Tak trzeba żyć! Ewelina Zwijacz-Kozica: Ratowniczka kuta na cztery łapy

Kiedy Ewelinę Zwijacz-Kozicę pytano, po co pcha się do ratownictwa, skoro nikt jej tam nie chce, odpowiadała krótko: „Bo ja chcę”!

No, teraz to mamy o czym gadać – powiedziała Ewelina Zwijacz-Kozica, kiedy zapytałam ją, czy nie chciałaby porozmawiać o tym, jak została ratowniczką Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Wcześniej nie była zbyt chętna do rozmowy, podkreślała, że najpierw chce dopiąć swego. Ostatecznie udało jej się to jesienią 2013 roku.

„Dobrowolnie przyrzekam pod słowem honoru, że póki zdrów jestem, na każde wezwanie Naczelnika lub jego Zastępcy – bez względu na porę roku, dnia i stan pogody – stawię się w oznaczonym miejscu i godzinie odpowiednio na wyprawę zaopatrzony i udam się w góry według marszruty i wskazań Naczelnika lub jego Zastępcy w celu poszukiwań zaginionego i niesienia mu pomocy. (…) W zupełnej świadomości przyjętych na się trudnych obowiązków i na znak dobrej swej woli powyższe przyrzeczenie przez podanie ręki Naczelnikowi potwierdzam” – te słowa co roku od ponad wieku wypowiadają nowo mianowani ratownicy TOPR. 26 października 2013 r. w Schronisku w Dolinie Pięciu Stawów po raz pierwszy od 34 lat wypowiedziała je kobieta. Gdy wywołano Ewelinę, rozległy się gromkie brawa. Za jej plecami, jako jeden z jej dwóch członków wprowadzających, stał jej ojciec.

„Ledwo powstrzymałam się, żeby się nie rozkleić. To było niesamowite, wypowiedzieć te słowa i doprowadzić do tego momentu” – wyznała. Doświadczona taterniczka i wicemistrzyni Polski w narciarstwie wysokogórskim przyznaje, że nic z jej dotychczasowych osiągnięć się temu nie równa. „To jest dopełnienie mojej miłości do gór. A lekko nie było”.

Wstydliwe początki

Wolność, bycie sam na sam z przyrodą – to ją fascynuje

W dniu zaprzysiężenia impreza zaczęła się już po drodze do schroniska. Ewelinie towarzyszyli siostra, mama i tata, który jeszcze parę lat wcześniej wierzył, że córka zostanie ekonomistką. Ona sama, mimo że góry i sport kochała od dziecka, myślała, że będzie księgową, skończyła finanse i bankowość, studiowała też europeistykę w Krakowie. „Studia były dla mnie udręką. Źle się czułam w mieście, ciągle było mi gorąco – kiedy wszyscy chodzili w kurtkach, ja miałam na sobie tylko koszulkę z krótkim rękawkiem. Jeśli tylko mogłam, uciekałam w góry” – opowiada Ewelina. „Przestrzeń, wolność, cisza, spokój, bycie sam na sam z przyrodą – to mnie fascynuje. Za każdym razem znajduję w górach coś nowego. Kocham wspinanie, włóczęgostwo, topografię, ski-alpinizm. Interesuje mnie wszystko, co jest związane z górami i z niczego nie chcę rezygnować”.

Na myśl o początkach swojej górskiej pasji Ewelina oblewa się jednak rumieńcem – codziennością było wtedy beztroskie chodzenie poza szlakiem bez umiejętności czytania przewodników, do tego dochodził lęk przestrzeni i wysokości. „Wyczołgaj się, bo wisisz nad przepaścią i zaraz spadniesz” – usłyszała kiedyś od koleżanki, z którą wspinała się po grani Papirusowych Turni. Chciała się przewinąć na drugą stronę przełączki, ale skała okazała się za krucha. „Wysypałam się ze wszystkim i poleciałam na plecy. Na szczęście miałam na sobie plecak i kask” – wspomina Ewelina. „Dobrze się stało. Uważam, że jak się przekroczy granicę poczucia niezniszczalności, to potem może być już tylko lepiej. Od tamtej pory zwracam dużą uwagę na bezpieczeństwo, no i przede wszystkim zaczęłam się szkolić”.

