“Kwiaty, które dziś się uśmiechają, jutro będą martwe.” – Shelley
Wczesną wiosną 1945 roku nasza armia podeszła pod Danzig. Niemcy zamierzali bronić się tu długo i zaciekle. Wznieśli solidne umocnienia, podciągnęli pod miasto pancerniki, których wielkie działa zadały nam niemałe straty. Do walki posyłano każdego, kto był pod ręką. Opowiadano mi o ataku oddziału niemieckich marynarzy na czele z przystojnym kapitanem. Szli w zwartym szyku, jak na paradzie, w eleganckich czarnych mundurach. Kapitan – z cygarem w zębach. Ale to nie był już 1941 rok, Iwanów trudno było nastraszyć. Oddział znalazł się pod kanonadą z katiusz, która zrobiła z bohaterskich marynarzy krwawe ragoût.
Opór Niemców był silny, nasze straty jak zawsze ogromne i oblężenie miasta przeciągało się. Pewnego przepięknego ranka na nasze głowy, a także na Danzig, posypały się z nieba ulotki. Napisane w nich było mniej więcej tak: „Ja, marszałek Rokossowski, rozkazuję załodze Danzigu złożyć broń w ciągu 24 godzin. W przeciwnym wypadku na miasto zostanie przypuszczony atak, a odpowiedzialność za ofiary wśród ludności cywilnej i zniszczenia spadnie na barki dowództwa niemieckiego…”. Ulotki napisane były w dwóch językach – rosyjskim i niemieckim, ponieważ miały trafić do obu walczących stron. Rokossowski działał według najświetniejszych tradycji Suworowskich: „Chłopaki, oto twierdza! Tam są baby i wino! Zdobędziecie – zabawa przez trzy dni! A odpowiadać będą Turcy!”. I zdobyliśmy. Rokossowski był podobno romantykiem i bardzo sympatycznym, spokojnym, uprzejmym człowiekiem, podobał się kobietom. Żukow zaś – ten był surowym, twardym służbistą.
Danzig zdobyto dość szybko, chociaż prawie cała armia poległa pod jego murami. Lecz co tam – jedna horda więcej, jedna mniej, jaka to różnica. W Rosji ludzi dużo, a i nowi szybko się rodzą. Poszło jak zawsze: w pijanym widzie, z ordynarnymi przekleństwami żołnierze idą naprzód, trwa piekielny ostrzał i bombardowania. Potem zaczęło się świętowanie. Poleciało pierze z poduszek, były piosenki, tańce, żarcie do syta, wałęsanie się po sklepach i mieszkaniach. Domy płoną, kobiety krzyczą. Zabawili się do woli!
Nie brałem w tym udziału. Nadal byłem w oddziale rekonwalescentów. Przejechaliśmy przez płonące miasto i zatrzymaliśmy się w niewielkim kurorcie, który teraz jest znany z festiwalu piosenki.
Do tego czasu moje stosunki z chłopakami z oddziału rekonwalescentów układały się jak najlepiej, byłem swój. Nauczyłem się chlać wódkę. Nie próbowałem tego eliksiru do zimy 1942 roku, póki nie zmusiła mnie potrzeba. W mroźny dzień wpadłem do leja i znalazłem się po pachy w lodowatej wodzie. Nie miałem ani gdzie się przebrać, ani w co. Uratował mnie starszy sierżant. Wydał mi suchą bieliznę (bluzę, płaszcz i waciak jakoś podsuszyłem przy ognisku), natarł mnie wódką i dał szklankę „do użytku wewnętrznego”, mówiąc przy tym: „Wódka to nie przyjemność, a higiena!”. (Znów mi się poszczęściło! W tymże 1942 roku nasza brygada strzelecka nie miała tyle szczęścia. Bataliony nacierające na Wieniagołowo pod Pogostjem powinny były przekroczyć rzeczkę Mga. „Naprzód!” – wydano im rozkaz. I poszły żołnierzyki po pas, po pachy, po szyję w wodzie przez krę. Pod wieczór chwycił mróz. Nie było ognisk, nie było suchej bielizny albo starszego sierżanta z wódką. Brygada zamarzła, a jej dowódca, pułkownik Ugriumow, chodził skołowaciały nad brzegiem Mgi. Co prawda, to „zwycięstwo” nie przeszkodziło mu w awansowaniu na koniec wojny aż do stopnia generała…)
Nawykłem więc do wódki, a przekleństwa stały się nieodłączną częścią mojego leksykonu. Dzięki temu żyłem z oddziałem rekonwalescentów w pełnej zgodzie. Jedyne, czego nie pochwalali moi współtowarzysze, to brak zainteresowania płcią piękną.
