Jest 17 maja 1940 r. Blady świt. Żołnierze w zielonkawych mundurach tulą się do mchu, wciskają w szczeliny skalne. Dobrze ukryte hitlerowskie „maszynki” MG-34 zasypują ich gradem pocisków. Serie kruszą granitowe skały. Wyraźnie widać paraboliczny lot pocisków moździerzowych. Z wygrzebanych w poszyciu nor wystają grzebieniaste francuskie hełmy z polskimi orzełkami. Nasi ugrzęźli pod ogniem. Klną, bo ani się wycofać, ani nacierać. „Sanitariusz! Saanitariusz!” – niesie się po kotlinie. „Jeezzuuu! Jezuu!”. Daremne wołanie. Nikt nie zejdzie w dolinkę śmierci. Doborowi niemieccy strzelcy górscy gen. Eduarda Dietla odpowiadają na ten apel dodatkową dawką ołowiu.
Która to już godzina w tej pułapce? Rozkaz był niejasny: nawiązać kontakt z nieprzyjacielem. Do przodu poszedł pluton porucznika Szaszkiewicza. Niemcy wpuścili go uprzejmie między swoje świetnie zamaskowane pozycje… Przygwożdżeni żołnierze nie rezygnują jednak z walki. Podchorąży Julian Kowalski podrywa się, chwilę biegnie, wyszarpując granaty zza pasa. Spokojnym ruchem, jakby wrzucał owoce do koszyka, posyła dwa śmiercionośne jaja do gniazda niemieckiego rkm-u. Zanim wybuchną, ostatnia seria kończy życie żołnierza. Dopiero po 18 godzinach, po osobistej interwencji dowódcy Samodzielnej Brygady Strzelców Podhalańskich gen. Zygmunta Bohusza-Szyszko i ciężkim ostrzale niemieckich pozycji, uda się wyswobodzić pluton z pułapki. Bilans: 5 zabitych i 21 rannych. Niepotrzebna śmierć. Prawdziwa akcja zaczyna się dopiero 27 maja tuż przed północą, w pełnym świetle polarnego dnia. Polakom przypada kluczowe zadanie: opanować wzgórza Ankenes. Kto je ma, ten trzyma w szachu cały port w Narwiku.
Głazy przeciw alpinistom
W natarciu na Ankenes szeregowy Jan Lasowski dostaje postrzał w głowę. Kula trafia go w skroń: przechodzi przez oba oczodoły i nasadę nosa. Medyk bandażuje rannego i zostawia. Nie ma czasu, kompania naciera na bagnety! Przerażony, oślepiony żołnierz zaczyna krzyczeć o pomoc. Nagle czuje obecność człowieka. „Nie bój się, jestem Austriakiem” – słyszy głos mówiący po niemiecku. Jakimś cudem Lasowski trafia do brytyjskiego szpitala polowego. Tu głos lekarza mówi: „Czas do grobu”. Ranny traci przytomność. Podczas grzebania poległych jego kolega zauważa ruszające się palce, jakby grały na fortepianie. Lasowski zostaje uratowany i ewakuowany do Wielkiej Brytanii.
Tymczasem trwają walki o Ankenes. To nie jest ładna wojenka. Wysokogórski dziki teren pokryty dużą ilością głazów, zwałów kamieni, pocięty wąskimi i głębokimi wąwozami o niemal pionowo opadających ścianach. Daje niezrównane warunki do obrony i jest piekłem dla nacierających. A wokół ten upiorny, niekończący się dzień. Ani się schować, ani zasnąć. Można łatwo złamać nogę, wyziębić się, dostać zapalenia płuc, zarobić kulę… Polacy zdobywają szczyty skał i umacniają się. Widać już port. Ale Niemcy decydują się na podstęp. Między polskie jednostki ma przeniknąć wyselekcjonowana grupa alpinistów z Bawarii i Tyrolu, którzy muszą wspiąć się na stromą skałę wysokości 668 m nad poziom fiordu. Gdy pną się pod górę, zostają w niemal ostatniej chwili zauważeni przez podhalańczyków zajmujących szczyt. Nie ma czasu na przestawianie karabinów maszynowych – Polacy zaczynają ciskać mniejsze i większe kamienie. Tyrolski kapral, trafiony w głowę, odpada z krzykiem od ściany i leci w dół jak szmaciana lalka.
