Gdyby zasiedli na ławie oskarżonych, byłoby wśród nich siedemdziesięciu pięciu Amerykanów, pięciu Brytyjczyków, czterech Niemców, trzech Francuzów i pięciu innych Europejczyków; ośmiu pochodziłoby z pozostałych rejonów świata. Aż dziewięćdziesięciu pięciu to mężczyźni. Połowa nie byłaby zdolna do odbycia normalnego stosunku seksualnego. Czterdziestu trzech miałoby co najmniej średnie wykształcenie; co trzeci wyróżniałby się bardzo wysokim ilorazem inteligencji, tyle samo cieszyłoby się nieposzlakowaną opinią. Co dziesiąty oskarżony wracał na miejsce zbrodni, czterdziestu trzech fotografowało lub filmowało zmaltretowane ofiary, czterdziestu kolekcjonowało trofea w postaci części odzieży lub fragmentów ich ciał – takie wnioski płyną z analiz prof. Ronalda Holmesa, wiceprzewodniczącego National Center for the Study of Unresolved Homicides (Narodowego Centrum Badań Niewyjaśnionych Zabójstw). Schwytano już tylu seryjnych morderców, że można dość precyzyjnie określić cechy ich osobowości, metody i motywy działania. To jednak wciąż za mało, by rozpoznać potencjalnych zabójców, zanim popełnią zbrodnię.
Badania prof. Davida Bussa, psychologa ewolucyjnego z uniwersytetu w Austin wykazały, że 91 proc. mężczyzn i 84 proc. kobiet przynajmniej raz w życiu życzyło śmierci innej osobie lub wyobrażało sobie, że ją zabija. Jednak niemal nikt tych fantazji nie urzeczywistnia. Co kieruje pozostałymi? Nad tym głowią się przedstawiciele różnych dziedzin nauki. Głównie Amerykanie, gdyż – i to też stanowi zagadkę – w USA pojawiło się trzy razy więcej tego typu przestępców niż w pozostałych krajach. Na przełomie lat 60. i 70. XX w. było ich już tak wielu, że w 1972 r. FBI utworzyło specjalną jednostkę badań nad zachowaniem – Behavioral Science Unit – zajmującą się zabójstwami bez wyraźnych motywów, lecz mającymi pewne cechy wspólne. Dwa lata później do zespołu dołączył agent Robert Ressler, który jako pierwszy nazwał domniemanych sprawców seryjnymi mordercami. Określenie spopularyzowały media żyjące sprawami dwóch nieuchwytnych zabójców – Teda Bundy’ego, masakrującego młode kobiety, i Davida Berkowitza, który strzelał do par flirtujących w samochodach. Dziennikarze wykreowali oprawców na celebrytów i wręcz geniuszy zbrodni.
Takiemu opisowi sprzeciwia się prof. Brunon Hołyst, prawnik i ekspert w dziedzinie kryminalistyki: „Seryjny morderca nie jest ani genialnym przestępcą, ani artystą zbrodni. Nie jest twórczy, lecz w najwyższym stopniu destruktywny. Ścigający go policjanci też nie są supermenami, lecz doświadczonymi i wykwalifikowanymi specjalistami, którzy wykonują rzetelną policyjną pracę”.
Robert Ressler nie wrzucił wszystkich seryjnych zabójców do jednego worka. Wspólnie z psycholożką Ann Burgess opracował teorię ich psychologicznego profilowania. Jej podstawa to rozróżnienie między mordercami zorganizowanymi i niezorganizowanymi. Ci pierwsi planują zbrodnie, wybierają ofiary, kierując się określonymi preferencjami, obezwładniają je, znęcają nad nimi, zacierają ślady i ukrywają zwłoki. Działają na zimno i z premedytacją, są inteligentni, wykształceni, kolekcjonują trofea, często prowadzą grę z policją.