– Bałwanie, korzystaj z możliwości! – mówili mi. – Potem będzie za późno i będziesz sobie pluć w brodę! Pożałujesz, że przepuściłeś taką okazję! Wybieraj, jaką chcesz – brunetkę, blondynkę, rudą, z piegami, grubą, chudą! Spiesz się!
Moje zachowanie wszystkich szokowało, ale po jakimś czasie machnęli na mnie ręką. Znudziło im się gadać, bo i tak nie słuchałem ich rad. Żyliśmy dalej w pokoju i przyjaźni.
Miasteczko, w którym stacjonowaliśmy, nazywało się Zoppot [Sopot], w znacznym stopniu ocalało, w połowie opustoszało – bogatsza ludność niemiecka uciekła na zachód. Urządziłem się na poddaszu niewielkiego domu, gdzie wcześniej mieszkała najwidoczniej jakaś studentka. Znalazłem tam wiele książek, głównie monografie malarzy, pianino, nuty, adapter i płyty. Rajski zakątek, w którym można się było schronić, wyłączyć ze wszystkiego i pomarzyć. Od dawna tęskniłem za takim miejscem. Co prawda, nie wszystko było tu takie niewinne. Na dnie szuflady stołu znalazłem zdjęcia gospodyni, która uprawiała miłość z młodymi esesmanami. Jednak podobne rzeczy już mnie nie dziwiły, fotografie najzwyczajniej wyrzuciłem na śmietnik.
Zaopatrzyłem się w świece, żywność i czułem już przedsmak wieczoru: kiedy wszyscy położą się spać, zostanę sam ze swoimi myślami. Na razie siedziałem z moim serdecznym przyjacielem Miszką Smirnowem i grzaliśmy się na wiosennym słoneczku. Byliśmy niemal szczęśliwi. Wokół cicho, spokojnie. Nie strzelają, nie bombardują. Powietrze czyste, my jeszcze jesteśmy wśród żywych, syci, z lekka podpici. Ogarnęła nas błoga senność. Miszka mrużył od słońca powieki z białymi rzęsami, ja syciłem wzrok wzorem dachówek na dachach domów po drugiej stronie ulicy. Jak nam dobrze!
Z Miszką wiązała mnie stara przyjaźń. Znaliśmy się chyba od 1941 roku. Było to dwumetrowe chłopisko, szerokie w ramionach, z ciężkim, powolnym chodem. Miał dobrotliwy wyraz twarzy. Poczciwy, rosyjski chłopak. Pewnego zimowego wieczoru w 1943 roku znaleźliśmy się w punkcie obserwacyjnym, w okopie, który klinem wcinał się w pozycje niemieckie. Niemcy najwidoczniej chcieli ściąć klin i rozpoczęli natarcie. Na samym początku przygotowania artyleryjskiego zbłąkana kula trafiła Miszkę w nogę poniżej kolana, nie naruszyła kości, ale uszkodziła naczynia. Krew trysnęła strumieniem. Przewiązałem ranę, założyłem porządną opaskę, żeby zatrzymać krwotok, ale nie miałem sił, by taszczyć na swoich ramionach takiego niedźwiedzia. Wyjaśniłem Miszy, że wrócę za pół godziny z sankami, które widziałem u piechurów, i poszedłem. Miszka mi zaufał. Sanki znalazłem szybko, świsnąłem je nieostrożnym właścicielom (mogli nie dać!), ale do Miszki już nie dało się wrócić. Niemcy ścięli klin i zajęli tam pozycje. Uciszano mnie, twierdzono, że Niemcy na pewno go dobili i na próżno się gorączkuję i chcę leźć pod kule.