Obrońcy wspólnymi siłami staczają większy głaz. Na ścianie panika. Niemiecka grupa alpinistów zostaje dosłownie ukamienowana. Polacy mogą potem żartować, że odbyte we Francji szkolenie z rzutów kamieniem – imitującym granat – w końcu im się przydało… Skała po skale, jar po jarze, kępa po kępie Polacy wyparli Niemców z półwyspu Ankenes po trwającej 36 godzin akcji. Po latach norwescy historycy nazwą polski atak brawurowym, wściekłym, uskrzydlonym nienawiścią i pogardą dla morderczego ognia.Kilka tygodni po bitwie Jan Lasowski przeszedł rehabilitację w szpitalu koło Manchesteru. W 2003 roku ponownie zjawi się na wzgórzach Ankenes. Przyjmowany z honorami przez Norwegów, pokaże swojej córce ostatni widok, jaki zapamiętał w życiu. Pierwsi rekruci do Armii Polskiej we Francji, której jednostki wysłano w 1940 r. do Norwegii, wywodzili się z 400-tysięcznej emigracji polskiej, zamieszkującej górnicze miasta Bretanii. Z czasem dołączyli do nich żołnierze z kampanii wrześniowej. Uczestnik i kronikarz tych wydarzeń Jan Meysztowicz tak opisał ten konglomerat: „Gromady mężczyzn wszelkiego pokroju i kalibru, mocno już podtatusiałych i młokosów, rosłych i chuderlawych, obdartych i zasobnych”.
Górale malowani
Dlaczego górnicy emigranci (nierzadko mający problemy z językiem polskim) i rozbitkowie z Września zostali nazwani Samodzielną Brygadą Strzelców Podhalańskich? Być może zaważył zbieg okoliczności: Francuzi przypadkiem wyposażyli Polaków w dużą ilość malowniczych, lecz niepraktycznych peleryn – pałatek, podobnych do tych, jakich używała słynna wrześniowa 21. Dywizja Strzelców Podhalańskich. W SBSP, liczącej około 4800 żołnierzy, najlepiej zapach prochu znała setka dąbrowszczaków – weteranów brygad republikańskich w Hiszpanii. Tylko około jedna trzecia żołnierzy pochodziła z okupowanej Polski i miała za sobą doświadczenie w kampanii wrześniowej. Dowódca generał Zygmunt Bohusz-Szyszko dowodził we wrześniu 1939 roku 16. Dywizją Piechoty, która robiła, co mogła, w ramach armii „Pomorze”. Gdy w 1940 roku podhalańczycy płynęli na północ, w Katyniu i Miednoje wyrównywano świeże groby. Co ciekawe, brygadę planowano początkowo wysłać do Finlandii, właśnie przeciw Związkowi Radzieckiemu. Zakończenie wojny zimowej pokrzyżowało te plany. Cel zmieniono więc na Narwik. Większość polskich żołnierzy musiała zadać pytanie: gdzie to jest? Gdyby w Gdańsku wbić wielki cyrkiel, rozłożyć go aż po Narwik, a następnie zatoczyć koło, to jego dolna krawędź zakreśli wybrzeże Libii. Dlaczego więc Narwik? Bo przez ten port płynęła szwedzka ruda z kopalni w Kirunie. Sęk w tym, że port wcześniej zajęli Niemcy!