Albert de Salvo po zgwałceniu i okaleczeniu kobiet dusił je pończochą, którą zawiązywał w fantazyjną kokardę, Andriej Czikatiło wyłupywał oczy, Gary Ridgway wkładał do pochwy zamordowanych prostytutek kamienie. Po dokonaniu zbrodni śledzą medialne informacje o postępach śledztwa. Pod wieloma względami przypominają bohaterów thrillerów; konsultantem słynnego „Milczenia owiec” był zresztą sam Robert Ressler, który zadbał o filmowe realia.
Z kolei morderca niezorganizowany działa pod wpływem impulsu. Nie planuje zabójstwa, atakuje przypadkowe ofiary. Zwykle najpierw zabija, potem zaspokaja się seksualnie, zostawia ślady, nie ukrywa zwłok. Często ma obniżone poczucie własnej wartości, defekty fizyczne. Jest niewykształcony, mieszka sam lub z rodzicami. Nie zbiera „trofeów”, nie interesują go działania policji ani relacje medialne na jego temat.
Profilowanie psychologiczne i inne metody wypracowane przez kryminalistykę pozwalają zawęzić krąg podejrzanych i przyspieszają ujęcie sprawcy. Nie są jednak w stanie wyjaśnić przyczyn, które zmieniają człowieka w potwora. Tym zajmują się inne dziedziny nauki.
2,7 dewiacji na osobę
Czy osoba o zdrowych zmysłach może – jak Jeffrey Dahmer – przechowywać w domu głowy albo jak Richard Chase pić ludzką krew? Wydaje się oczywiste, że ten kto to robi, jest psychopatą. Jednak psychiatria nie stawia tak jednoznacznej diagnozy. Według podręcznikowej definicji psychopatia to zaburzenie osobowości, które przejawia się brakiem empatii i poczucia winy oraz ignorowaniem norm społecznych dla osobistych korzyści, zysku lub przyjemności. Nie potrzeba specjalisty, by zauważyć, że nie każdy psychopata zostaje seryjnym mordercą.
Obraz jeszcze komplikują badania profesorów Stephena i Rolanda Holmesów przedstawione w książce „Profiling Violent Crimes” (Profilowanie brutalnych zbrodni). Okazuje się, że ponad 90 proc. zabójców było w momencie popełniania przestępstwa poczytalnych. Niektórzy zachowywali się wbrew stereotypowemu wizerunkowi psychopaty. Edmund Kemper po zamordowaniu ośmiu kobiet w ciągu roku (w tym własnej matki i jej przyjaciółki) sam oddał się w ręce policji. Jeffrey Dahmer płakał w sądzie, poczuwał się do winy, mówił, że „jest złym człowiekiem, ale nie wie dlaczego”. Za ich przeciwieństwo można uznać Davida Berkowitza, który przekonał biegłych o swej niepoczytalności. Przedstawiał się jako „Syn Sama” – demonicznego starca, który kazał mu zabijać, by „oczyścić świat z grzechu i niemoralności”. Został skazany na 364 lata więzienia. Później wyznał, że wymyślił tę historię,
by uniknąć kary śmierci.
Tak różne postawy sprawiają, że wciąż otwarte pozostaje pytanie, czy żądza zabijania jest skrajną postacią psychopatii, czy też seryjni mordercy mają jedynie pewne cechy wspólne z psychopatami. Pewne jest to, że większość z nich wykazuje rozmaite dewiacje seksualne.
Prof. Robert Prentki z Nortwestern University w stanie Illinois ustalił, że na statystycznego amerykańskiego seryjnego mordercę przypada średnio 2,7 dewiacji, najczęściej: sadyzm, fetyszyzm i nekrofilia. Ekstremalne nasilenie tych zaburzeń może prowadzić do czasowej niepoczytalności. Argument ten uratował od egzekucji m.in. Jeffreya Dahmera i Alberta de Salvo. Jego zasadność podważa jednak kanadyjski antropolog prof. Elliott Leyton – w studium „Polowanie na ludzi” zauważa, że odsetek osób dotkniętych zaburzeniami seksualnymi jest podobny we wszystkich społeczeństwach.