Jednak dwie godziny później, kiedy się ściemniło, przeszedłem przez pas neutralny, ciągnąc za sobą sanki. Misja samobójcza, prawie beznadziejna. Niemcy stali w pogotowiu – uratowała mnie zapewne zamieć śnieżna i białe ubranie maskujące. Udało mi się doczołgać do naszej dawnej ziemianki, koło której w zagłębieniu leżał Miszka. Żył. Niemcy go albo nie zauważyli, albo uważali za nieboszczyka, albo zostawili, żeby zamarzł. Miszka przyjmował wszystko z fatalistycznym spokojem i powiedział tylko: „Jednak przyszedłeś!”. Prawie nie doznał odmrożeń, ponieważ było stosunkowo ciepło, ale bardzo osłabł od utraty krwi. Włożyłem go z łatwością na sanki. Teraz trzeba było czołgać się z powrotem. Niemców nie widać, z komina leciały iskry – grzali się, gadziny! Z ziemianki nikt nie wyszedł, ale ze wszystkich stron latały rakiety świetlne.
Jak zdołałem się wyczołgać – nie wiem. Zdarzyło się prawie niemożliwe. Powinni byli obowiązkowo nas wykończyć, ale z jakiegoś powodu zostaliśmy zauważeni dopiero na pasie neutralnym, już w pobliżu naszych pozycji. Niemcy zaczęli strzelać celnie, prawie we mnie trafili, jednak wsparła nas nasza piechota – przykryła ogniem i daliśmy nura do okopu. Miszka wrócił ze szpitala po dwóch miesiącach i od tej pory starał się nie odstępować mnie na krok. Przynosił mi lepsze żarcie, zdobywał wypitkę, gotów był zrobić dla mnie wszystko, co tylko było w jego mocy. Ja mu odpłacałem tym samym.
I oto z tymże Miszką Smirnowem rozkoszowaliśmy się słońcem w miasteczku kuracyjnym Zoppot. Nagle zobaczyłem koło apteki dziewczynę biegnącą po ulicy naprzeciwko nas. Dziewczyna była bardzo piękna – szczupła, zgrabna, miała krótko przystrzyżone, lekko kręcone włosy i duże błękitne oczy. Zdążyłem przyjrzeć się długim i gibkim palcom jej rąk. Pomyślałem, że z takim rzucającym się w oczy wyglądem ryzykownie jest biegać po ulicy pełnej pijanego żołdactwa, do tego w tak niespokojne czasy. Miszka też odprowadzał ją wzrokiem i tylko coś niezrozumiale bąknął w odpowiedzi na moje słowa o powabie dziewczyny. Na jego ustach pojawił się dziwny uśmieszek.
Zaraz zapomniałem o tym epizodzie. Odciągnęły mnie inne sprawy. Do pokoju na poddaszu – tej pożądanej oazy spokoju – udało mi się dotrzeć dopiero późnym wieczorem, kiedy zapadł zmrok. Zapaliłem świecę, zacząłem kartkować książkę. Nagle na korytarzu rozległ się tupot, drzwi się otworzyły i z powrotem zatrzasnęły, zdążył przez nie przelecieć tylko jakiś worek, który upadł na podłogę. Nie rozumiałem, co się dzieje, chciałem wybiec z pokoju, ale drzwi, zaparte od zewnątrz, nie poddawały się. Słychać było oddalające się kroki i chichot żołnierzy.
Nagle worek na podłodze poruszył się. Przyjrzałem się i ze zdziwieniem zobaczyłem dziewczynę – tę samą, która w dzień biegła po ulicy. Zrozumiałem wszystko! Najukochańszy Misza po swojemu zinterpretował moje nieostrożnie wypowiedziane słowa i postanowił wyświadczyć mi przysługę. Jak w bajce: czego zapragniesz, to dostaniesz! Spodobała ci się ta kruszynka – bierz i nie marudź! Zawzięcie waliłem w drzwi, ale Miszka wszystko, co robił, robił rzetelnie. Drzwi dałby radę otworzyć może wybuch granatu.
