Wraz z opuszczeniem więziennych murów w 2013 roku ukazała się jego książka „Zło to byłem ja”. A Maso jest bohaterem wzniosłej opowieści o nawróceniu, pokucie i wybaczeniu, choć nie wszystkim podoba się szum wokół zbrodniarza
Włoskie media anonsowały rychłe wyjście mordercy z mediolańskiego kryminału. Szopka – jakby do Italii miała przybyć na tournée wielka gwiazda estrady. Swoje zrobiła nachalna reklama książki, którą Maso napisał z dziennikarką Raffaellą Regoli („Il Male ero io”, 189 str., 17 euro). Morderca stał się medialną gwiazdą, co wywołało liczne głosy oburzenia. „W ten sposób Maso będzie zarabiał na swojej zbrodni!” – protestowały włoskie autorytety.
Zagotowało się również we włoskim internecie. Szczególnie gdy pojawiła się informacja, że zbrodniarz ma już umówiony szereg występów w telewizji i wywiadów dla kolorowych pism. Załamywano ręce nad moralną kondycją włoskich mediów, które w pogoni za widzem i czytelnikiem kreują zbrodniarza na celebrytę. Tym bardziej że jeszcze przed opuszczeniem więzienia, gdy Maso wychodził z więzienia tylko do pracy, a za kratkami spędzał wyłącznie noce, ogólnowłoska stacja tv Canale 5 zaprosiła go do udziału w programie bożonarodzeniowym poświęconym, a jakże, miłości do rodziców. Na przeszkodzie stanął sprzeciw sędziego.
Włosi pytali, czemu media skazują ich na powtórne przeżywanie narodowej traumy sprzed ponad 20 lat. Bo już wtedy, gdy mordował, włoską telewizją rządziły prawo i logika tabloidu. Kamery wkroczyły na miejsce zbrodni i na salę sądową. Maso trafił na okładki kolorowych pism. Rozprawiano o nim w telewizji, prasie, w domach, barach i kolejkach. W 1994 r. Luciano Manuzzi sfabularyzował odrażającą zbrodnię w filmie „I pavoni” (Pawie), nawiązując tytułem do egotyzmu i próżności sprawców. Gianfranco Bettin poświęcił Maso książkę „Spadkobierca”, która doczekała się kilku wydań.
W efekcie dziś, choć minęło tyle lat, dla Włochów średniego i starszego pokolenia nadal jest symbolem absolutnego Zła. Zapadł im w pamięć jako zimny drań z ławy oskarżonych – z wypieszczoną fryzurą, w świetnie skrojonej marynarce i apaszce w grochy, bez cienia wyrzutów sumienia i świadomości tego, co zrobił. Psychiatrzy stwierdzili, że cierpi na poważne narcystyczne zaburzenia osobowości, a socjologowie uznali go za ofiarę społecznej dewiacji, w której jedynymi wartościami są pieniądze, poklask i łatwe piękne życie – „bella vita”. Włochom przychodzi więc spotkać się ponownie ze starym, upiornym znajomym. A uciec przed nim trudno, bo pod pretekstem wyjścia Maso z więzienia, tragedię sprzed 26 lat, nierzadko z makabrycznymi szczegółami, przypominają najważniejsze włoskie dzienniki, w tym organ włoskich biskupów „Avvenire”, a również kolorowe pisma i programy telewizyjne. Wiadomość, że Maso wyszedł na wolność, podano w głównych wydaniach wiadomości radia i telewizji.