Zespół supersamca
Leyton podaje też w wątpliwość ustalenia medycyny i nauk biologicznych. „Miliony ludzi mają guzy mózgu i nie strzelają do innych” – pisze kanadyjski antropolog. Jednak przeprowadzone już w połowie XX wieku przez Dennisa Williamsa badania elektrycznej aktywności mózgu (EEG) wykazały, że recydywiści i więźniowie bardzo agresywni mają czterokrotnie więcej zaburzeń w ośrodkach odpowiedzialnych za emocje niż sprawcy mniej groźnych przestępstw.
Bardziej szczegółowych wyników dostarczyło neuroobrazowanie – metoda pozwalająca obserwować części mózgu w trakcie jego pracy. Okazuje się, że u psychopatów wzgórze i podwzgórze, które sterują emocjami i reakcjami na bodźce zewnętrzne, uaktywniają się zdecydowanie słabiej niż u przeciętnego człowieka. U osób skrajnie agresywnych zauważono z kolei zaburzenia w korze przedczołowej, która odpowiada za takie umiejętności jak planowanie i przewidywanie skutków podejmowanych działań. Mogłoby to tłumaczyć zachowania morderców niezorganizowanych, jednak te przypadłości są zbyt powszechne, by uznać je za główną przyczynę.
Biochemicy wzięli pod lupę neuroprzekaźniki i hormony. Ustalili m.in., że powstający w wyniku rozkładu serotoniny kwas 5-HIAA wpływa na poziom agresji, a zbyt niski poziom adrenaliny może prowokować do szukania podniet, które go podniosą. W organizmie Henry’ego Lee Lucasa skazanego za 11 zabójstw, a przyznającego się do 600, stwierdzono z kolei podwyższony poziom kadmu i ołowiu. Na tej podstawie wyrok śmierci zamieniono mu na dożywocie. U innych wielokrotnych morderców podobnej anomalii jednak nie wykryto.
Najbardziej radykalną tezę postawił ewolucjonista prof. David Buss. Według niego podstawowym celem każdej żywej istoty jest zapewnienie trwania swoim genom, a najskuteczniejszy sposób jego osiągnięcia to wyeliminowanie potencjalnych rywali, czyli zabójstwo. Człowiek w odróżnieniu od zwierząt potrafi kontrolować swoje instynkty. Ale zdarza się, że ta kontrola – zdaniem Bussa prawdopodobnie z powodu wad genetycznych – słabnie lub zanika mi pojawia się przemożna skłonność do zabijania. Niekoniecznie rywali tej samej płci. Ted Bundy stracił szansę na reprodukcję, gdy został odrzucony przez dziewczynę z zamożniejszej rodziny. Klęskę odreagowywał na osobach podobnych do „winowajczyni” – młodych kobietach z klasy średniej. Udowodniono mu 22 morderstwa, a mógł ich popełnić dwa razy więcej.
Zdecydowana większość naukowców odrzuca tę teorię. Nawet Edward Wilson, pionier socjobiologii – nauki, która wyjaśnia zachowania społeczne egoizmem genów – zapewniał, że nie istnieje gen odpowiedzialny za skłonność do zabijania. Nie potwierdziły się też podejrzenia, że może ona wynikać z anomalii, jaką powoduje dodatkowy chromosom męski Y i wynikający z tego tzw. zespół supersamca (nadmężczyzny). Zaburzenie to występuje u 0,15% populacji, ale stwierdzono je tylko u jednego z przebadanych seryjnych morderców: kanibala Arthura Shawcrossa.
Skoro fizjologia nie może w pełni rozpoznać przyczyn zachowań skrajnie patologicznych, niezbędne staje się wsparcie psychologii. Odwoływanie się przez nią do argumentu „trudnego dzieciństwa” jest już tak ograne, że często wywołuje kpiny. A jednak… James Alan Fox i Jack Levin w książce „Mass Murder. American Growing Menace” (Masowi zabójcy. Rosnące zagrożenie Ameryki) podają, że matki połowy seryjnych morderców miały zaburzenia psychiczne, 70 proc. było alkoholiczkami, narkomankami, prostytutkami. Odsetek uzależnionych ojców był podobny. Niemal wszyscy przebadani przestępcy doświadczali w dzieciństwie przemocy, fizycznej lub emocjonalnej. Co piąty był molestowany seksualnie.
