Sowiecka inwazja z 17 września 1939 roku zapoczątkowała masowe deportacje ludności polskiej na Syberię. Trafiali tam nie tylko wykształceni i zdyscyplinowani „wrogowie ludu”, jak wojskowi czy policjanci, lecz także ich rodziny. W sumie z domem musiało się pożegnać około 1,7 mln mieszkańców Kresów.
Gdy Hitler zaatakował ZSRR, Stalin zmienił zdanie na temat przyszłości deportowanych: Polacy mieli walczyć u boku Rosjan. Armię złożoną z ludzkich cieni zaczął tworzyć w Uzbekistanie gen. Władysław Anders. Obserwując jednak nieprzyjazną politykę Stalina wobec Polaków, doprowadził do ewakuacji swoich żołnierzy i ich rodzin do Persji. 116 tys. przesiedleńców, w tym tysiące sierot, przeprawiło się przez Morze Kaspijskie.
Gdy odmaszerowało wojsko, na irańskiej ziemi pozostało 45 tys. cywilów, w tym około 13 tys. dzieci do lat 14. Teheran był gościnny, ale nie mógł pomieścić wszystkich uchodźców. I wtedy, mimo wojennej pożogi, domy dla polskich cywilów zaczęto organizować w odległych krańcach globu. Zapraszano ich do Meksyku, Indii, Afryki i do leżącej na antypodach Nowej Zelandii.
Jesienią 1944 r., po miesięcznej podróży, 733 polskich dzieci wysiadło na ląd w porcie Wellington. John Roy-Wojciechowski, dziś Konsul Honorowy Rzeczypospolitej Polskiej, miał 10 lat, gdy stanął na nowozelandzkiej ziemi. Razem ze swoją nową wielką rodziną: kolegami, osieroconymi jak on dziećmi, mającymi za sobą pełną koszmarnych obrazów ucieczkę z Syberii. Na statku nie było źle, kołysanie dało się znieść. W podróży opiekowali się nimi polscy lekarze, pielęgniarki i nauczyciele. Nawet na statku dzieci nie przerywały edukacji. Czytanie, pisanie, liczenie – to była miła odmiana po walce o przetrwanie w syberyjskich mrozach.
TŁUMY WITAJĄ, HARCERZE ŚPIEWAJĄ
Z dzienniczka Anny Bednarskiej
Wtorek, 31 października 1944 r. Kończy się następny etap naszej wędrówki. Po 5 tygodniach od wyjazdu z Isfahanu w Persji dopłynęłyśmy do Nowej Zelandii. Widoki są śliczne. Wellington to stolica Nowej Zelandii. Całe miasto na wzgórzach, domki mają zielone i czerwone dachy i jest mnóstwo zieleni. Na pokład weszli już reporterzy pism nowozelandzkich i robią zdjęcia premierowi i żołnierzom z naszymi dziećmi. Żołnierze N.Z. wracają z frontu i dziś już wysiadają, a my – dzieci polskie i dorośli – spędzamy ostatnią noc na okręcie U.S.S. „Randall”.
Takiego powitania – jak mówi jeden z ostatnich żyjących pasażerów „Generała Randalla”, dziś 80-letni John Roy-Wojciechowski – nikt się nie spodziewał. Nowozelandczycy wyszli do dzieci z kwiatami, transparentami, z życzliwością i sympatią. Z Wellington pociąg wiózł dzieci do Pahiatua, dziecięcego obozu dla polskich uchodźców. W mijanych miejscowościach gromadziły się tłumy, ludzie wiwatowali i wznosili okrzyki na cześć małych bohaterów wojennych. W dłoniach witających powiewały chorągiewki. Bywało, że ktoś z Nowozelandczyków się mylił i zakładał polską flagę odwrotnie… Dzieci się śmiały i wesoło machały z okien pociągu. Na postojach pojawiały się siostry Czerwonego Krzyża i częstowały wszystkich kanapkami i lodami.
Podróż pociągiem nie trwała długo, wczesnym popołudniem konduktor krzyknął coś niezrozumiale. Dziwna nazwa – Pahiatua, ale w sumie nie dziwniejsza niż irańskie gardłowe łamańce językowe. Dzieci wysiadły, grzecznie ustawiając się w rzędach. Były przyzwyczajone do zachowywania porządku i widziały w tym ens. W uporządkowanej spokojnej grupie nikt się nie zgubi. Po kilku minutach były już w obozie o nazwie „Polish Childrens Camp – Pahiatua”.
PRZYSTANEK…
Na dziecięcy obóz składały się ładne małe domki i baraki. W środku przyjemnie – czysto, łóżka posłane, biureczka, widać wejście do łazienki. Dzieciom wskazują drogę skauci, niektórzy z nich mówią po polsku. Jedna ze skautek, Monika Wodzicka, okazuje się córką polskiego konsula. Potem przyjeżdża jeszcze jeden pociąg i wysiada druga grupa dzieci – tych, które później zeszły z „Generała Randalla”.
Spokojne życie w Pahiatua pozwoliło wychowawcom na zorganizowanie edukacji na odpowiednim poziomie. Dzieci uczyły się polskiego, ale nie zaniedbywano też nauki języka kraju, który je gościł.