Żyć jak w „Miami Vice”
Pietro Maso urodził się w 1971 r. w bardzo pobożnej rodzinie rolników w Montecchia di Crosara (4 tys. mieszkańców), 35 km od Werony. Był dzieckiem chorowitym i najmłodszym (ma dwie starsze siostry). Z tego powodu, jak wspomina w swojej książce, był rozpieszczany przez mamę, dziadków, wujków i ciotki. Po podstawówce poszedł do szkoły rolniczej. Państwo Antonio i Maria Maso marzyli, by syn przejął po nich dobrze prosperujący rodzinny interes (wiśniowe sady i winnice). Jednak Pietro po trzech latach porzucił szkołę i poszedł do pracy. Najpierw w supermarkecie naprzeciw domu, a potem w salonie samochodowym. Pietro nienawidził świata swoich rodziców, świata ciężkiej pracy, wiecznie brudnych rąk, brudu za paznokciami, pielgrzymek i grup modlitewnych. O Montecchii mówił: „Gówniana, szara dziura, z której trzeba się wyrwać, żeby żyć, bo nic się tu nie dzieje”. Wraz z rówieśnikami żył w innym, wirtualnym świecie kultowego serialu „Policjanci z Miami” – Ferrari Testarossa, modne ciuchy, wielkie pieniądze.
Zarobione, a przede wszystkim darowane hojną ręką przez mamę w tajemnicy przed surowym ojcem pieniądze przepuszczał w dyskotekach, butikach Werony, drogich restauracjach. Przystojny, wygadany, zadbany i beztroski, świetnie posługujący się kijem bilardowym, stał się idolem rówieśników, królem dyskotek, dyktatorem mody, stylu bycia i życia. Dla szalejących za nim dziewczyn był cennym trofeum. Otaczała go grupa wiernych, bałwochwalących go akolitów. Gdy pojawił się na parkiecie w fantazyjnej czerwonej dwurzędówce z wielkimi złotymi guzikami i fryzurą à la Elvis Presley, już tydzień poźniej miał kilkudziesięciu naśladowców.
Podobnie było, kiedy przyjechał na disco w butach dr. Martensa i stroju płetwonurka. Podjeżdżał zazwyczaj eleganckimi samochodami z salonu, w którym pracował. Ponieważ przyciągał młodą klientelę jak magnes, w okolicznych dyskotekach mógł liczyć na darmowy wstęp i drinki. Imponowanie towarzystwu, szpan i wygłup stał się dla Pietro jedynym sensem i celem życia. Jak powie po latach: „nie używałem narkotyków i nie nadużywałem alkoholu. Narkotyzowałem się samym sobą”.
Naturalnie na taki styl życia potrzeba było masę pieniędzy. W lutym 1991 r. spadły z nieba. Jeden z pretorianów Pietro, jego równieśnik Giorgio Carbognin dostał w banku pożyczkę na samochód – 24 mln lirów (dziś 12 tys. euro), ale pieniądze wydali na przyjemności. W wielkim stylu. Pietro, żeby zaimponować dziewczynom, zapalał papierosy płonącymi banknotami. Szampan lał się strumieniami. W jednej z dyskotek Werony postawili drinka blisko trzystu gościom, a Pietro wręczył dwóm dziewczynom po milionie lirów na ciuchy. Innym rozdawał po 100 tysięcy.
Pieniądze skończyły się szybko, a bank żądał zwrotu pożyczki. Wtedy Pietro powiedział swoim trzem akolitom: „Trudno. Trzeba zabić moich starych. Dostanę spadek”. Zaplanował, że kupi sobie sportowe bmw. W połowie marca skonstruował bombę, która miała wysadzić rodzinny dom w powietrze w niedzielę, gdy na obiad przyjadą obie starsze siostry. W ten sposób mógłby przejąć cały spadek. Ale zapomniał otworzyć zaworów dwóch butli gazowych. Następnie zaplanowali, że Pietro, podwożąc mamę na zakupy do Werony zabierze również Giorgia, a ten po drodze zadźga kobietę kuchennym nożem. Potem miała przyjść kolej na ojca. Ale Giorgio się przestraszył. Wyjął nóż z torby, jednak ciosu nie zadał. Tymczasem bank coraz natarczywiej domagał się zwrotu pieniędzy. W końcu Pietro wykradł mamie książeczkę czekową, sfałszował czek na 25 milionów lirów, który Giorgio zaniósł do banku.