Koszmar dzieciństwa
Na podstawie przesłuchań i wywiadów z ponad 30 seryjnymi zabójcami Robert Ressler z FBI i psycholożka Ann Burgess opisali drogę, która doprowadziła ich rozmówców do tego, kim się stali. Do szóstego roku życia, gdy matka uczy dziecko czułości, wrażliwości, miłości, przyszli zabójcy stykali się jedynie z oziębłością, obojętnością, pogardą i gniewem. Nie poznali subtelniejszych uczuć, nie nauczyli się ich okazywania. Potem rolę życiowego przewodnika powinien przejąć ojciec. Ale jego albo nigdy nie było, albo odszedł lub siedział w więzieniu. „Jeśli prawidłowa osobowość nie ukształtuje się do 12. roku życia, nie ukształtuje się nigdy” – piszą Burgess i Ressler w „Sexual Homicide: Patterns and Motives” (Zabójstwa seksualne. Wzorce i motywy).
Leszek Pękalski, który przyznał się do 67 morderstw, wspominał podczas rozprawy: „Matka i babka wyganiały mnie z domu, o byle co dokuczały mi, znęcały się, mściły się nade mną. Często musiałem spać na dworze, bo bałem się wrócić do domu. One biły za nic i wszystkim, co im w ręce wpadło, pasem, kijem. Siniaków miałem pełno od tego. One nie interesowały się tym, czy ja żyję czy nie. Wszystko jedno im było. Ojciec też się mną nie interesował, bo inną żonę już miał”. Jego matka była niezaradna, prawdopodobnie upośledzona, mieszkała z matką, obie piły. „Lubił patrzeć, jak moja żona kury na rosół zabija. Zawsze się wtedy przy niej znalazł, chętnie jej zawsze pomagał, kurę przytrzymał. I psa naszego przy budzie kijem dziobał, aż musiałem go odganiać” – powiedział ojciec Pękalskiego (cytuje go Magda Omilianowicz w książce „Bestia. Studium zła”). „Wszyscy w wiosce naśmiewali się z niego i dokuczali. Mówił mi, że w szkole i internacie miał to samo: kazali mu jeść mydło, bili i dręczyli”.
Gdy dziecko pozbawione tak ważnych umiejętności jak nawiązywanie więzi i komunikowanie się z ludźmi wchodzi w okres dojrzewania, nie potrafi się odnaleźć wśród rówieśników. Oni zawierają przyjaźnie, przeżywają miłości; ono pogrąża się w samotności i fantazjach, od których się uzależnia. Potrzebuje coraz silniejszych bodźców, więc wyobraźnia podsuwa mu wizje gwałtów i przemocy. Z badań Ann Burgess wynika, że trzech na czterech seryjnych zabójców zaczęło się masturbować przed osiągnięciem dojrzałości płciowej, niemal wszyscy w wieku 12 lat zetknęli się brutalną pornografią. W efekcie seks kojarzył się im wyłącznie z osobistą przyjemnością. Partnerzy istnieli jedynie w wyobraźni, byli obiektami do zaspokajania perwersyjnych fantazji.
Triada MacDonalda
John MacDonald, psycholog i psychiatra z Colorado University, uzupełnił ten opis o wspólne dla większości seryjnych zabójców specyficzne zachowania w dzieciństwie. Ostrzegawcze objawy, nazwane triadą MacDonalda, to nocne moczenie się do 6–8 lat, chorobliwa fascynacja ogniem i znęcanie się nad zwierzętami. Zastrzegł, że pierwszy element ma znaczenie tylko wtedy, gdy występuje z pozostałymi. Interpretował go jako oznakę buntu i lęku przed rodzicami. Paweł Tuchlin, skazany w Gdańsku na karę śmierci za 9 zabójstw i 11 usiłowań, mówił przed sądem: „Moja choroba polegała na tym, że moczyłem się w nocy podczas snu. (…) Gdy się rano wstawało, to matka albo ojciec sprawdzali moje łóżko. Kiedy było mokre, dostawało się pydą (splecione rzemienie – przyp. aut.). Ojciec był zdania, że ja leję w łóżko złośliwie”. Podobne zeznania złożył Andriej Czikatiło.
