Fauna: reaktywacja

Przyroda co jakiś czas robi badaczom niespodziankę – podtyka im pod nos zwierzę, które dawno temu uznali za wymarłe. Niektórzy naukowcy tak się tym przejęli, że chcieliby znaleźć nawet żywe dinozaury

Środowisko zoologów dzieli spór, który coraz bardziej przypomina dysputy religijne. „Jestem wierzący” – deklaruje James R. Hill, który odpowiada za automatyczne kamery w Wielkim Lesie we wschodniej części amerykańskiego stanu Arkansas. Ten nowoczesny system wywiadowczy ma fotografować dzięcioły, a zwłaszcza jeden gatunek – dzięcioła wielkodziobego, oficjalnie uznawanego od lat za wymarłego. „Wierzę, że go znajdziemy” – mówi Hill. Z postawy tej naśmiewają się zoologiczni „ateiści”. „Chcemy zobaczyć coś wyjątkowego i nasz mózg rzuca się na tę możliwość, gdy tylko widzimy coś z grubsza podobnego” – komentuje David Sibley, autor przewodników do oznaczania ptaków.

Mimo mistycznych akcentów jest to jednak dyskusja na mocne naukowe argumenty. Zoolodzy doskonale wiedzą, że to, co uważa się za wymarłe, wcale nie musiało zniknąć.

RYBKA ZWANA ŁAZARZEM

Bywa bowiem, że po kilkudziesięciu, kilkuset, kilku tysiącach, a nawet kilku milionach lat gatunek znów zostaje odkryty. Nazwę dla takiej sytuacji ukuli swego czasu paleontolodzy. I – jak przystało na wierzących – zaczerpnęli ją z Biblii. „Efekt Łazarza” to właśnie przypadek, gdy zwierzę znika na bardzo długi czas z zapisu paleontologicznego, a potem nagle się pojawia. Później wyrażenie to przejęli również biolodzy. Nieco na wyrost określają tak obserwację stworzeń, które wcześniej uznano za wymarłe.

Podręcznikowym przykładem efektu Łazarza jest odkrycie latimerii. Ryba ta należy do grupy trzonopłetwych, które pojawiły się na Ziemi ponad 400 mln lat temu. Prawdopodobnie to z nich wyewoluował pierwszy kręgowiec, który opuścił wodę i rozpoczął podbój lądów. Ryby trzonopłetwe są więc także i naszymi przodkami. Ich kres nadszedł mniej więcej 65 mln lat temu – a więc wtedy, gdy jakiś kataklizm zmiótł z powierzchni Ziemi dinozaury.

Ale w 1938 roku Marjorie Courtenay-Latimer, kustosz muzeum w południowej Afryce, dostrzegła w sieciach rybackich dziwne zwierzę w srebrzyste cętki. Przekonała taksówkarza, by zabrał półtorametrową rybę do samochodu i zawiózł do muzeum. Tam porównała ją z ilustracjami w książkach i doszła do wniosku, że ma przed sobą przedstawiciela „wymarłej” grupy trzonopłetwych. Nowy gatunek został na jej cześć nazwany Latimeria chalumnae. Wiele lat później okazało się, że zwierzę było dobrze znane miejscowym rybakom.

ODKRYCIE NA TARGOWISKU

Podobnie było z „Łazarzem” zamieszkującym południowo-wschodnią Azję i zwanym przez tubylców kha-nyou. Naukowcy po raz pierwszy trafili na ślad tego zwierzęcia dopiero w roku 1996, kiedy to na targu mięsnym w regionie Khammouan w Laosie zobaczyli jego resztki wystawione na sprzedaż.

Dziewięć lat później – po zbadaniu tego, co udało im się kupić – ogłosili, że jest to nowy gatunek gryzonia i nazwali go Laonastes aenigmamus.