Szybko połknęła bakcyla. W Memoriale Olszańskiego, zawodach we wspinaniu zimowym, wystartowała za namową byłego męża, również ratownika TOPR. Trzeci raz w życiu miała czekany i raki na nogach. Zajęła dobre miejsce, ale zerwała torebkę stawową. Chwilę później okazało się, że jest w ciąży. „To wtedy odkryłam, że góry i wspinanie to moja pasja. Chodziłam po górach i ostrożnie wspinałam się do szóstego miesiąca” – mówi Ewelina. Już dziesięć dni po porodzie wróciła w skałki. Później zabierała ze sobą kojec i kosz jedzenia – dzięki temu jej córeczka od pierwszych miesięcy poznawała uroki górskich krajobrazów.

 

Próba charakteru

Przeciwności ją raczej motywują, niż zniechęcają

„A może byś złożyła dokumenty na ratownika?” – kiedy Ewelina usłyszała te słowa, pomyślała, że to żart. Tym bardziej że wypowiedział je sam naczelnik TOPR-u Jan Krzysztof. „Chyba sobie jaja robisz” – odparowała, ale coś w niej zaiskrzyło. W końcu ta myśl od dawna chodziła jej po głowie. Środowisko znała od podszewki, od paru lat pracowała w TOPR-owskiej administracji. Po słowach zachęty ze strony naczelnika postanowiła to przemyśleć i poszła w góry przejść się na fokach. „Byłam w kiepskiej formie psychicznej, rozchodziłam się z mężem i stwierdziłam, że muszę sobie wyznaczyć jakieś zadanie. Postanowiłam, że pójdę za ciosem i spróbuję” – wyznaje. Po powrocie do domu napisała podanie i życiorys, spisała wykaz działalności górskiej, a także, zgodnie z regulaminem, wskazała dwóch członków wprowadzających – ojca i kolegę.

„Na początku pomyślałem, że może to niepotrzebne, ale po chwili doszedłem do wniosku, że dlaczego nie. W końcu Ewelina była dość dobrze obyta z górami, więc wiedziałem, że da sobie radę. Bywa porywcza w życiu codziennym, ale w górach jest rozsądna. A to jest ważne” – mówi Czesław Ślimak, ojciec Eweliny. „Tata wspierał mnie w tym pomyśle najmocniej ze wszystkich, dlatego chciałam, żeby to on był wprowadzającym. Problem w tym, że zasiada w zarządzie TOPR-u i mimo że często zdarza się, że to właśnie wujkowie, bracia i ojcowie wprowadzają do pogotowia swoją rodzinę, to akurat w tym przypadku zostało to źle przyjęte. No, ale jak ktoś chce się przyczepić, to zawsze znajdzie sposób” – wzdycha Ewelina.

Test kondycyjny na Kasprowym, zrobienie drogi wspinaczkowej, trudny egzamin z topografii – Ewelina była jedną z czterech spośród 20 osób, które wszystkie egzaminy na staż zdały za pierwszym razem. Mimo to zarząd TOPR-u stanął okoniem. Po raz pierwszy w historii organizacji jeden z bardziej obiecujących kandydatów został odrzucony w przedbiegach.

Za odrzuceniem Eweliny nie stały żadne argumenty – słychać było głosy o trudnym charakterze kandydatki, ale nikt tej tezy nie próbował nawet uzasadnić. Jej wykaz działalności górskiej został przefiltrowany na sto sposobów. Czuła, że jest pod obstrzałem. „To, co nowe, zawsze budzi kontrowersje. Być może członkowie zarządu przestraszyli się, że ratownikiem ma zostać kobieta, że za mną pójdą następne ochotniczki” – zastanawia się Ewelina. Przeciwności jej nie powstrzymały. „Wkurzyłam się i stwierdziłam, że próbuję dalej. Mnie takie sytuacje raczej motywują, niż zniechęcają. Albo wchodzisz w coś w stu procentach i idziesz do przodu, albo nie robisz nic. Poza tym miałam świadomość, że reprezentuję w miarę wysoki poziom górski – już sporo dróg wychodziłam w Tatrach”.

