„Tato, chodź tutaj! Szybko!” – zawołał mój syn Kacper, uczeń pierwszej klasy gimnazjum. Westchnąłem ciężko, ale wszedłem do jego pokoju. I zaniemówiłem. Kacper klęczał, spoglądając z fascynacją w okular ustawionego na podłodze mikroskopu. Nie mógł umieścić go na swoim biurku, bo zastawione było serią hodowli.
Na lewej krawędzi blatu znajdowało się akwarium, które od dobrych kilku lat zajmował krab tęczowy (zakupiony w sklepie zoologicznym). Obok stał duży, napełniony ziemią słój, z którego wyrastała długa, gęsto ulistniona łodyga ziemniaka. Kacper sprawdzał, czy da się wyhodować roślinę z przepołowionego kartofla. Dało się.
Za rozłożystym ziemniakiem ustawił talerzyk, na którym miała rosnąć kępka mchu. Mój syn przyniósł ją z lasu, by sprawdzić, czy da się ją hodować w ciepłym domu z małą ilością wody. Nie dało się – mech ewidentnie usychał. Dalej stała hodowla prehistorycznych skorupiaków triopsów, którą dostał na Boże Narodzenie od siostry. Niestety, skorupiaki, mimo starannej opieki Kacpra, nie chciały się wykluć.
Na końcu rządka hodowli mój syn umieścił kolejny wielki słój, tym razem napełniony wodą oraz przyniesioną z leśnego strumienia wodną roślinką: moczarką kanadyjską. „Tak, wiem, że gnije – wyjaśnił Kacper, widząc mój zgorszony wzrok – ale trzymam ją, bo na takich gnijących listkach żyje mnóstwo ciekawych zwierząt. Zobacz wreszcie” – wskazał na swój mikroskop.
Najsilniejszy motor człowieka
Nachyliłem się i najpierw obejrzałem preparat mikroskopowy. Kacper przygotował go samodzielnie. Gnijący listek moczarki wraz z paroma kroplami wody położył na szkiełku podstawowym, po czym całość przykrył szkiełkiem nakrywkowym. Następnie preparat umieścił na stoliku swojego mikroskopu, włączył światło i ustawił odpowiedni obiektyw. „Widzisz to dziwne zwierzę?” – zapytał, kiedy w końcu zerknąłem przez okular. Oczom moim ukazały się prześwietlone liście moczarki kanadyjskiej i jakieś drobne jednokomórkowce uwijające się dookoła.
„Chodzi ci o te pierwotniaki?”„Nie, nie – skrzywił się Kacper. – Przed chwilą coś dużego łaziło. Chyba uciekło…”
„O, jest!” – zawołałem nagle, gdy w pole widzenia wpełzło jakieś dziwaczne, pokryte kolcami stworzenie. – „Co to może być?” – zastanawiałem się. – „A czy to nie jest przypadkiem brzuchorzęsek?”.
„Brzuchorzęsek?” – krzyknął radośnie Kacper. Gdy chwilę później oglądał rysunek tego zwierzątka w „Zoologii”, jego twarz wyrażała pełnię szczęścia: „Tak, to może być brzucho-rzęsek…” – cieszył się.
Zapewne większość Polaków, ba, nawet mieszkańców Ziemi, nie ma zielonego pojęcia, czym są i jak wyglądają brzuchorzęski. Mój syn już to wie. A radość ze zdobycia tej informacji zawdzięczał temu, że w ten sposób zaspokoił własną ciekawość świata. Takie same emocje towarzyszyły zapewne też wybitnym naukowcom, gdy dokonywali epokowych odkryć. Tak mógł czuć się Isaac Newton, gdy wpadł na trop prawa powszechnej grawitacji. Albo Karol Darwin, gdy doszedł do wniosku, że różnorodność życia na Ziemi najlepiej tłumaczy ewolucja drogą doboru naturalnego. Lub też Antonie van Leeuwenhoek, gdy jako pierwszy człowiek na Ziemi dostrzegł pod mikroskopem bakterie i pierwotniaki.
„Ciekawość jest najsilniejszym motorem, w jaki wyposażyła nas natura” – mówi dr Marzena Żylińska, neurodydaktyk, autorka głośnej książki „Neurodydaktyka. Nauczanie i uczenie się przyjazne mózgowi” (Toruń 2013). „Gdy jesteśmy ciekawi, zadajemy pytania i podejmujemy aktywności, by tę naszą ciekawość zaspokoić. To gwarantuje, że się uczymy, że w ogóle chcemy się uczyć. Jednocześnie jednak ciekawość jest niesłychanie wrażliwa. Z łatwością można ją zniszczyć”.