Dziewczyna cały czas płakała i zerkała na mnie ze strachem. Moim łamanym niemieckim starałem się wyjaśnić, że drzwi są zamknięte i nie mogę jej teraz wypuścić, musi poczekać. Czasy są teraz takie straszne i źli ludzie zrobili sobie z niej okrutny żart, ale tu, u mnie, nic jej nie grozi. Nie dotknę jej palcem… Ona zapewne mało co zrozumiała, ale zobaczyła, że nie jestem agresywny. Na twarzy mam raczej wypisane zakłopotanie, a ton mojego głosu brzmi uspokajająco. Zaproponowałem, żeby poszła do drugiej części pokoju, za szafę, i jeśli chce, może spać tam na łóżku. Sam usiadłem na fotelu tak, żeby nie było mnie widać. Przesiedzieliśmy do rana, nie zasypiając ani na chwilę i rozmyślając, każde o swoim. Z rzadka zza szafy dobiegało pochlipywanie. O świcie w końcu się uspokoiła, zjadła śniadanie i powiedziała, jak się nazywa. Miała na imię Eryka i była córką aptekarza, który mieszkał naprzeciwko.
Rankiem pojawił się Miszka. Śmiał się, otwierając drzwi, i mimo moich przekleństw pogratulował mi: „Wszystkiego najlepszego z okazji ślubu!” – powiedział bezczelnie. Posłałem go dalej niż do diabła i zaprowadziłem Erykę do domu. Można sobie wyobrazić, co przeżywał jej biedny ojciec! Wokoło rżnęli, dusili, gwałcili, a córka zniknęła na całą noc. Eryka rzuciła się staruszkowi na szyję i wyszeptała coś po cichu, pokazując na mnie. Próbowałem przepraszać, wyjaśniać, ale potem machnąłem ręką i odszedłem.
Zdawało się, że na tym historia się zakończyła. Znów zająłem się innymi sprawami, potem udało mi się zdrzemnąć na cztery godziny i o wszystkim zapomniałem.
Kiedy kolejna noc spowiła miasto, rozległo się pukanie do moich drzwi.
– Wlazł, otwarte! – wrzasnąłem.
Weszła Eryka w towarzystwie ojca… Masz ci los! Co za niespodzianka! Ojciec, uśmiechając się, nieco zmieszany, długo coś objaśniał. W jego wypowiedzi było wiele czasowników modalnych i trybów warunkowych, czyli wyszukana grzeczność powyżej mojego stopnia zaawansowania językowego. Lecz uchwyciłem sens:
– Czas wojny, wszędzie niebezpiecznie, pan oficer (pochlebstwo!) jest tak dobry i uprzejmy, to niech córka jeszcze raz przenocuje u niego. Do apteki mogą się dostać żołnierze…
Przyniósł mi w podarunku dwie butelki wina, ja odmówiłem i długo przestawialiśmy butelki z miejsca na miejsce – on do mnie, ja do niego. Wyszło tak, że się zgodziłem i Eryka została. Być może aptekarz, praktyczny Niemiec, uznał, że jeden kawaler jest lepszy od nocnych bestialstw, więc wybrał najmniejsze zło?
Eryka zachowywała się całkiem inaczej niż poprzedniego dnia. Była grzeczna, miła, często się uśmiechała, dużo mówiła. Opowiadała o sobie, o Niemczech, o książkach. Co nieco rozumiałem. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem nieznane mi wcześniej wiersze. Znała na pamięć Puszkina, a ja nawet nie słyszałem o Rilkem! Grała na pianinie, a potem – co za idylla! – ja akompaniowałem jej, jak umiałem, i graliśmy na cztery ręce. Zaprawdę – uczta podczas dżumy…
Kolejną noc znów spędziła ze mną, potem następną i następną. W dzień żaden z żołnierzy nie tylko nie śmiał zaczepić Eryki, ale nawet powiedzieć jej choćby głupiego słowa. Była nietykalna. Była moją legalną zdobyczą wojenną, więc cały oddział rekonwalescentów święcie przestrzegał mojego prawa do niej. Nasza znajomość rozwijała się szybko. Dojrzewał niezwykły romans.