Doszła do wniosku, że poczeka i zobaczy, co się będzie działo. Był to akurat rok wyborczy, więc wiedziała, że zostanie wybrany nowy zarząd. „Zresztą gdyby to nie było w tamtym roku, poczekałabym do następnego. To była kwestia czasu” – komentuje. Nowi członkowie zarządu podjęli decyzję o przyjęciu Eweliny na staż kandydacki. Otworzyło jej to drogę do spełnienia marzeń, ale najpierw – do dwóch lat mozolnej pracy.

Dostanie się na staż to połowa sukcesu. Wielu kandydatów odpada później na testach sprawności technicznych. Poza tym praca w TOPR jest pracą społeczną, więc trzeba poświęcić na nią dużo prywatnego czasu. Nie każdy to wytrzymuje – po przysiędze część ludzi po prostu znika. Eweliny to nie przerażało. Wiedziała, że po tym, co przeszła, na stażu musi być jedną z najlepszych. Była pod ogromną presją, czuła się nieakceptowana, a jednocześnie miała świadomość, że musi zbudować do siebie zaufanie i pokazać, że umie pracować w zespole.

 

Wpadła w wir pracy. Po pierwsze musiała wydyżurować 480 godzin w centrali i schroniskach. „Na stażu jesteś jak ratownik, tylko w stopniu kandydata. Nie możesz działać samodzielnie, nie możesz sam opatrywać człowieka, na wyprawę możesz wyruszyć tylko z ochotnikiem albo zawodowym ratownikiem” – tłumaczy Ewelina. Po drugie musiała zaliczyć minimum pięć wypraw ratunkowych i odbyć wiele szkoleń, m.in. z technik ratownictwa powierzchniowego i jaskiniowego, a także kurs medyczny. Każde zakończone było egzaminem, a całość wieńczył zbiorczy egzamin końcowy.

Na naukę i treningi poświęcała każdą wolną chwilę, umawiała się z kolegami po godzinach na wspólne ćwiczenia. Nie było łatwo – z każdej strony słyszała, że na pewno jej się nie uda, posądzano ją o słomiany zapał. „Na początku byłam tak zmiażdżona atmosferą, że wszystkim wydawało się, że odpuszczę i nie wytrzymam tej nagonki” – wyznaje. „Ale to odrzucenie tak mocno mnie zahartowało, że teraz to już mnie nic nie rusza. W rezultacie zostałam dodatkowo zmotywowana”.

Zdarzały się momenty zwątpienia. Zastanawiała się, czy da radę wszystko zdać, skończyć, czy wytrzyma. W takich chwilach mogła liczyć na ojca. To on stawiał ją do pionu w trudnych sytuacjach, ale twierdzi, że wszystko, co jego córka osiągnęła, zawdzięcza przede wszystkim sobie. „Ewelina ma w sobie dużo pozytywnego uporu, konsekwencji i wytrwałości. Te cechy były niezbędne, bo po 30 latach nieobecności kobiety w TOPR panowała u nas dość nieprzychylna temu atmosfera. Dopięła swego i środowisko ją zaakceptowało – to jest ważna zmiana. Zmiana na lepsze” – mówi, patrząc z dumą na córkę.

Zołzy górą!

Jej sprzymierzeńcem jest strach

„Ewelina dała radę” – taka nowina rozeszła się po Zakopanem w mgnieniu oka, kiedy słynna już na Podhalu kandydatka na ratowniczkę po raz pierwszy zniosła z gór rannego po wypadku na noszach. 100-kilogramowy człowiek i nosze, które ważą dobre kilkanaście kilogramów, to ciężar, który nawet podzielony na dwie osoby może dać się we znaki. Wcześniej wielu kolegów Eweliny uważało, że tego rodzaju wyprawy nie są dla kobiety, i że sobie nie poradzi. Po tym wydarzeniu śmiali się, że następnym razem dołożą jej kogoś cięższego.

Dziś, nie licząc Krystyny Sałygi-Dąbkowskiej, która jest na emeryturze, Ewelina jest jedyną ratowniczką w tatrzańskim pogotowiu. Kiedy pierwszy raz myśl o ratownictwie zaświtała jej w głowie, próbowała namówić kilka koleżanek, aby razem z nią złożyły podania. Bezskutecznie. „Wydaje mi się, że kobiety same spychają się na margines – zbyt szybko się poddają. Są i takie, które przesadnie wojują, co też do mnie nie przemawia. Mnie nie chodzi o rywalizację, ale o to, żeby być sobą. Robię po prostu to, co chcę, i na co inne dziewczyny nie mają odwagi” – tłumaczy. „Śmiejemy się z kolegami, którzy też w październiku przysięgali, że oni teraz chodzą w czerwonych kurteczkach i połowa polskich kobiet do nich wzdycha. A o mnie faceci myślą, że pewnie jestem jakąś trudną babą” – śmieje się. „Może i trochę prawdy w tym jest. Ja po prostu wolę napierać sama, zamiast spychać wszystko na męskie bary. Żeby coś osiągnąć, trzeba być kutym na cztery łapy”.