David Berkowitz odnotował w swym rejestrze 1500 podpaleń. Karol Kot, seryjny zabójca z Krakowa, wzniecił kilka pożarów, podniecał go widok ludzi uciekających z płomieni. Zeznał, że jako dziecko chodził do rzeźni. „Lubiłem ten widok i w końcu zasmakowałem w ciepłej krwi. Dostawałem ją od rzeźników, bawiło ich to (…). Potem zabijałem żaby, kury i cielęta, lubiłem wydłubywać oczy ptakom”. Edmund Kemper i Jeffrey Dahmer pastwili się nad kotami, patroszyli je żywcem, obcinali głowy. Podobnych przykładów jest tak wiele, że związek między triadą MacDonalda w dzieciństwie a późniejszą skłonnością do zabijania uznaje się za potwierdzony. Jednak nawet on nie oznacza, że z każdego młodocianego piromana dręczącego zwierzęta wyrośnie seryjny morderca. W jego życiu musi wydarzyć się coś, co zadziała jak zapalnik.
David Berkowitz był wychowywany w rodzinie zastępczej. Zaczął zabijać, gdy odnalazł biologiczną matkę, a ona odmówiła uznania go za syna. Ted Bundy eksplodował, kiedy jego młodzieńcza miłość zgodziła się odnowić dawną znajomość i ponownie ją zerwała. Edmund Kemper wyładował wściekłość po gwałtownej kłótni z matką, strzelając do babci. Seryjny morderca opisany w wydanej właśnie książce Artura Górskiego „Po prostu zabijałem” zepchnął z masztu kolegę, gdy ten zapytał, czy jest gejem. Nauczyciel Andriej Czikatiło zabił po raz pierwszy, gdy oskarżono go o molestowanie uczniów i wyrzucono ze szkoły. Richard Marquette zabił i poćwiartował dziewczynę, gdy okazało się, że nie jest w stanie odbyć z nią stosunku. To go podnieciło i dla osiągnięcia satysfakcji seksualnej zaczął polować na następne ofiary. Detonatorem dla narastających od dzieciństwa fantazji, frustracji i obsesji może stać się niemal wszystko – zawód, kłótnia, obraza, kompromitacja, nieudany seks, a nawet utrata pracy. Nie da się niestety przewidzieć, co nim będzie.
Ilu mam zabić?
A dlaczego do wybuchu żądzy mordu najczęściej dochodzi w USA? Prof. Elliott Leyton odpowiada, że przyczyna tkwi w amerykańskiej kulturze, która „od ponad półtora wieku uznaje przemoc za najbardziej odpowiednią dla mężczyzny reakcję na życiowe porażki i frustracje”. Oliwy do ognia dolewają żądne sensacji media i Hollywood, bo niemal każdy seryjny morderca został już bohaterem filmów i książek. Wielu z nich postrzega to jako jedyną dostępną dla siebie drogę do sukcesu. W najbardziej prowokacyjny sposób potwierdził to Dennis Rader, dusiciel z Wichita, który wysyłał listy do policji i mediów z opisami popełnionych oraz planowanych zbrodni. Pytał prowokacyjnie „ile jeszcze ludzi mam zabić, żebyście o mnie napisali?”. Cel osiągnął. Trafił na pierwsze strony gazet i dołączył do takich morderców celebrytów jak David „Syn Sama” Berkowitz czy Ted Bundy, których znają miliony Amerykanów. A kto potrafi wymienić nazwisko choćby jednej z ich ofiar?