Alianci przygotowali więc klasyczną operację międzynarodową. Kapitan transportowca był Bretończykiem, więc nie rozumieli go Francuzi. Porucznik wyładunkowy był z Australii i nie rozumieli go Anglicy. A polski oficer wyładunkowy mówił po lwowsku. Jedynym językiem zrozumiałym dla wszystkich była lotnicza syrena alarmowa. W zasadzie nikt nie był w stanie porozumieć się z nikim, a szczególnie z Norwegami. Zaraz po wylądowaniu w Harstad, głównodowodzący wszystkich sił generał Antoine Béthouart depeszował do Paryża: „mam tylko jednego tłumacza, który mówi po rosyjsku”.
Po miesiącu pojawili się tłumacze, ale problem pozostał nierozwiązany, bowiem mówili biegle… po fińsku. We francuskim Sztabie Głównym nikt nie zauważył różnicy. Czasem dochodziło do grubszych nieporozumień. Czwarta rano, polski batalion wyładowuje się w jakimś zapomnianym fiordzie. Patrol wraca z norweskim porucznikiem. Jest blady, z zaciętym wyrazem twarzy. Mówi trochę po niemiecku. Polski kapitan jest wychowankiem Heidelbergu, mimo to rozmowa się nie klei. Potem się okaże, że norweski oficer odważnie wyszedł pertraktować z – jak sądził – niemieckim desantem…
Propaganda czerwona i czarna
Pierwsze ataki propagandowe przeciwko podhalańczykom przypuścili Sowieci. Kulminacją ich starań miała być odmowa wykonania rozkazu załadunku na okręty. Hasło sprzeciwu wobec burżuazyjnej wojny miało wyjść „spontanicznie” od mas żołnierskich i skompromitować polskie wojsko w oczach aliantów. Nic z tego. Wojsko zaokrętowało się ochoczo i popłynęło na północ w świetnych humorach. Będąc już na morzu, podhalańczycy dowiedzieli się z niemieckiego radia, że „polska brygada najemników została zatopiona i spoczywa na dnie morza”. Na miejscu Niemcy zaczęli zaś rozrzucać ulotki – niektóre dość intrygujące: „Ideą Marszałka Piłsudskiego było istnienie Polski przy boku Niemiec”. Gdy to nie pomagało, wchodzili na ambicję, pisząc: „Polscy żołnierze, chcecie wy nadal dla Anglii bez znaczenia krew waszą przelać, przyjdźcie bez broni do nas, droga do Warszawy jest wam otwarta – Strzelcy Górskie”…
Radio niemieckie poinformowało też, jakoby przechwycono rozkaz dowództwa polskiego, nakazujący rozstrzeliwanie niemieckich jeńców. W odpowiedzi dowódca brygady nadał przez radio kategoryczne dementi. Zaś oddział II sztabu Brygady opracował szczegółową instrukcję postępowania z jeńcami. Młodzi Niemcy w 1940 roku przyjmowali jednak rewelacje swej propagandy bezkrytycznie, a ta określała Polaków jako bezwzględnych najemników i kryminalistów na angielskim żołdzie. W liście, znalezionym przy zabitym żołnierzu Wehrmachtu, czytamy: „Od kilku dni jesteśmy naprzeciw tych oszalałych ze wściekłości polskich najemników. (…) żywimy się tylko chlebem (…) Lecz co bym ja nie zniósł dla Ciebie, mój ukochany Führerze”.
