu w Nowej Hucie. – Z marszu przeszli do biegu i zaczęło się pałowanie. Ludzie przyzwyczajeni byli chyba do tego, jak zawsze postępowało ZOMO z Krakowa, czyli marsz w szyku, uderzanie pałkami o tarcze i cała tzw. psychologia. Katowickie ZOMO zastosowało inną taktykę. Bieg prawie bez żadnego szyku, zderzenie z tłumem i pałowanie. Do tego dołączyły się armatki wodne i gaz łzawiący z granatów. Większej »psychologii« nie trzeba było. Ludzie rzucili się do ucieczki, a ZOMO »jechało« na plecach ostatnich, tłukąc ile sił”.

Tłumy, sięgające niekiedy kilkunastu tysięcy młodych i zdeterminowanych mężczyzn, stanowiły jednak wyzwanie nawet dla najlepiej wyposażonych i wyszkolonych oddziałów. Rozbijanie manifestacji nieraz przekształcało się w regularne uliczne bitwy. „Znowu atakujemy – wspomina jeden z uczestników warszawskiej demonstracji z 3 maja 1982 r. – Pędzimy zomowców za Barbakan. Sypią się na nas granaty z gazem łzawiącym. Odrzucamy je albo topimy w kanałach. Sprzyja nam północny wiatr. W ciągu pół godziny trzy razy zdobywamy Barbakan i placyk przed kościołem św. Ducha. Trzy razy wycofujemy się z Barbakanu”. Fragmenty radiowych rozmów przechwycone przez „Solidarność” odsłaniają misterną sztukę dowodzenia plutonami zomowców: „Energiczne lanie, żeby popamiętali… Środków chemicznych nie macie? Zostaną podrzucone… Atakują komisariat na Jezuickiej, udzielić pomocy… Hasło podajcie! Bo oni nas wykończą… Hasło takie jak l maja… Tak, ale nikt na to nie reaguje… Dowódca śmigłowca pyta, czy będzie robota. Niech czeka, będzie… Daj im grzanie, rozumiesz… Uderzyć na Most Śląsko-Dąbrowski. Przyśpiesz, bo tam jest gorąco… Sztab jest w katedrze i kieruje walką. Może krótki wypad do katedry?… Proś dowódcę śmigłowców ciężkich… Grupa prowodyrów z katedry ciągnie silną grupą w kierunku sejmu… Wydać ze zbrojowni wszystkie granaty łzawiące, świece dymne i amunicję…”.

 

Nieraz zomowcy znajdowali się w tarapatach. Członek plutonu specjalnego ZOMO tak wspomina akcję w Częstochowie w połowie lat 80.: „W pewnej chwili z przelewającego się tłumu w stronę kordonu zaczęły fruwać w powietrzu jakieś przedmioty. Z początku nie wiedziałem, co to jest i dopiero po chwili zorientowałem się, że są to szklane słoiki. W powietrzu sprawiały wrażenia ciężkich, więc coś w nich było. Wyglądało to na jakiś płyn. Kordon od razu przykrył się tarczami. Część słoików rozbijała się o nich, ale większość po prostu odbijała się i uderzała o asfalt pękając i rozlewając zawartość. Ze zdziwieniem zobaczyłem, że tam gdzie się rozbiły, zaczyna się unosić jakaś para, czy dym (…). – Kur…! To słoiki z kwasem – krzyknąłem, widząc, jak z kordonu wybiega kilku chłopców. Moro tliło się na nich i błyskawicznie je zdejmowali”.

Końcowym epizodem w dziejach ZOMO było rozpraszanie demonstracji i strajków w latach 1988–1989. W czasie obrad Okrągłego Stołu zomowcy wykonali jedną ze swoich ostatnich akcji, odbijając ministra Jerzego Wiatra, uwięzionego w budynku uniwersyteckim przez krakowskich studentów. Decyzja o rozwiązaniu formacji zapadła na kilka dni przed powołaniem rządu Mazowieckiego w 1989 r. Znienawidzoną instytucję wkrótce zastąpiły jednak Oddziały Prewencji. Raz jeszcze okazało się, że policyjna pałka to zjawisko ponadustrojowe.