Łukasz Załuski: W XXI wieku pomysły, które narodziły się w głowie Stanisława Lema – jak tablety, ebooki czy Google – stają się rzeczywistością. Skąd więc ta niekończąca się popularność fantastyki naukowej?
Michał Cetnarowski: Czy niekończąca się – oto jest pytanie. Science fiction to literatura wyrastająca najpierw z fascynacji nowymi technologiami – w amerykańskich magazynach pulpowych z lat 30. i 40. XX wieku – a potem rozwijająca te fascynacje w obawy charakterystyczne dla swojej epoki. Strach przed atomem, III wojną światową, przeludnieniem – to wszystko przebija się z tamtych tekstów. I podobne obawy oparte na technologii z nami pozostały. Dziś są to choćby obawy związane z katastrofą ekologiczną, wpływem nowych mediów na jednostki i społeczeństwa. Ale czy towarzyszą im też związane z nauką fascynacje?
Nakłada się na to bardzo mocne powiązanie s-f z pismem jako nośnikiem treści. Klasyczne science-fiction to „literatura idei”, operująca abstrakcyjnymi pomysłami, konfrontująca różne punkty widzenia, przyglądająca się zmianom w skali całych cywilizacji. Podobną gęstość trudno osiągnąć przy adaptowaniu tych treści na ekran. Czy zatem w podobnym środowisku klasyczna fantastyka naukowa może przetrwać i nadal będzie atrakcyjna? Zewnętrzne scenografie bronią się bardzo dobrze – mało co wygląda tak malowniczo, jak dobra kosmiczna strzelanina na orbicie nieznanej planety – ale sedno, treść literatury s-f? Eksperyment trwa. I zresztą ma swoje sukcesy, jak na przykład kinowy „Interstelllar”.
A w jakim stopniu przemysł filmowy pomógł w popularyzacji gatunku?
Fantastyka wygrała bitwę o popkulturę – trudno dziś o wysokobudżetowy film czy grę, które nie miałyby jakiegoś elementu fantastycznego – ale jednocześnie inne odmiany fantastyki okazały się atrakcyjniejsze niż science-fiction. Fantasy, z jej egzotycznymi neverlandami i wyrazistymi bohaterami; horror, kanalizujący codzienne lęki dziecięcia XXI wieku – być może lepiej gospodarują emocjami, które są główną walutą nowych mediów, i skuteczniej opowiadają współczesność niż „technologiczna” s-f. Nawet jeśli wśród tych przebojów pojawia się science-fiction, to częściej w postaci „nowoczesnej bajki” w typie „Gwiezdnych wojen”. Choć zresztą wkrótce może to się zmienić – po 30 latach „śmierci historii” sama historia właśnie przyspieszyła, ruszył nowy wyścig kosmiczny – a wraz z nim są duże szanse na renesans fantastyki naukowej w książkach czy na ekranie.
Czy fantastyka przewiduje katastrofy, czy jedynie zwiększa naszą czujność?
„Żadna rozsądna decyzja nie może już zostać podjęta bez brania pod uwagę nie tylko świata, jaki jest, ale także świata, jaki będzie” – powiedział kiedyś Issac Asimov, amerykański biochemik i pisarz s-f. Czy autorzy popularnonaukowi rzeczywiście potrafią przewidywać katastrofy, w kierunku których zmierza nasza cywilizacja?
Pytanie, czy powinnością fantastyki naukowej jest futurologia. Już w latach 80. zeszłego wieku twórcy s-f stracili tę niewinność, przekonanie, że ich teksty – jeśli tylko odpowiednio wnikliwie przemyślane – mają „moc przewidywania przyszłości”. Przykład samego Lema, który właśnie w tamtej dekadzie opublikował swoje ostatnie teksty beletrystyczne, byłby tu znamienny. Metodą futurologów była bowiem najczęściej ekstrapolacja aktualnych trendów – a potem wystarczył jeden „czarny łabędź” (albo „szary nosorożec”, żeby posłużyć się pojęciem Michele Wucker), żeby wywrócić wszystkie te przewidywania. Kogo nie zaskoczyły rozpad ZSRR, ekspansja telefonów komórkowych, wreszcie pandemia?
Co innego samo snucie wizji nadchodzących katastrof – bardziej lub mniej prawdopodobnych – które wyczuli czytelników na choćby mgliste zagrożenia. Fantastyka naukowa w tym świetle jawi się jako poligon wyobraźni – i w ogóle literatura przede wszystkim katastroficzna, której paliwem są główne lęki danej epoki. Już „Frankenstein” Mary Shelley powstawał w reakcji na odkrycie przez Galvaniego przewodnictwa elektrycznego (słynny eksperyment z nogą żaby) i oświeceniowe wizje „pokonania śmierci przez naukę”.