W kościach i mózgu czuję lód
I właśnie obawy przed konsekwencjami tego fałszerstwa były przyczyną tragedii w nocy z 17 na 18 kwietnia 1991 r. Gdy rodzice Pietro wrócili koło północy do domu z cotygodniowego spotkania modlitewnego wspólnoty neokatechumenalnej, w domu czekał na nich syn i trzech zamaskowanych kolegów. Zatłukli ich stalowym prętem, blokadą kierownicy i dwiema ciężkimi patelniami. Ale rodzice Pietro nie chcieli umierać. Jatka trwała blisko godzinę. Próbowali ich zadusić, ale w końcu Pietro dobił oboje, miażdżąc im czaszki prętem. Jak wspomina w książce: „Stoję obok ich ciał. Są martwi. Stoję pozbawiony czucia. W żyłach, kościach i w mózgu czuję lód. Mam krew na rękach. Krew mego ojca i matki. Myję się i spoglądam w lustro. Postarzałem się. Zło nagle przyspieszyło bieg czasu”.
Zaraz potem, by zapewnić sobie alibi, pojechali na dyskotekę. Rozwikłanie zagadki zabrało policji niecałe dwa dni. Na jaw wyszła sprawa sfałszowanego czeku, a jego beneficjent Giorgio wyśpiewał wszystko po kilku godzinach przesłuchania. Pietro skonfrontowany z zeznaniami wspólników wysłał jednego z policjantów po paczkę papierosów „Cartier” i beznamiętnym głosem opowiedział w szczegółach o masakrze. Zaraz po podpisaniu protokołu spytał: „Czy teraz już wreszcie mogę pójść do domu?”. Dostał 30 lat więzienia, dwóch wspólników po 26, a trzeci – nieletni – 13. Co szokujące, Maso domagał się za pośrednictwem adwokata swojej części spadku.
Zbrodnia poruszyła włoską opinię publiczną, ale jeszcze bardziej porażające było to, co stało się niedługo potem. W dyskotekach Werony i okolic masowo zaczęli pojawiać się młodzieńcy ubrani i uczesani tak jak Maso na sali sądowej. Często z prętem, młotkiem albo tasakiem w ręku. Mało tego: czarną apaszkę w białe groszki upstrzyli czerwoną farbą tak, by plamki wyglądały na krople krwi. Powstał fan club Pietro Maso. Młodzież na dyskotekach wykrzykiwała „Pietro, Ole’!”, a na stadionach w Weronie i okolicach Veneto śpiewała o nim piosenki (m.in. „Ubił swoją starą prętem, ija, ija, o!” na melodię „Old McDonald Had a Farm”) i wymachiwała transparentami „Uwolnić Pietro!”.
Morderca w więzieniu otrzymywał po kilkanaście listów dziennie. Młode dziewczyny wyznawały mu uczucie i prosiły o kontakt. Nierzadko załączając powabne zdjęcia w bieliźnie. Młodzieńcy go podziwiali i wyznawali, że też chcieliby się pozbyć swoich rodziców, ale brakuje im odwagi. Prosili o radę. We włoskich mediach rozpętała się dyskusja o konflikcie pokoleniowym. Polemiści pisali i mówili albo o groszorobach bogatej północy Włoch, albo o niewolnikach ciężkiej pracy, którzy w pogoni za pieniądzem zaniedbują wychowanie dzieci, rzucając je na pastwę telewizji. Największy dziennik Włoch „Corriere della Sera” zamieścił ostry komentarz, w którym można było wyczytać, że na północy Włoch świnia i krowa są warte więcej niż żona czy dziecko. Pisarz i eseista Michele Scozzarra ubolewał: „Ta młodzież ogląda telewizję, która zakłamuje rzeczywistość i symuluje ją. Nie tylko w reklamach. Nasza gospodarka to przechodzenie z jednej bańki spekulacyjnej do drugiej. Edukację emocjonalną zastąpiła masowa pornografia. Politykę zredukowaliśmy do medialnych ogłoszeń reklamowych. W dzisiejszej Italii zakłamana ułuda medialna, szczególnie w umysłach młodych ludzi, zastępuje rzeczywistość, wypierając z niej wartości konstytutywne społeczeństwa: rodzinę i pracę”.
