Począwszy od połowy XVII w. Polska zalewała świat kolejnymi falami uchodźców. Zawsze mieli problemy z asymilacją, w nowych ojczyznach często trafiali na margines społeczny, a najżyczliwiej przyjmowano ich w krajach… odmiennych kulturowo. Było tak również podczas fali emigracji, która nastąpiła w latach 80. ubiegłego wieku.
Polskę opuściło wówczas wielu aktywnych i utalentowanych ludzi. Mowa wręcz o tzw. „drenażu mózgów”, czyli nasilonych wyjazdach z kraju osób wykształconych. Badacze szacują, że około 15 proc. emigrantów legitymowało się wykształceniem powyżej średniego, podczas gdy wartość ta dla całego kraju wynosiła wtedy 7 proc. Tylko nieliczni odnieśli na emigracji sukces w swoich wyuczonych zawodach, wielu musiało się przekwalifikować: z uczelni, pracowni i gabinetów lekarskich trafili do prac fizycznych. A jednak postanowili nie wracać, wybrali życie na obczyźnie.
Jak do tego doszło? Ucieczka od biedy i stanu wojennego
Tuż po II wojnie światowej do Polski raczej wracano niż z niego uciekano. A kiedy rodacy zorientowali się, że to już nie ten sam kraj, co przed wojną, było im trudno z niego uciec – granic Polski Ludowej pilnie bowiem strzeżono. Lecz wciąż niektórym udawało się przechytrzyć pograniczników, a gdy zliberalizowano przepisy dotyczące wyjazdów za granicę za rządów Gierka. Na Zachodzie zostawało wielu turystów. Wyjeżdżały też tysiące polskich Żydów (najsławniejsza była tzw. emigracja pomarcowa, od roku 1968). Jednak prawdziwa emigracyjna fala przyszła dopiero w czasach kryzysu lat 80.: w okolicach stanu wojennego i już po jego ogłoszeniu.
„Według danych MSW w 1980 r. do państw kapitalistycznych wyjechało 708 700 osób, a w 1981 r. – 1 274 2868. Na wysoki wskaźnik wyjazdów wpłynęła decyzja władz o nowym ustępstwie w obrębie polityki paszportowej. Przez pół roku od kwietnia do grudnia 1981 r. można się było ubiegać o paszport ważny trzy lata, umożliwiający wyjazd do wszystkich krajów świata. Paszporty takie pobrało kilkaset tysięcy osób, z których część nie powróciła już do Polski po 13 grudnia” – pisze Magdalena Wnuk w pracy „Kierunek Zachód, przystanek emigracja”, wydanej w 2019 r. przez Fundację na rzecz Nauki Polskiej.
Wielu z wyjeżdżających już nie wracało, jednak władze zatrzymały falę wychodźstwa przez uszczelnienie granic w wyniku wprowadzenia stanu wojennego. Tyle że nie na długo. – „Raz zapoczątkowane przyzwolenie na wyjazdy rozbudziło aspiracje migracyjne obywateli. Po zniesieniu stanu wojennego w lipcu 1983 r. statystyki migracji ponownie stopniowo rosły. Polacy, którym marzył się wyjazd, powoli przestali przejmować się restrykcyjną polityką paszportową (ta zresztą w drugiej połowie lat 80. uległa niemal całkowitemu rozkładowi) i szukali coraz śmielszych sposobów na wydostanie się z ojczyzny. To rozbudzenie aspiracji doskonale pokazuje scena z filmu Macieja Dejczera 300 mil do nieba, zainspirowanego ucieczką braci Zielińskich, którzy w 1985 r. wydostali się z PRL, ukryci pod naczepą ciężarówki” – pisze Magdalena Wnuk.
Opozycjoniści otrzymywali paszporty w jedną stronę. Osoby obawiające się reżimowych represji, ale też pragnące po prostu dostatniej żyć, uciekały wszelkimi sposobami, często przez zieloną granicę. Nie zawsze kończyło się to szczęśliwie. Wiele rodzin zostało rozdzielonych i rozbitych, mnóstwo życiorysów – złamanych.