Dzisiejsze niespokojne czasy dają poczucie, że potencjalna cyberpunkowa technologiczna apokalipsa czyha za rogiem. Coraz więcej dzieł science-fiction odnosi się do bardzo niedalekiej przyszłości. Seriale takie jak „Rok za rokiem” czy „Czarne lustro” wybiegają zaledwie o kilka lat do przodu. Nie są to już wizje świata za tysiące lat… Science-fiction urealnia się na naszych oczach?
Już William Gibson, ojciec cyberpunka mówił, że „przyszłość jest dziś, tylko nierówno rozdystrybuowana”. W tym sensie rzeczywistość być może zawsze doganiała s-f bliskiego zasięgu – jakąś z jej alternatywnych wersji, bo przecież nie było jednej przyszłości, co do której zgadzaliby się wszyscy twórcy – tylko, oczywiście, zawsze orientowaliśmy się w tym po czasie. Dziś ten skok jest tylko bardziej spektakularny i lepiej nagłośniony – wszak prawie wszyscy mamy telefony, dzięki którym oglądamy tę „futurystyczną teraźniejszość” na co dzień (i jednocześnie ją współtworzymy).
Świetne „Rok za rokiem” zresztą bardzo ładnie wyświetla główne paradoksy SF near future: choć serial powstał w 2019 roku, gdyby traktować go dosłownie, już dziś byłby historią alternatywną. Inaczej potoczyły się wybory w USA, pojawiła się pandemia, której serial nie uwzględnia itp. A jednocześnie twórcy kapitalnie wyciągnęli ze współczesności główne obawy i trendy – wzrost populizmów, migrację, napięcia międzynarodowe i tak dalej.
„Nauka dała nam więcej żyć niż zabrała; musimy o tym pamiętać” – pisał z kolej Philip K. Dick. Przy produkcjach takich jak „Grawitacja”, czy „Interstellar” pracowali konsultanci naukowi. Czy nie masz wrażenia, że literatura i film s-f są coraz bardziej naukowe, a coraz mniej popularne?
Pytanie, które filmy i jaka literatura. Wystarczy spojrzeć na listy najpopularniejszych tytułów, żeby od razu stwierdzić, że na jeden „Interstellar” przypada dziesięć „Gwiezdnych wojen”, „Strażników Galaktyki” i innych obrazów, które z science-fiction biorą przede wszystkim scenografię. Ale czy to źle? Twarda fantastyka naukowa to w sumie zawsze była nisza – nawet jeśli w szczycie popularności pisało ją całkiem sporo osób, to przez dekady czytała to grupka nerdów i zgodnie lekceważyli przedstawiciele tak zwanej „kultury wysokiej”. S-f zresztą wcale nie musi być „naukowa” (przeładowana danymi), żeby była „twarda” – to cały czas dziedzina sztuki, a nie broszura popularnonaukowa; w tym dużo lepiej już dziś sprawdzają się np. podcasty. Liczy się siła i spójność wizji. Nawet „Marsjanin” Andy’ego Weira – chwalony za stronę naukową – nie wybroniłby się, gdyby jednocześnie nie był atrakcyjną historią człowieka, który nie poddał się przeciwnościom i ocalił skórę dzięki temu, że nie przysypiał na lekcjach matematyki.
W jakim stopniu science-fiction może wpłynąć na rozwój nauki i technologii? Czy słuszne jest stwierdzenie, że science-fiction może zmienić to, jak będzie wyglądać życie ludzkie w przyszłości?
To chyba pytanie o to, jak może wpłynąć na życie sztuka. Jeśli ona ma moc zmieniania rzeczywistości, to science-fiction też taką posiada. Ale tu otwiera się już dyskusja o rolę fantazji w naszym życiu.
Kiedyś bajki przygotowywały na trudy egzystencji, formowały dziecięcą psychikę, uczyły, jak sobie radzić w konfrontacji z Nieznanym. Jeśli fantastyka naukowa to współczesna bajka (lub: bajka o współczesności), to jej rolą byłoby miedzy innymi także przygotowanie, np. na konfrontację z fake newsami, zagrożeniami związanymi z social mediami, problemami z przeładowaniem informatycznym. Ale dziś to zapewne rola nie tylko dla science-fiction – wszyscy żyjemy już w tej przyszłości, która nadeszła, i musimy sobie z nią radzić, nawet jeśli nigdy nie mieliśmy w ręku żadnej książki s-f czy nie odpaliliśmy futurystycznego serialu.