Nie bój się, myśmy ci wybaczyły
Pietro Maso miał niebywałe, według wielu absolutnie niezasłużone, szczęście. W miesiąc po aresztowaniu, gdy tragedia w Montecchii była na ustach całej Italii, w więzieniu w Weronie kręcił gałką radia, gdy dobiegł go głos: „A teraz musimy zadać sobie pytanie, jak skończą ci chłopcy, szczególnie Pietro Maso, najbardziej przez nas znienawidzony. Co mamy z nim zrobić? Zapomnieć, pogrzebać żywcem, jak na to zasługuje, czy wyciągnąć rękę, próbować ratunku? Jeśli o nim zapomnimy, pozostawimy go samemu sobie w więzieniu, dokonamy zbrodni w pewnym sensie podobnej do tej, którą on popełnił”.
Był to głos ks. Guido Todeschiniego, założyciela i gwiazdy religijnej telewizji Telepace. Pietro natychmiast napisał list do Todeschiniego i w ten sposób pozyskał Anioła Stróża, który czuwa nad nim do dziś. Wymienili kilka listów. W lutym 1992 r., tuż po wyroku, spotkali się po raz pierwszy. Potem ksiądz odwiedzał Pietro regularnie w więzieniu. Kontaktował się również kilkakrotnie z jego siostrami Nadią i Laurą. Nie wiadomo, co im mówił. W każdym razie w maju 1992 r., w rok po zbrodni, obie odwiedziły go w więzieniu, zapewniły o siostrzanej miłości, a starsza Nadia dodała odwagi: „Nie bój się. Myśmy ci wybaczyły”.
Jak pisze Maso w swojej książce, dopiero wówczas, gdy usłyszał te słowa z ust sióstr, które przecież chciał zgładzić, zdał sobie w pełni sprawę z potworności tego, co zrobił. By rozliczyć się z samym sobą, poprosił dyrektora więzienia o przeniesienie do izolatki, w której spędził pięć miesięcy. Opisuje je jako czas pokuty, koszmarów i obrzydzenia do samego siebie. Stracił wówczas 20 kg wagi i w efekcie wylądował w więziennej infirmerii. Ostatni koszmar senny przeżył tuż przed Wigilią 1992 r. Zbudził się, jak zapewnia, jako nowy, odrodzony i nawrócony człowiek, pilnie studiujący podarowaną mu przez ks. Todeschiniego Biblię („Pierwsza książka, którą w życiu przeczytałem”). I dodaje, że wszystko, co przydarzyło mu się potem, było konsekwencją tajemniczej przemiany tej przedwigilijnej nocy. Wyspowiadał się u swego opiekuna i po raz pierwszy od wielu, wielu lat przyjął komunię.
W 1994 r. za wstawiennictwem ks. Todeschiniego został przeniesiony do „bezpiecznego” więzienia Opera w Mediolanie. Jeśli wierzyć książce, która sprawia miejscami wrażenie dość nachalnego moralitetu i apokryfu, Opera była dla Pietro uniwersytetem. Dzięki podsuwanym przez ks. Todeschiniego lekturom zainteresował się teologią (m.in. św. Augustyn). Odsiadujący tam karę terrorysta „Czerwonych Brygad” Mario Moretti (zaplanował i przeprowadził porwanie Aldo Moro) i Gilberto Cavallini, jeden z przywódców neofaszystowskiej grupy zbrojnej NAR, zadbali o podstawy filozofii: Arystoteles, Platon, Nietzsche, Hegel, Kant, a przy okazji Darwin i Freud.
