„Doświadczyłem czystego i okropnego uczucia”. Amerykański dziennikarz o wrażeniach po zapaleniu jadu ropuchy

„Niespodziewanie poczułem, jak potężna fala energii wypełnia moją głowę przy akompaniamencie druzgocącego łoskotu” – tak pierwsze chwile po zapaleniu tzw. ropuchy opisuje Michael Pollan, autor książki „Jak zmienić swój umysł”, która ukazała pod patronatem Focus.pl.

Słynny amerykański dziennikarz Michael Pollan postanowił zbadać, w jaki sposób LSD, grzybki, czy DMT są używane w celu zapewnienia ulgi ludziom cierpiącym na depresję, uzależnienie czy lęk. W efekcie powstała jego najbardziej osobista książka, w której obok badań naukowych znajdziemy relacje z pierwszych psychodelicznych podróży autora. 

„Jak zmienić swój umysł” to nie tylko barwna opowieść o psychodelicznych podróżach, ale też mocno osadzono w nauce historia o granicach ludzkiego poznania, zagadce świadomości i sensu życia. W Polsce książka ukazała się w przekładzie Macieja Lorenca, nakładem wydawnictwa Krytyka Polityczna.

PRZECZYTAJ FRAGMENT

Podróż trzecia: Ropucha

Zgadza się: „ropucha”, a dokładnie palony jad ropuch Incilius alvarius z pustyni Sonora (nazywanych również ropuchami koloradzkimi) zawierający molekułę o nazwie 5-MeO-DMT, która jest jedną z najpotężniejszych i najszybciej działających substancji psychotropowych znanych ludzkości. Przyznaję, że ja również nigdy wcześniej o niej nie słyszałem. Jest tak mało znana, że rząd federalny USA dopiero w 2011 roku umieścił ją w wykazie środków kontrolowanych.

Okazja do zapalenia jadu ropuchy pojawiła się niespodziewanie, dając mi bardzo mało czasu na zadecydowanie, czy zrobienie tego byłoby szaleństwem, czy nie. Zadzwoniła do mnie jedna z moich informatorek – pewna kobieta przechodząca szkolenie na certyfikowaną przewodniczkę psychodeliczną – i zaproponowała mi spotkanie z jej przyjaciółką o imieniu Rocío, trzydziestopięcioletnią meksykańską terapeutką, która według niej była „prawdopodobnie najlepszą na świecie ekspertką od ropuchy”. (Jak zacięta może być rywalizacja o ten tytuł?). 

Rocío pochodzi ze stanu Sonora w północnym Meksyku, gdzie zbiera ropuchy i pozyskuje z nich jad. Następnie podaje go ludziom zarówno w Meksyku, w którym jego status prawny pozostaje niesprecyzowany, jak i w Stanach Zjednoczonych, gdzie oficjalnie jest nielegalny. (Organy ścigania poświęcają jednak niewiele uwagi jego użytkownikom).  

Rocío pracowała w klinice w Meksyku, w której leczono nałogowców za pomocą połączenia 5-MeO-DMT i psychodelicznej afrykańskiej rośliny o nazwie iboga – podobno z imponującymi rezultatami. W ostatnich latach stała się popularyzatorką ropuchy i obecnie podróżuje po całej Ameryce Północnej ze swoimi kapsułkami wypełnionymi skrystalizowanym jadem i waporyzatorem. (…)

Gdy spotkałem się z nią po raz pierwszy podczas małej kolacji zorganizowanej przez naszego wspólnego przyjaciela, opowiedziała mi o ropusze  i doświadczeniach wywoływanych przez jej jad. (…) Przez dziewięć miesięcy w roku ropuchy żyją pod ziemią, która chroni je przez pustynnym słońcem i upałami. Kiedy jednak pojawiają się zimowe deszcze, wychodzą w środku nocy ze swoich kryjówek, aby wziąć udział w krótkiej orgii, podczas której jedzą i kopulują. 

„Nie są zbyt trudne do złapania”, powiedziała mi. „Na widok wiązki światła zastygają w bezruchu, więc można wtedy po prostu podnieść je z ziemi”. Ich ciała są pokryte brodawkami i mają kolor ziemisty, a ich wielkość w przybliżeniu odpowiada wielkości ludzkiej dłoni. Na obu stronach ich grzbietu znajdują się duże gruczoły, a na kończynach – mniejsze gruczoły. „Trzeba delikatnie ścisnąć gruczoł i zbliżyć do niego lusterko, żeby wytrysnął na nie jad”. 