Nawet nie pomyślałem o możliwym zbliżeniu. Nie dlatego, że byłem niedoświadczony i przeżywałem pierwszy poważny kontakt z osobą płci przeciwnej. Eryka była dla mnie przede wszystkim uosobieniem tego, co nie mieści się w kategoriach wojny, co jest dalekie od jej brudu i podłości. Stała się uosobieniem wartości duchowych, których tak długo byłem pozbawiony, o których marzyłem i których pragnąłem! Okazuje się, że na wojnie najdotkliwsze jest przebywanie w duchowej próżni i banalności. Człowiek przestaje być Człowiekiem. Jest jak ryba wyrzucona na piasek. Eryka przypomniała mi sfery, które znikły z mojego życia na tak długo. Odpowiadałem na jej uczucia najczystszymi uczuciami, na jakie było mnie stać. Świadomie i nieświadomie stworzyłem wyszukany bukiet tych emocji i złożyłem go u jej stóp. Przeżywałem godziny, jakich bywa w życiu niewiele. Zazwyczaj chodzimy z nosem przy ziemi, a ja stanąłem wyprostowany i zobaczyłem gwiazdy. I zmusiłem Erykę, by na nie spojrzała. Ona zaś wszystko rozumiała. Czuliśmy pokrewieństwo dusz.
Były to godziny i dni największej jasności i czystości, a może to warunki wojenne wzmogły idylliczność tej sytuacji. Zaskakujące było wzajemne zrozumienie, jakie się między nami pojawiło. Nie przeszkadzała nam ani bariera językowa, ani krótka znajomość (przecież nie wiedzieliśmy o sobie nic). Widziałem, że przez pierwsze dni Eryka dziwiła się, że jej nie nagabuję, a potem już przekonała się, że nie będę podejmował żadnych prób i nabrała do mnie bezgranicznego zaufania. Z czasem mogłoby się rozwinąć wielkie uczucie, ale takiego czasu nie było.
– Jutro wyjeżdżamy! – oświadczył Miszka Smirnow.
– Jutro wyjeżdżamy – powiedziałem Eryce, załamany tą nowiną.
Ona milczała przez chwilę, potem ze łzami rzuciła mi się na szyję i mówiła, mówiła… Zrozumiałem mniej więcej tyle:
– Nie chcę cię tracić! Niech się stanie! Niech choć jeden dzień będzie nasz!
Stałem jak posąg i nie byłem w stanie nawet jej pocałować. Eryka stała się dla mnie uosobieniem wszystkich kobiet niemieckich, które obrażaliśmy, poniżaliśmy – my, Rosjanie. Chciałem… powinienem zachowywać się wobec niej nieskazitelnie, zrehabilitować Rosjan w jej oczach. Stałem zmartwiały i milczałem. Zrozumiała to po swojemu.
– Masz narzeczoną, dla mnie to święte! – opuściła wzrok i odeszła.
Następnego dnia ładowaliśmy nasze rzeczy na samochody, odprowadzało nas parę osób. Ojciec Eryki trzymał ją za rękę, a ona gorzko płakała.
– Dobry jesteś! – powiedział Miszka Smirnow. – Ani jedna niemiecka baba nie płakała, kiedy wyjeżdżałem. A tak się starałem! Czym ją tak zaczarowałeś?
I pojechaliśmy…
Minęły tygodnie. Opuściłem oddział rekonwalescentów, znów walczyłem, znów był strach, męka, krew po kolana i inne cuda. Długo błąkaliśmy się po wybrzeżu Bałtyku tam i z powrotem, w najgorętsze miejsca jak oddział strażacki. Sopocka historia zacierała się już w pamięci. Czy Eryka była tylko snem, a wszystko, co związane z nią – to słodkie urojenie? Historia miała jednak swój dalszy ciąg – jak w starej pieśni ludowej. Pewnego razu szef sztabu wezwał mnie i powiedział:
– Masz tu paczkę, na ulicy stoi motocykl. Zapamiętaj trasę i jedź do dowódcy.