Tak niestety dzieje się często w szkołach. I nie zawsze jest to wina nauczycieli. To kwestia narzuconej odgórnie metodyki. Od nauczycieli wymaga się dziś przede wszystkim, by przygotowali swoich uczniów do testów, które kończą podstawówkę, gimnazjum i liceum. Na testach zaś królują odpowiedzi „według klucza”. Jeśli uczeń się nie wpasuje, przegrywa. Musi więc nauczyć się odgadywać poprawność odpowiedzi, zamiast myśleć kreatywnie. Temu zadaniu są podporządkowane lekcje. Mało zostaje w nich miejsca na folgowanie własnej ciekawości świata. „Dla mózgu ciekawe są pytania. A my w szkole dajemy dzieciom gotowe odpowiedzi – mówi dr Żylińska. – Tyle że szkołę można zmienić. Zmieniają się też nauczyciele. Natomiast dziecko za każdym razem wraca do tych samych rodziców. To oni są najważniejsi. To, co się dzieje w domach, ma kluczowe znaczenie dla rozwoju mózgu dziecka”.
Biliony połączeń, miliony pomysłów
Większość badaczy przyjmuje, że mózg człowieka składa się z około 100 mld komórek nerwowych. Choć obliczenia, które przeprowadziła dr Suzana Herculano-Houzel, wykazały, że jest ich trochę mniej: z jej badań wynika, że mózg składa się średnio z 86 mld neuronów. Tak czy owak każdy z tych neuronów ma kilka tysięcy połączeń z innymi komórkami nerwowymi. Razem tworzą gigantyczną sieć w mózgu, nie do ogarnięcia jeszcze przez nowoczesną naukę. A badacze bardzo się starają, by ją zrozumieć. Bo to właśnie owe połączenia tworzą naszą pamięć, wiedzę, kreatywność i ciekawość świata.
Wiele zwierząt przychodzi na świat ze ściśle określoną liczbą połączeń, która nie zmienia się w ciągu życia. Ich reakcje są z tego powodu sztywne, schematyczne, ale też bardzo szybkie. Całkiem inaczej jest u ludzi. „Mózg noworodka ma mniej więcej tę samą liczbę połączeń, co mózg osoby dorosłej. Nie trwa to jednak długo. Kiedy dziecko kończy trzy lata, połączenia w niektórych obszarach jego mózgu zostają podwojone lub potrojone” – pisze dr John Medina w książce „12 sposobów na supermózg”. Wkrótce potem ta zwiększona liczba połączeń zaczyna spadać. Około ósmego roku życia, zdaniem Mediny, dzieci znów mają tyle samo połączeń w mózgu, co dorośli. Ta wielkość ma szansę urosnąć raz jeszcze – w okresie dojrzewania. „Znów pojawia się szaleńczy przyrost neuronów i gwałtowne podstrzyganie” – pisze naukowiec.
I to właśnie z powodu tak dużej liczby połączeń w mózgu trzylatki po prostu kipią kreatywnością i ciekawością. Aby zrozumieć zasady fizyki rządzące światem, bez przerwy przeprowadzają eksperymenty. Rzucają kubkami i poduszkami, by sprawdzić, czy spadną i czy się rozbiją. Wylewają wodę z wanny na podłogę oraz rysują po ścianach. Przeprowadzają także eksperymenty psychologiczne, sprawdzając reakcje rodziców. Wymyślają niewidzialnych przyjaciół, z którymi rozmawiają. Ciągle bawią się „w udawanie”, pijąc niewidoczną herbatę z kubków czy walcząc z wyimaginowanym smokiem. „Z tej niepohamowanej eksploracji płynie ewolucyjna korzyść – dzieci są w stanie nauczyć się znacznie więcej aniżeli osoby dorosłe” – pisze prof. Alison Gopnik w książce „Dziecko filozofem”.