Determinacja, łatwość przyjmowania krytyki, twarda konstrukcja psychiczna, pewność swoich umiejętności, brak kompleksów – to według Eweliny cechy, które przesądziły o jej sukcesie. „Przede wszystkim jednak umiem brać życie na klatę. Wielu ludzi pewnych rzeczy nie może przeskoczyć przez kompleksy. I zamiast się rozwijać i robić fajne rzeczy, zostają w tyle. Ale nie ja. Nie bez powodu dostałam od siostry koszulkę z napisem »Zołza«” – Ewelina wybucha śmiechem. I dodaje, że jej sprzymierzeńcem jest strach. Denerwuje się przed każdym wyjściem na bardziej ambitne wspinanie. „Strach jest konieczny, jeżeli chcesz się rozwijać i zachować bezpieczne granice. Jeśli się niczego nie boisz, powinieneś się wycofać. Nie można osiągnąć punktu, w którym wydaje ci się, że jesteś najlepszy” – tłumaczy.

Ewelina przekonuje, że zaczęła się rozwijać dzięki przeciwnościom losu. Dzięki kopniakom, które dostała od życia, upewniła się w tym, co chce robić. „Przygłuchłam na opinie innych. Nauczyłam się nie słyszeć tych negatywnych i robić swoje” – mówi.

 

Cały czas do przodu

Najbardziej cieszy ją to, że znalazła w życiu własną drogę

W ostatnich dwóch latach życie Eweliny wywróciło się do góry nogami. Oprócz zasilenia szeregów TOPR-u udało jej się bez perturbacji rozwieść, zdać ciężki, okupiony mnóstwem nieprzespanych nocy egzamin przewodnicki, zaliczyła kurs i zdała egzaminy na instruktora wspinania sportowego. Zyskała też w środowisku wielki szacunek – wielu ludzi, którzy początkowo byli jej niechętni, teraz ją wspiera.

Najbardziej cieszy ją jednak to, że znalazła w życiu własną drogę i że stoi w zasadzie na jej samym początku. „Mam nadzieję, że będę się w ratownictwie realizowała, że będę rzeczywiście ludziom pomagać. To jest kwintesencja tego, co chcę robić”. W ciągu tych dwóch lat straciła jednak w górach wiele bliskich osób. Jej koledzy nie wrócili z wypraw, widziała prochy kolegi, z którym trzy dni wcześniej rozmawiała o wspinaniu. Kontakt ze śmiercią skłania do refleksji. „Ciągle tłumaczę ludziom, żeby nie marnowali czasu na głupoty, tylko żyli pełną parą. Nie ma sensu się w życiu rozdrabniać – jak ci coś nie pasuje, to zmień to. Ludzie często szukają wymówek, zapominają, że fajnie jest stawiać i osiągać cele” – mówi. „Obrałam trudną ścieżkę – to jest ciężka, fizyczna robota, która wiąże się z ryzykiem. Na dodatek jestem matką i muszę brać pod uwagę więcej okoliczności. Ale taką sobie wymyśliłam drogę i będę nią szła, choćby nie wiem co”.

Jako zaprzysiężona ratowniczka czuje się spełniona, ale nie osiada na laurach. Dla Eweliny nadszedł już czas na nowe wyzwania. „Chcę rozkręcić swoją firmę. Zależy mi na rozwijaniu turystyki górskiej w Zakopanem. To jest mój kolejny cel, który na pewno zrealizuję”. Niedawno postanowiła też sobie, że nie będzie wychodzić z domu pokłócona. „Bo nigdy nie wiadomo, co się wydarzy” – tłumaczy. Jej bliscy przyznają, że jak na rasową zołzę na razie wychodzi jej to całkiem dobrze.