Ludzka kośba
Gdy grupa jeńców została przyprowadzona do sztabu Brygady Podhalańskiej, niemiecki oficer oświadczył buńczucznie: „Gdybyśmy wiedzieli, że to są Polacy, to byśmy strzelali do ostatniego naboju”. Kustosz Muzeum Wojennego w Narwiku Ulf Torgensen przyznał w 2008 r. (w nieoficjalnej, nieautoryzowanej rozmowie ze mną), że norwescy rybacy byli świadkami, jak Polacy topili jeńców w fiordzie i rozstrzeliwali w górach. „Nie znajdzie pan na ten temat źródeł” – powiedział Torgensen. Faktycznie, liczne źródła milczą. Poza jednym: wydaną w Norwegii obszerną książką Oyvinda Johnsena „Slaget om Narvik: sydfronten”. Znajdujemy tam relację świadka, w którego wiosce kwaterowali polscy żołnierze: „Trzynastoletni Jřrgen Kongsbakk słyszy o strasznym epizodzie: niemiecki pilot, który wyskoczył na spadochronie, został złapany przez Polaków. Podczas transportu przez fiord Niemiec zostaje zastrzelony i wyrzucony za burtę”.
Czy pozbawieni snu, oszołomieni walką Polacy wzięli odwet za wrześniowe bombardowania? A może Niemiec powiedział dwa słowa za dużo o „kryminalistach”? A oto inny opis. Po zdobyciu nabrzeżnej osady podhalańczycy zauważają kilka barek z niemieckimi żołnierzami, pospiesznie uciekającymi na swoją stronę fiordu. Ksawery Pruszyński – literat, dziennikarz i żołnierz – stworzył iście poetycki obraz rzezi: „erkaem, zwieszony ze skały, rozszalał się istnym ujadaniem, które zlatuje tam ołowiem, kąsa, zabija, kładzie (…). Wielkie łapy Płużańskiego obciskają go i prowadzą, jak się prowadzi maszynę, która ściegami jakimiś (…) rozsiewa kule po całej barce, przesuwa się od jej przodu do steru (…) smaga pokład (…) i powraca na ślad świeży swego przechodu. Jacyś ludzie odrywają się i skaczą: jedni prawdziwie sportowo, nurkiem gładkim (…) Inni padają niezgrabnie, a potem szamocą się w wodzie bezradni jak muchy w lepie. (…) Jest to istna kośba ludzka, na środku tej wody, mordercza, techniczna”.
W rozmowie z norweskim pisarzem Perem Ilsaasem niemiecki weteran Rupert Kahr ujawnił, że jego kompania zaczynała pod Ankenes z 86 ludźmi, a kiedy wycofywali się po polskim ataku, zostało ich tylko 36. W innych kompaniach było podobnie. Autor wspomnień Czesław Jeśman szacuje straty niemieckie na 116 zabitych na wzgórzach i 62 utopionych w fiordzie. Polskie straty w całej operacji narwickiej określają Norwegowie na 125 zabitych i zaginionych (plus 59 marynarzy z ORP Grom) oraz 189 rannych. Polacy chyba naprawdę uwierzyli, że nie chodzi tylko o prowincjonalny Narwik, że robią pierwszy krok ku wyzwoleniu Polski. Ta wiara, chociaż płonna, zmiotła Niemców ze wzgórz Ankenes.
Nawet nie pyrrusowe zwycięstwo
Wojska alianckie, przy istotnym wkładzie podhalańczyków, zdobyły miasto i port Narwik 29 maja 1940 r. Daremnie. W tym samym czasie trwała ewakuacja wojsk alianckich pod francuską Dunkierką. Brygada Podhalańska została skrycie wycofana do Francji. Popłynęła w ostatni rejs do portu Brest, gdzie wylądowała 14 czerwca. Następnie skierowano ją do Bretanii z absurdalnym rozkazem obrony całego departamentu za pomocą resztek amunicji. Tymczasem niemieckie czołgi kończyły Tour de France, a niegdysiejsi bohaterowie spod Verdun masowo się poddawali. Polską jednostkę rozwiązano. Większość żołnierzy… wróciła do domów w północnej Francji. Tylko ok. 400 ludzi przedostało się do Anglii – niecałe 8 proc. stanu wyjściowego. Po Samodzielnej Brygadzie Strzelców Podhalańskich, która pokonała elitarnych hitlerowskich strzelców górskich, pozostała tylko blaknąca z każdym rokiem legenda.