Science fiction nieustannie się zmienia. I zawsze nas zaskakuje
Czy klasyczna literatura science-fiction różni się od współczesnej literatury science-fiction? Czy kluczowe cele gatunku przypadkiem z czasem się nie zmieniły?
Nie zapominajmy, że nie ma jednej science-fiction. Jedni twórcy skupiają się bardziej na pozytywnych zmianach technologii, inni na zagrożeniach; jednych interesuje globalna polityka, a innych przemiany społeczno-ekonomiczne na zamkniętym osiedlu. Ale wydaje się, że dałoby się wyznaczyć tu co najmniej dwa zarysowujące się mocniej trendy.
Jeden z nich to inny stosunek do nauki i naukowców – klasyczna science-fiction traciła te złudzenia stopniowo, ale dziś już niewiele zostało z tej dziecięcej wiary, że naukowcy to lepszy gatunek człowieka, a nauka w końcu odnajdzie remedium na wszelkie cywilizacyjne zagrożenia. Podobni bohaterowie-idealiści pojawiają się dziś w zasadzie tylko w świadomej stylizacji na „utwory z epoki”, które próbują wskrzesić tamtego ducha i tamten entuzjazm (np. Bartek Biedrzycki w „Zimnym świetle gwiazd”). Może zresztą pandemia coś tutaj zmieni?
Druga różnica to położenie akcentów. Współczesna science-fiction – w typie opowiadań Kena Liu – dużo większą wagę przykłada do portretów psychologicznych bohaterów, relacji między nimi, strony obyczajowej tekstu; „pomysły”, dyskutowane „idee”, schodzą na trochę dalszy plan, recyklowane z lamusa konwencji i traktowane jako element atrakcyjnej scenografii (przykładem „Ekspansja” Jamesa S.A. Coreya).
Jak widzisz przyszłość literatury science-fiction? Czy utrzyma swoją niezależność, czy będzie się przeplatać z innymi gatunkami literackimi?
To już się dzieje – new space opera, science fantasy, new weird, kosmiczny horror itp., to są hybrydy znane twórcom i czytelnikom od lat; to „czysta science-fiction” wydaje się tutaj wyjątkiem. Gdyby ktoś sam chciał sprawdzić, polecam zerknąć np. do „Niebiańskich pastwisk” Pawła Majki (science fantasy), „Podarować niebo” Romualda Pawlaka (SF retro) czy „Płomienia” Magdaleny Salik (s-f z ważnym wątkiem psychologicznym i obyczajowym).
Pytaniem pozostaje, jakie nowe tematy – niezależne od uchwytu gatunkowego – mogłyby się tu pojawić na pierwszym planie w najbliższych latach. Na czoło stawki wybija się dziś m.in. kryzys ekologiczny, globalne starcie mocarstw, wyścig na orbitę „kosmicznych baronów”.
No dobrze, to kto twoim zdaniem jest najlepszym pisarzem s-f?
To się nazywa pułapka… Pytanie z serii tych, czy kochasz bardziej mamusię, czy tatusia. No, ale zastanówmy się. Ktoś taki musiałby zapewne godzić optymizm Verne’a, społeczne zacięcie Wellsa, fascynację technologią Aasimova, sceptycyzm Lema, wrażliwość Le Guin, brawurę Dicka, zakres podejmowanych tematów Dukaja… Science-fiction różni się w każdej kolejnej dekadzie, a jedną z jej silnych stron zawsze była umiejętność zaskakiwania czytelników, podejmowania tematów nieoczywistych, poruszania się na peryferiach nauki i konsensusu co do wyglądu świata. Jeśli zatem s-f ma się liczyć w przyszłości, znów będzie musiała się wymyślić na nowo. I wtedy, miejmy nadzieję, znowu nas zaskoczy. Tak jak robiła to zawsze.
Michał Cetnarowski – redaktor działu z prozą polską w “Nowej Fantastyce”. Autor książek beletrystycznych, zbioru esejów o kulturze popularnej, komiksu stworzonego wraz z rysownikiem Marcinem Kułakowskim. W ramach „Legend Polskich. Allegro” razem z Łukaszem Orbitowskim napisał “Wywiad z Borutą”, za który autorzy dostali nagrodę im. J. Zajdla. Jego najnowsza książka to powieść science fiction “Gnoza” (2021).