Pozyskiwanie jadu najwyraźniej nie wyrządza ropuchom żadnej krzywdy. W ciągu nocy płyn wysycha na lusterku, zmieniając się w łatwe do zdrapania kryształy w kolorze brązowego cukru. W swoim naturalnym stanie jad jest toksyczny – ropucha rozpyla tę substancję ochronną, gdy czuje się zagrożona. Kiedy jednak ludzie wprowadzają kryształy w stan lotny, toksyny ulegają zniszczeniu i zostaje tylko 5-MeO-DMT. 

Rocío waporyzuje kryształy w szklanej fajce, a jej klient się zaciąga i jeszcze przed zrobieniem wydechu przenosi się do innej rzeczywistości. „Działanie jadu pojawia się szybko i początkowo może być niewiarygodnie intensywne. Niektórzy ludzie przez całą sesję pozostają w bezruchu, a inni krzyczą i wymachują kończynami – zwłaszcza gdy ropucha wyciąga na wierzch dawne traumy. Część osób wymiotuje. Po dwudziestu lub trzydziestu minutach ropucha przestaje działać i odchodzi”.  (…)

Przeprowadzono niewiele badań dotyczących 5-MeO-DMT, więc nie udało mi się znaleźć zbyt dużo solidnych informacji medycznych o potencjalnych skutkach ubocznych albo niebezpiecznych interakcjach z innymi substancjami. Znalazłem natomiast w internecie mnóstwo raportów z doświadczeń wywołanych przez tę molekułę i wiele z nich było przerażających. Dowiedziałem się również, że ktoś w moim mieście próbował 5-MeO-DMT – nie jadu ropuchy, lecz syntetycznej wersji substancji czynnej. Była to znajoma znajomej, którą kilka razy spotkałem na wieczornych przyjęciach, zaprosiłem ją więc na lunch, aby sprawdzić, czego mogę się od niej dowiedzieć. „To coś w rodzaju Mount Everestu w świecie psychodelików”. (…) Przy grillowanych serach opisała wstrząs spowodowany szybkim pojawieniem się efektów wywoływanych przez 5-MeO-DMT.

„Wystrzeliło mnie do bezkresnej krainy czystego istnienia. Przed tym doświadczeniem nie wiedziałam, czym jest nieskończoność. W tym świecie nie było żadnych figur ani żadnych istot, a jedynie czyste istnienie. Był naprawdę ogromny, ale składał się z dwóch, a nie z trzech wymiarów. Od razu po przyjęciu substancji poczułam, że szybko się wznoszę, a następnie stałam się gwiazdą zawieszoną w tej bezkresnej przestrzeni. Pamiętam, że pomyślałam sobie: Jeśli tak wygląda śmierć, akceptuję ją. Wypełniła mnie rozkosz. Pojawiło się we mnie poczucie, czy też raczej wiedza, że absolutnie wszystko jest zbudowane z miłości. […] Miałam wrażenie, że minęła wieczność, ale prawdopodobnie było to tylko kilka minut. W pewnym momencie zaczęłam składać na nowo swoją jaźń i wracać do ciała fizycznego. Pomyślałam: Muszę wychować swoje dzieci. Poza tym będę miała jeszcze nieskończenie wiele czasu na bycie martwą”.

Niewątpliwie zazdrościłem Olivii. Przypuszczam, że właśnie z tego powodu postanowiłem zapalić jad ropuchy. (…) Niespodziewanie jednak wróciły do mnie wszystkie dawne obawy, nękając mnie przez długą i niespokojną noc. Mount Everest! Czy moje serce będzie w stanie znieść intensywność tych pierwszych kilku chwil po przyjęciu substancji? Czy istnieje ryzyko, że oszaleję? Prawdopodobnie niewielkie, ale z pewnością nie zerowe. Czy więc zapalenie tego jadu będzie absolutnym szaleństwem? Plusem było to, że cokolwiek się stanie, moja podróż zakończy się w ciągu pół godziny. Minusem natomiast to, że wszystko mogło zakończyć się w ciągu pół godziny.  (…) 