„Kiedy neurony się uczą, wtedy pęcznieją, kołyszą się i dzielą – twierdzi John Medina. – Przerywają połączenia w jednym punkcie, prześlizgują się obok i tworzą połączenia ze swymi nowymi sąsiadami. Wiele pozostaje w miejscu, po prostu umacniając swe wzajemne elektryczne połączenia i zwiększając wydajność przekazywania informacji”. Właśnie dzięki temu mózg człowieka jest znacznie bardziej plastyczny niż zwierząt. Te niezwykłe właściwości mają jednak swoją cenę. Otóż nieużywane połączenia znikają. Gdy człowiek się nie uczy, nie powstają też żadne nowe. Ludzki organizm jest oszczędny. Nie zamierza utrzymywać tych tras w mózgu, które okazały się bezużyteczne. Jeśli więc dziecko nie otrzyma odpowiedniej dawki bodźców, jeśli jego ciekawość nie zostanie podtrzymana, to zniknie. A wraz z nią kreatywność i chęć uczenia się.
Od plasteliny do abstrakcji„Są dorośli, którzy po prostu nie wchodzą w dziecięce pytania, bo uważają je za zbyt trudne i wymagające. Nie chce im się pomyśleć” – opowiada dr Marzena Żylińska. „Tylko że jeśli dzieci zamiast uważności i rozmowy dostają uniki, puste frazesy oraz elektroniczną niańkę w postaci telewizora lub komputera, to struktura ich mózgów jest uboższa”. Na szczęście wcale nie jest tak trudno przeciwdziałać temu zanikowi połączeń w mózgu dziecka. Trzeba mu po prostu dać czas, uwagę i rozmowę. „Mózg jest narządem społecznym. Najwięcej uczymy się, pracując w grupie – mówi dr Żylińska. – Dziecku potrzebne są wyzwania i środowisko bogate w bodźce i wyzwania”.
Przy czym „bogactwo” bodźców wcale nie oznacza zarzucania dziecka informacjami i pozaszkolnymi zajęciami. Wręcz przeciwnie. Nadmiar zabawek, lekcji języków obcych, zajęć z baletu, programów telewizyjnych czy gier komputerowych spowoduje, że dziecko się zagubi. Nie będzie wiedziało, czym tak naprawdę się interesuje, co chciałoby robić. „Środowisko bogate w bodźce to na przykład wycieczka do parku albo na łąkę za domem” – twierdzi dr Marzena Żylińska.
„ Zwracamy wtedy uwagę na dzięcioła, biedronkę, kwiaty. Przyglądamy się, rozmawiamy. Puszczamy latawce albo kaczki na wodzie. Wspólnie gramy w piłkę czy planszówkę. To, co najwartościowsze, kosztuje niewiele albo i nic”. Ważne jest też włączanie wszystkich zmysłów. Mózg le-piej się rozwija, gdy dziecko może dotknąć, poczuć, zobaczyć i wysłuchać. Dlatego dobrze sprawdza się np. lepienie z gliny czy plasteliny. Mózg uczy się również wtedy, gdy dziecko wrzuca do wody kamyki czy patyki, bo może na podstawie konkretnych doświadczeń tworzyć ogólne reguły. „Wtedy w mózgu tworzą się połączenia, które później pomagają rozumieć abstrakcje” – mówi dr Żylińska. „Jeśli w pierwszych latach życia nie ma odpowiedniej dozy wchodzenia w cielesne relacje ze światem, to później nie ma też możliwości rozumienia abstrakcji”.
Podobną ideę propaguje prof. Mitch Resnick z Massachusetts Institute of Technology w USA, informatyk i twór-ca zabawek edukacyjnych. W jednym ze swoich artykułów napisał: „Powinniśmy sprawić, by nasza szkoła czy wręcz całe życie bardziej przypominało przedszkole”. „Doszedłem do wniosku, że celem edukacji powinno być wykształcenie kreatywnych myślicieli” – wyjaśniał w wywiadzie dla „Focusa”. „W dzisiejszym społeczeństwie mniej przecież chodzi o to, co i jak dużo człowiek wie, ale bardziej, czy myśli twórczo, czy potrafi znajdować nowe rozwiązania w nowych sytuacjach. Potem się zastanowiłem, jak sprawić, by ludzie rozwinęli się w kreatywnych myślicieli. I uznałem, że najlepiej takimi metodami, jakimi uczy się dzieci w tradycyjnych przedszkolach”.