Na mapie pokazał mi dwie trasy: jedną dłuższą i spokojną, drugą krótszą, ale niebezpieczną.
– Tam wałęsają się zbłąkani Niemcy i strzelają! – wyjaśnił.
Niebezpieczna droga biegła przez Zoppot. Postanowiłem, że wracając na pewno tam zajadę. W pośpiechu zgarnąłem konserwy, cukier, chleb. Zebrał się tego cały worek. Pomógł mi Miszka Smirnow.
Pojechaliśmy. W tamtą stronę – bez przygód. W drodze powrotnej uprosiłem motocyklistę, byśmy zajechali do Zoppotu, obiecałem mu za to pół litra spirytusu. Kto by się oparł? Na przedmieściach Zoppotu jakiś Niemiec pociągnął z krzaków długą serią z karabinu maszynowego, ale nie trafił w nas. Był albo pijany, albo niedoświadczony, dość że spudłował, choć miał nas jak na dłoni. Wpakowałem w krzaki cały talerz z automatu i karabin maszynowy ucichł. Przemknęliśmy. Mokrzy od zimnego potu, dzwoniąc zębami, wśród potoku przekleństw kierowcy, który wyklinał mnie, wszystkich moich przodków i potomków za to, że wciągnąłem go w tę awanturę, wjechaliśmy do miasta.
I oto znajoma ulica, dom, apteka. Stukam do drzwi. Nie od razu się otwierają. Na progu stoi niewysoki człowieczek w marynareczce z wywatowanymi ramionami. Wstrętny jak u tchórza pyszczek, ale wygolony i w krawacie. Unosi tyrolski kapelusik z piórkiem, szczerzy się w uśmiechu, kłania.
– Co pan oficer chce?
– Tu mieszkał aptekarz…
– Pan potrzebuje kupon na garnitur?
– Tu mieszkał aptekarz i jego córka…
– Pan chce kobietę?
– Aptekarz…
– Pan potrzebuje eleudron[1]?
– Ty, pan… ŁAJDAKU!!! – wrzeszczę.
Drzwi się zatrzaskują. Są tu już nowi gospodarze. Starych, zapewne, wypędzono. Gdzie ich szukać? W tejże chwili spostrzegam na podwórzu starego Niemca, inwalidę z czasu I wojny światowej. Biedak mieszkał w pobliżu i wcześniej czasem go podkarmiałem. Rzucam się w jego stronę:
– Proszę pana, błagam, niech mi pan powie, gdzie jest aptekarz, gdzie jego córka?
– Nein, nein, nic nie ma, nie wiem – patrzy mętnym, niewidzącym wzrokiem, choć zdaje mi się, że mnie poznał.
Wystraszony, ręce mu drżą, a na twarzy ma liliowe cienie i opuchnięcia. Coś takiego widziałem w oblężonym Leningradzie u dystrofików. On jest głodny! Nowe władze polskie nie dają Niemcom nawet tych 100 gramów, jakie przysługiwały ludziom w blokadzie.
Tymczasem motocyklista trąbi i klnie głośno, wołając mnie:
– Szybciej, bo pojadę bez ciebie!
Wsuwam staruszkowi w rękę woreczek z prowiantem i chcę odejść. Wtedy staruszek ożywia się, prostuje, w jego oczach pojawiają się przebłyski ludzkiej godności. Rzuca mi w twarz:
– Było ich sześciu, wasi czołgiści. Potem wybiła okno i rzuciła się na jezdnię!
I odszedł. Nie pamiętam, jak wsiadłem do kosza motocykla, jak jechaliśmy. Ocknąłem się tarmoszony przez Miszkę.
– Co z tobą?
Cóż mogłem mu powiedzieć? Czy zrozumiałby, że poniosłem klęskę, moją ostateczną, nieodwracalną porażkę
w II wojnie światowej? A może zrozumiałby? Przecież rosyjscy mężczyźni są wrażliwi, delikatni i pojętni, zwłaszcza kiedy są trzeźwi…
[1] Niemiecki środek przeciwko chorobom wenerycznym. (Przyp. Aut.)