Milion uchodźców
Jak szacują badacze, w latach 80. około miliona rodaków na zawsze lub na długie lata rozstało się z krajem. Gdzie trafili? Najwięcej Polaków przybyło do tradycyjnych krajów „emigracyjnych”, czyli do Niemiec, USA i Francji. Liczby są przytłaczające – w pierwszym z tych krajów osiadło niemal jednorazowo ok. 700 tys. osób, we Francji ok. 45 tys., za Atlantyk zbiegło ok. 100 tys. Niewiele mniej wybrało kierunek południowy, we Włoszech powstała ponad czterdziestotysięczna polska diaspora, niemal identyczna rozlokowała się w Austrii, a niewiele skromniejsza w Grecji. Mniejsze, ale wciąż ogromne 20-, 30-tysięczne skupiska Polaków znalazły schronienie w Kanadzie i Szwecji, a kilkutysięczne – w Hiszpanii, Szwajcarii i krajach Beneluksu.
Warunki życia były różne i zależały od zamożności, znajomości języka, wreszcie od kontaktów w kraju docelowym. Marta Bucholc i Krzysztof Martyniak badali diasporę polską w Norwegii, która jeszcze w latach 70. liczyła 640 osób, by w następnej dekadzie rozbudować się do 4000. Wśród ankietowanych emigrantów przeważały takie opinie: „Nie pamiętam żadnych negatywnych zdarzeń ani nic nas nie złościło, żadnych przejawów rasizmu. Wręcz przeciwnie”. Ktoś inny precyzował: „Wszyscy otrzymywali lokale od władz norweskich. Formy prawne zapewnienia miejsca zamieszkania były różne, od odpowiednika polskiego lokalu socjalnego poprzez udostępnienie mieszkania stanowiącego własność gminy z opcją przewłaszczenia po spłacie przez imigrantów kredytu, aż po kredytowanie mieszkania przekazanego od razu na własność przez gminę”.
Wszystkiemu jak zwykle winny Zachód
Ciekawie na temat emigracji wypowiadała się ówczesna PRL-owska prasa. Na łamach „Rzeczywistości” (nr 30/1981) można było przeczytać: „W obliczu wzrastającego bezrobocia na Zachodzie, umożliwienie wyjazdów w poszukiwaniu jakiegokolwiek zajęcia ułatwia pracę (…), służbom wywiadowczym krajów kapitalistycznym. Skutki tej pochopnej »demokratycznej« decyzji możemy odczuć w przyszłości”.
Jak niezły dowcip brzmią dziś opublikowane na łamach „Życia Warszawy” słowa jednego z wysokich urzędników ministerialnych: „Wzmożony trend do wyjazdów obywateli polskich do pracy zagranicą nie znajduje żadnego uzasadnienia w aktualnej sytuacji na krajowym rynku pracy”.
Lądowanie na Tempelhof
Cóż, zważywszy, że niedługo po wprowadzeniu stanu wojennego – bo w roku 1982 – Polacy aż siedmiokrotnie usiłowali porywać samoloty pasażerskie z lotniska na Okęciu, by uciekać nimi do Berlina (z czego czterokrotnie z powodzeniem), obywatele mieli odmienne zdanie niż władza.
Nawet jeśli sytuacja na emigracji nie była zachwycająca, nie sposób było jej porównać z brakiem perspektyw w Polsce. „Równowartość dziewięciu lat pracy mojej i żony to dwa i pół tysiąca dolarów. To wszystko, co wywiozłem” – wspominał Mieczysław Szejna, który na początku lat 80. z Janem Zytką porwał samolot An-2. Wraz z rodzinami wylądowali na berlińskim lotniku Tempelhof, by ostatecznie osiąść w Australii.
Mimo ogromnego ryzyka, Polacy próbowali. A o ich desperacji sporo mówi krążący wówczas dowcip, tłumaczący nazwę Polskich Linii Lotniczych LOT jako „Landing On Tempelhof”.