W 2002 r. Maso, który skończył edukację w wieku lat szesnastu, poszedł do więziennej szkoły średniej i w pięć lat zdobył dyplom księgowego (kurs rozpoczęło 35, a wytrwało tylko dwóch). W 2008 r. w nagrodę za dobre sprawowanie Maso wyszedł na pierwszy urlop, a potem otrzymał pozwolenie na pracę poza więzieniem (w firmie komputerowej). W 2009 r. w Mediolanie poznał Stefanię, właścicielkę butiku, a dziś gabinetu tatuaży. Pobrali się następnego roku, a ślubu udzielił ks. Todeschini. O tym wszystkim przy okazji wyjścia Maso z więzienia rozpisywała się włoska prasa. Nadia i Laura wystąpiły na zaproszenie ks. Todeschiniego w telewizji Telepace, szczęśliwe z odzyskania brata, „który jest odrodzonym, innym człowiekiem”. Zapewniały, że ich dorastające dzieci uwielbiają wujka.
Kosmetyki, kremy, samoopalacze
Jednak nie wszystkich ta budująca historia, szczerość nawrócenia i przemiany Pietro przekonują. Dalsza rodzina, wujowie, ciotki i kuzyni, podobnie jak obecny burmistrz Montecchii Eduardo Pallaro, prosili, żeby się u nich nie pokazywał. Padają zarzuty, że ks. Todeschini zbudował „legendę Maso”, o którym bardzo często opowiadał na antenie, na potrzeby swojej stacji i religijnej propagandy, a cyniczny Pietro umiał to znakomicie wykorzystać.
Kapelan więzienia Opera ks. Marcellino Brivio mówi: „Nie jestem pewien, czy ten chłopak naprawdę stawił czoło demonowi, który w nim mieszka”. Rozwodnicy nie potrafią zrozumieć, dlaczego Kościół odmawia im komunii, a ks. Todeschini udzielił jej Maso po rozgrzeszeniu już półtora roku po brutalnym morderstwie. Cinzia Tani, pisarka i kryminolog, która pochyliła się nad przypadkiem Maso, stwierdziła: „W więzieniu zajmował się głównie sobą i własnym wyglądem. Kupował drogie kosmetyki, kremy i samoopalacze. Spędzał godziny na siłowni. Nie wierzę w wyrzuty sumienia. Zamordował własnych rodziców, w nagrodę za dobre sprawowanie wychodzi z więzienia 8 lat wcześniej niż powinien i czuje się gwiazdą”.
Faktycznie w swojej książce Maso, choć o kosmetykach milczy, chwali się, że dzięki ćwiczeniom jego kark, bicepsy i łydki osiągnęły w obwodzie imponujące 44 cm, a tłuszcz stanowi zaledwie 4 proc. ważącego dziś 85 kg ciała. Tuż przed ślubem sfotografowano go w eleganckiej restauracji z królem włoskich paparazzich Fabrizio Coroną. Ponoć chciał mu sprzedać prawa do weselnych fotek, które z pewnością sprzedałyby się znakomicie we włoskich mediach, ale w końcu ks. Todeschini wybił mu ten pomysł z głowy.
Teraz we włoskich mediach pojawiły się liczne apele publicystów, etyków, także Stowarzyszenia Ofiar Zbrodni, by Maso po wyjściu na wolność usunął się w cień, może nawet wyjechał za granicę. Przy okazji wywiązała się wielka dyskusja, w której jedni oskarżają włoski wymiar sprawiedliwości o pobłażliwość dla zbrodniarzy (mordercy, rodzimi terroryści), a drudzy przekonują, że wszystkim trzeba dać szansę, bo kara oprócz wymiaru represyjnego powinna mieć i wychowawczy.
Niektórzy przestępcy umieją odcinać kupony od własnych zbrodni, zarabiając na wspomnieniach pisanych niby ku przestrodze.