Wkrótce ich pracę przeczytali amerykańscy paleontolodzy z Carnegie Museum of Natural History w Pittsburghu i przeżyli wstrząs. „Najbardziej widocznym znakiem były zęby. Byliśmy przekonani, że patrzymy na żywego przedstawiciela rodziny Diatomidae” – mówił dr Chris Beard. Ta grupa gryzoni uważana była za wymarłą od 11 milionów lat! W czerwcu 2006 roku David Rebfield, emerytowany profesor Florida State University, złapał i sfotografował żywego kha-nyou. Zorganizował wyprawę do Laosu, gdzie zdobył zaufanie miejscowych myśliwych. Ci ustawili pułapki w przypuszczalnych miejscach pobytu „żywej skamieniałości”. Dopiero piąta próba zakończyła się sukcesem.

Równie uparty był Hadoram Shirhai, który postanowił odnaleźć zaginionego petrela melanezyjskiego (Pseudobulweria becki). Tego morskiego ptaka widziano jedynie dwa razy w latach 20. XX wieku – potem słuch o nim zaginął. Jednak w 2003 roku Shirhai zobaczył coś, co przypominało petrela w okolicach Archipelagu Bismarcka, na północny wschód od Nowej Gwinei. Ponownie uczony pojawił się tam w 2007 roku i trafił w dziesiątkę. Udało mu się sfotografować blisko 30 petreli melanezyjskich. Na zdjęciach były nawet młode. A niedowiarkom Shirhai przywiózł szczątki pisklaka, który utopił się w pobliżu łodzi odkrywcy.

Nieco mniej szczęścia mieli poszukiwacze tajemniczego kanguroszczura, zwanego też poturu Gilberta (Potorous gilbertii). Pierwsze osobniki tego australijskiego ssaka workowatego zostały złowione przez naukowców w 1840 roku. 69 lat później oficjalnie uznano go za wymarłego. Ale co jakiś czas pojawiały się doniesienia o „miniaturowych kangurach”, które miały zamieszkiwać południe kontynentu. W latach 70. XX wieku dwóch naukowców, Tony Start i David Kabay, zorganizowało więc ekspedycje poszukiwawcze. Wiedzieli, że poturu Gilberta żyje na bagnach, w sąsiedztwie kuoków – torbaczy z grupy kangurowatych. Ustawili więc pułapki i złapali… mnóstwo kuoków, ale ani jednego poturu. Co za pech!

To samo w pewnym sensie mogłaby powiedzieć Elisabeth Sinclair, która w 1994 roku wkroczyła na te bagna, by badać kuoki. Żaden z nich nie chciał się pokazać, za to w pułapkach pojawiły się osobniki nieznanego uczonej gatunku. Po szczegółowych badaniach okazało się, że to właśnie poturu Gilberta!

NASA SZUKA DZIĘCIOŁA

 

Czasem jednak powrót zaginionego gatunku trudno jest tak jednoznacznie potwierdzić. Dowodzi tego historia największego dzięcioła Ameryki Północnej, zwanego wielkodziobym (Campephilus principalis). Niegdyś zamieszkiwał on dziewicze lasy południa Stanów Zjednoczonych. Pod koniec XIX wieku rozpoczęto ich masową wycinkę. Dzięcioła wielkodziobego ostatni raz widziano w latach 40. XX wieku.

Wielki powrót zaczął się w 2004 roku, kiedy to Gene Sparling wybrał się na spływ kajakowy rzeką Cache w Arkansas. Niespodziewanie naprzeciw niego wyleciał duży dzięcioł z czerwonym czubkiem. Zatrzymał się na pobliskim drzewie, dzięki czemu Sparling miał dość czasu, by mu się przyjrzeć. Po niedługim czasie wrócił w to samo miejsce z dwoma ornitologami. Jak na zawołanie, tuż przed nimi przeleciał piękny czarno-biały dzięcioł. Obaj krzyknęli jednocześnie to samo: „Wielkodzioby!”. Naukowcy sformowali grupę poszukiwawczą. Obserwatorzy spędzili w terenie w sumie ponad 7 tys. godzin. Efekt – 15 obserwacji i film nagrany kamerą wideo. Wyniki ich pracy opublikował w 2005 roku tygodnik „Science”, jedno z najważniejszych czasopism naukowych świata.