Zdaniem prof. Resnicka mają one wiele atutów, które sprawiają, że ich uczniowie zyskują tam znacznie więcej możliwości niż w supernowoczesnych szkołach. Przede wszystkim dzieci cały czas coś tam tworzą. Rysują zwierzęta kredkami, malują, budują wieże z klocków, opowiadają sobie i nauczycielom rozmaite wymyślone historie. Po drugie nie są na-stawiane na rywalizację, konkurencję między pojedynczy-mi przedszkolakami, lecz na współpracę w grupie. Zwykle przecież czas spędzają razem, ciągle coś budując lub bawiąc się „w udawanie”. Po trzecie wreszcie tradycyjne przedszkola dają sporą dozę elastyczności: dzieci mogą bawić się w smoki, śpiewać, budować lub malować. Otrzymują więc szansę na rozwijanie własnych zainteresowań. „A to jest bardzo ważne, gdyż większość pracy kreatywnej, którą wykonujemy, wywodzi się ze spraw, które nas obchodzą” – mówi prof. Resnick.
Wycieczki i obręcze dziewiarskie
By te idee wprowadzić w życie, prof. Mitch Resnick, jak na informatyka i wielbiciela nowych technologii przystało, założył w Bostonie kluby komputerowe. Nie ma tam zajęć organizowanych na zasadzie „dzisiaj każdy będzie się uczył programowania w języku Basic”. Przychodzą po prostu dorośli i opowiadają dzieciom, czym się fascynują. Jeśli zainteresuje to młodych członków Klubu Komputerowego, dołączają do zajęć prowadzonych przez tę osobę. Dzieci podążają więc za własnymi zainteresowaniami, choć wzbudzonymi przez dorosłych. Prof. Resnick mówi, że zdarza się, iż wychowankowie wręcz proszą, by ich uczyć matematyki, bo to przydaje się do napisania wymarzonego programu komputerowego. Takie podejście do dziecięcej ciekawości świata, jakie propagują dr Marzena Żylińska czy prof. Mitch Resnick, skutkuje jednak tym, że rodzic czy nauczyciel nie ma nigdy pewności, w którą stronę dziecko podąży.
Przekonałem się o tym na własnej skórze. Nie znając jeszcze teorii, nieświadomie wprowadzałem jej zasady w życie. Uwielbiam przyrodę i pracuję jako dziennikarz piszący o odkryciach naukowych. Gdy przyszły na świat moje dzieci Ida i Kacper, zabierałem je ze sobą na wycieczki przyrodnicze. Spędzaliśmy wspólnie czas, rozmawialiśmy i bawiliśmy się. Gdy pytały, słuchałem ich i próbowałem znaleźć odpowiedź. Miałem zapewne łatwiej niż większość rodziców, bo z racji mojej pracy wydeptałem ścieżki do naukowców, sprawdziłem wiele serwisów internetowych, trzymałem w biblioteczce zapas książek. Byłem w stanie znaleźć odpowiedzi na nieraz zupełnie zaskakujące pytania. Potem uznałem, że warto tym doświadczeniem podzielić się z innymi rodzinami. Tym bardziej że moje dzieci wcale nie różnią się od innych – mają lepsze i gorsze dni, uczą się dobrze, ale trafiają im się także słabsze oceny. Założyłem więc blog internetowy, który z czasem stał się podstawą bądź inspiracją do kilku popularnonaukowych książek dla dzieci.
O ile jednak Kacper zainteresował się przyrodą tak jak ja, o tyle Ida, obecnie szóstoklasistka, podążyła inną drogą. Lubi rodzinne wyprawy do lasu czy na łąkę, ale fascynację budzą w niej raczej prace ręczne, które mnie nigdy nie interesowały. Zaczęła od lepienia z gliny. Dzięki temu mamy w domu serię wykonanych przez nią talerzy, misek i rozmaitych innych wynalazków, które zajmują dużo miejsca, ale ich funkcja wygląda czasem na tajemniczą. Potem Ida zajęła się pleceniem z gumek bransoletek, zwierząt i innych figurek. Ostatnio zaś odkryła, że na tej samej bazie, która służy do wiązania gumek, można też przeplatać nitki. To się podobno nazywa „obręcz dziewiarska”. Kupiła kilka motków włóczki i przez kilka tygodni pracowicie robiła szalik. Gdy skończyła, dała mi go w prezencie. Noszę go z wielką dumą. Co prawda trochę się kosmaci, miejscami pruje, ale co tam. Ważne, że ten szalik powstał całkowicie dzięki własnej pomysłowości Idy.
Z zainteresowaniem wypatruję, dokąd jeszcze zaprowadzi moje dzieci ta ich ciekawość świata. Tym bardziej że od trzech lat mają młodszego braciszka. Myślę, że czeka mnie jeszcze wiele zaskoczeń. Z dziećmi ciekawymi świata po prostu nie da się nudzić.