Rocío umiejscowiła mnie na materacu. Następnie kazała mi przyjąć pozycję siedzącą, po czym przesypała z kapsułki odmierzoną wcześniej porcję kryształów do szklanego pojemniczka, który następnie przykręciła do cybucha fajki. Poprosiła, żebym podziękował ropusze i pomyślał o swojej intencji. (Intencja była dość ogólna: chciałem przyswoić sobie wszystko, czego ropucha mogła mnie nauczyć). Rocío zapaliła butanowy płomień pod pojemniczkiem i zaleciła mi zaciągać się krótkimi wdechami, gdy tylko biały dym uniesie się z kryształków i wypełni szklane naczynko. „Na koniec zrób duży wdech i zatrzymaj dym w płucach tak długo, jak będziesz w stanie”.

Nie pamiętam momentu, w którym zrobiłem wydech, ani tego, że położyłem się na materacu i zostałem przykryty kocem. Niespodziewanie poczułem, jak potężna fala energii wypełnia moją głowę przy akompaniamencie druzgocącego łoskotu. Z trudem udało mi się wydusić z siebie słowa, które wcześniej przygotowałem: „zaufanie” i „oddanie”. Stały się dla mnie czymś w rodzaju mantry, ale wydały mi się niezwykle żałosne i zaczęły przypominać pobożne życzenia napisane na skrawkach papieru w obliczu tego mentalnego huraganu, który można by zaklasyfikować do kategorii piątej. 

Wypełniło mnie przerażenie, a następnie moje „ja” rozleciało się jak jeden z tych nietrwałych drewnianych domków, które wybudowano na atolu Bikini, po czym wysadzono w powietrze podczas testów atomowych. Moja jaźń eksplodowała i zmieniła się w chmurę konfetti za sprawą wybuchu, którego nie byłem już w stanie zlokalizować w mojej głowie, ponieważ ona również eksplodowała, rozszerzyła się i objęła sobą cały wszechświat. 

Czymkolwiek to było, nie nazwałbym tego halucynacją. Do pojawienia się halucynacji niezbędna jest jakaś rzeczywistość, jakiś układ odniesienia i jakaś istota, która może jej doświadczyć. Wszystkie te elementy przestały dla mnie istnieć.  Niestety, strach nie zniknął wraz ze zgaśnięciem mojego „ja”. Całe to doświadczenie rejestrowałem wyłącznie za sprawą pozbawionej ego świadomości, której po raz pierwszy doświadczyłem pod wpływem grzybów, ale teraz ona również stanęła w płomieniach przerażenia. Zniknęły wszystkie kryteria, na podstawie których możemy stwierdzić własne istnienie, a mimo to pozostawałem świadomy. 

„Czy tak właśnie czują się ludzie w trakcie śmierci? Czy to może być to?”. Przychodziły do mnie tego rodzaju myśli, chociaż nie istniał już żaden myśliciel, który mógłby je tworzyć.  Słowa nie są w stanie oddać tego stanu. Tak naprawdę nie towarzyszyły mu żadne płomienie, wybuchy ani reakcje termojądrowe; używam tych metafor w nadziei na stworzenie stabilnego i zrozumiałego wyobrażenia o tym, co działo się w moim umyśle. W trakcie sesji nie doświadczałem żadnych myśli, a jedynie czystego i okropnego uczucia. Nieco później zacząłem zastanawiać się nad tym, czy było to coś, co przez mistyków określane jest mianem mysterium tremendum – czyli oślepiającą i niemożliwą do wytrzymania tajemniczością (Boga, Absolutu albo jakiejś innej Istoty Najwyższej), przed którą ludzie drżą w trwodze. 

Doświadczenie to często opisuję za pomocą metafor (…). Wyobrażenie, że znajduję się na zewnętrznej powłoce rakiety, którą chwilę wcześniej wystrzelono. Trzymam się jej obiema rękami i ściskam ją nogami, czując w ciele szybko narastające przeciążenie, które napiera na moją twarz i wywołuje na niej napięty grymas. Wielki pocisk wznosi się przez kolejne warstwy chmur, przez cały czas zwiększając prędkość i wysokość. Gdy próbuje wyzwolić się z ziemskiego pola grawitacyjnego, jego rozedrgany kadłub znajduje się na krawędzi samozniszczenia i wytwarza ogłuszający ryk spowodowany siłą oporu powietrza.  Mniej więcej tak się czułem.