Początkowo rząd Nowej Zelandii przyjął, że osiedleni w Pahiatua po wojnie opuszczą swoje tymczasowe miejsce pobytu i wrócą do Polski. Dzieci były traktowane jak goście, którzy, kiedy tylko zechcą, pożegnają się z gospodarzami i wyjadą do domu.
W 1947 roku pojałtański polski rząd wystosował do władz w Wellington notę, w której domagano się odesłania dzieci do ich nowej ludowej ojczyzny. To było żądanie zwrotu „własności”. Rząd Nowej Zelandii odmówił w trosce o przyszłość swoich podopiecznych. Europa i Polska w kształcie, jaki pamiętali mali uchodźcy, już nie istniały. W granicach nowego państwa polskiego, łaskawie wskrzeszonego dzięki protektoratowi Stalina, nie było już Kresów Wschodnich, z których pochodziły dzieci. Ich domy też już nie istniały. Rodziny wysiedlonych i wygnanych nie żyły, zaginęły lub zostały przesiedlone na nowe nieznane tereny. Dzieci nie miały dokąd wracać…
…KTÓRY STAŁ SIĘ DOMEM
Zaraz po kapitulacji Niemiec w 1945 roku dzięki wspólnym działaniom władz polskich w Londynie i rządu Nowej Zelandii powstała Rada Nadzorcza dla Polskich Dzieci w Nowej Zelandii. W jej skład wchodziło trzech Nowozelandczyków i pięciu Polaków. Przewodniczył jej biskup Dunedin J. P Kavanagh. Rada podjęła działania mające na celu stworzenie małym Polakom alternatywy dla powrotu do nowej Europy i Polski. Postanowiono, że należy umożliwić pozostanie na stałe w Nowej Zelandii tym dzieciom, które wyraziłyby taką chęć. Poświęcano coraz więcej uwagi nauczaniu języka angielskiego, jednocześnie nie zaniedbując edukacji w języku ojczystym. Starszym dzieciom umożliwiono wstąpienie do prywatnych szkół katolickich w Nowej Zelandii. Udostępniono im także bursy i stancje w Wellington i Hawera. John Roy-Wojciechowski trafił więc potem do Saint Patrick College w Silverstream i kilka lat później studiował na Uniwersytecie Wiktorii w Wellington. Jego koledzy i koleżanki również bez przeszkód korzystali z możliwości kształcenia.
Polskim emigrantom, z których część osiągnęła pełnoletność, dano swobodny wybór: mogą wrócić do Europy lub pozostać w kraju, który ich zaprosił i ugościł. Tęsknota za rodzinami, ojcowizną była silna – potwierdzają to relacje współczesnych. Ale większość żyła w przekonaniu, że nie ma do czego wracać. Przecież wielu uchodźców było sierotami, oglądali śmierć najbliższych. Ostatecznie decyzję o wyjeździe do kraju podjęły zaledwie 43 osoby, których krewni jeszcze gdzieś żyli.
Z dzienniczka Anny Bednarskiej
Środa, 21 maja 1947 r. Jesteśmy na feriach w obozie i dowiedzieliśmy się, że pięć osób zapisało się na wyjazd do Polski. Zapytałam Mamusię – kiedy my się namyślimy? Gdzie pojedziemy – do Ameryki, bo ciocia przysłała zaproszenie, czy do Polski? Mama zapytała nas, gdzie chcemy, a myśmy wszyscy czworo odpowiedzieli: Mamusiu, my chcemy do Polski!
Sobota, 20 września 1947. Wyjeżdża nas 16 osób. Wszystkie formalności załatwione i opuszczamy gościnną Nową Zelandię oraz wielu życzliwych i dobrych ludzi. Reporterzy zamienili z nami kilka słów, zrobili zdjęcia i… odpływamy!!!
Ogromna większość została. Szkoły zapraszały – wojenne sieroty mogły się kształcić, wybierać dowolne kierunki studiów. Jan Wojciechowski stał się Johnem Roy-Wojciechowskim. On sam, a także jego przyjaciele i koledzy pokochali nową ojczyznę.
Po kilku latach przestali być tylko sierotami, które przypłynęły statkiem i zostały zakwaterowane w skautowskim obozie o dziwnie brzmiącej nazwie. Do społeczeństwa Nowej Zelandii dołączyli wykształceni młodzi inżynierowie, nauczyciele i lekarze. Trzymali się razem, a z czasem coraz bardziej asymilowali wśród miejscowej ludności. Zakładali własne domy. Bardzo nieliczni mieli szczęście sprowadzić do nowej ojczyzny rodziców. Partnerami życiowymi Polaków stawali się anglojęzyczni biali mieszkańcy kraju, a także przedstawiciele rdzennej ludności – Maorysów.
W Pahiatua na wzgórzu, z którego rozciągał się widok na cały obóz, stoi tablica. Informuje po angielsku, maorysku i w egzotycznym dla wielu turystów języku polskim o historii 733 dzieci z odległego kraju, które w trakcie II wojny światowej znalazły tu swoje miejsce.