Artykuł wzbudził gigantyczną falę zainteresowania. Naukowcy dostali ogromne dofinansowanie na dalsze poszukiwania. Do prac włączyła się NASA i specjaliści od komputerów. W lesie ustawiono kamery, puszcza zapełniła się zawodowymi ornitologami, amatorami oraz zwykłymi ciekawskimi. Ale dzięcioł wielkodzioby – jak na złość – zniknął. Mijały kolejne miesiące. Wreszcie wśród naukowców doszło do wielkiej schizmy. „Ateiści” ogłosili, że ornitolodzy pomylili pospolitego dzięcioła smukłoszyjego z wymarłym gatunkiem.

Spór trwa do dziś, choć ostatnio pozycja „wierzących” została mocno osłabiona. Ornitolog J. Martin Collinson przeanalizował koronny dowód, czyli nagranie wideo. Jego jakość była zbyt słaba, by można było wydać jednoznaczny werdykt, ale uczony uznał, że sfilmowany ptak bardziej przypomina dzięcioła smukłoszyjego. „Wydaje się więc niemożliwe, by czarno-biało-czerwony ptak wielkości wrony tak długo umykał uwadze ornitologów, myśliwych i ekologów w gęsto zaludnionych południowo-wschodnich rejonach Stanów Zjednoczonych” – stwierdził.

DINOZAURY W DŻUNGLI

„Wierzący” w dzięcioła wielkodziobego znaleźli się już na granicy między zoologią a kryptozoologią, czyli kontrowersyjną nauką, która za cel postawiła sobie odkrywanie wymarłych bądź mitycznych zwierząt. Jednym z najsłynniejszych badaczy w tej dziedzinie jest dr Karl Shuker – człowiek wielkiej wiedzy i jeszcze większej pasji, autor świetnych książek (m.in. wydanych pod patronatem „Focusa” „Niezwykłych zwierząt”, gdzie opisuje świat nieznanych ludziom zmysłów). Największą sławę przyniosło mu jednak poszukiwanie stworzeń, które zdaniem zoologów po prostu nie istnieją. W książce „Tajemnicze zjawiska na planecie Ziemia” dr Shuker broni się przed tymi zarzutami, pisząc: „Tajemnice budzą zniecierpliwienie sceptyków i cyników. W ich przekonaniu Ziemia nie może nas już niemal niczym zaskoczyć”. W kolejnych rozdziałach donosi, że ani ptak dodo, niespotykany od 1681 roku, ani krowa morska, wybita w roku 1768, wcale nie musiały wymrzeć.

W książce „Zjawiska niewyjaśnione” jest otwarty na jeszcze bardziej nietypowe pomysły. Potwora z Loch Ness uznaje za przedstawiciela plezjozaurów – wodnych gadów, które zdaniem paleontologów wymarły około 65 milionów lat temu wraz z dinozaurami. Te ostatnie – zdaniem dr Shukera – też przetrwały do dziś. Kryptozoolog uczestniczył w ekspedycji „Kongo 2”, której celem było odkrycie ich w dżunglach Afryki. Miejscowa ludność twierdziła bowiem, że żyje tam stworzenie zwane mokele-mbembe. „Naoczni świadkowie opisują je jako olbrzymie zwierzę wodne, czerwono- brązowej maści, długości dziewięciu metrów, potężnym i silnym ciele słonia, dość krótkich grubych nogach, długim ogonie, wysmukłej długiej szyi i niewielkiej głowie” – pisze Shuker, twierdząc, że opis ten do złudzenia przypomina zauropoda.

Takie opowieści o zaginionych dinozaurach do niedawna były jedynie pożywką dla pisarzy i filmowców – począwszy od wydanego w 1912 roku „Zaginionego świata” Artura Conan Doyle’a, po serię „Park Jurajski”. Czy staną się rzeczywistością? Wykluczyć tego nie można – ostatecznie przyroda może trzymać w ukryciu jeszcze wielu „Łazarzy”.