Dlaczego warto mieć dystans?

Istniejemy, ale chyba nie aż tak bardzo, jak nam się wydaje. Nie tak centralnie.

JAK

Jak daleko trzeba by odejść,
aby ten spazmatyczny, wrzaskliwy, dygoczący
chaos zobaczyć – z jak daleka –
jako spokojny, czysty, niewzruszony wzór.
Jaki dystans wyprostuje wijące się
linie, ustali kształty, obrysuje
zgiełk. Jak daleko, wysoko, czy wystarczy
umrzeć, czy jeszcze
dalej.

Bronisław Maj

Oglądając na Facebooku zdjęcia kwiatów w ogrodach moich znajomych, ich roześmianych dzieci, linki do artykułów, które napisali, albo, co więcej, przeczytali, innymi słowy, tracąc czas, co zresztą gorąco ci odradzam, natknęłam się na coś, co dało mi do myślenia.

Filmik pokazywał planety Układu Słonecznego, uporządkowane od najmniejszej do największej. Potem kolejne, coraz większe planety i gwiazdy. Aż w końcu VY Canis Majoris, jedna z największych poznanych gwiazd, zwana czerwonym hiperolbrzymem. Dla po-kazania różnicy w rozmiarze autorzy filmiku zawiesili nad jej powierzchnią mikroskopijną kropeczkę, pisząc, że taka właśnie w porównaniu z zajmującą połowę ekranu gwiazdą jest Ziemia. I na dobitkę napisali, że gdybyśmy wsiedli do samolotu lecącego z prędkością 900 kilometrów na godzinę, jedno okrążenie czerwonego hiperolbrzyma zajęłoby nam 1100 lat. A i ta gwiazda jest tylko kropeczką wśród kilkuset miliardów gwiazd naszej galaktyki. A i galaktyk są miliardy „Nie. Nie jesteś centrum wszechświata” – głosi końcowy napis. I trudno się z tym spierać. Kosmos jest ogromny. Dlaczego nie wyciągamy z tego wniosków?

Dystans. Słowo powtarzane zapłakanym przyjaciółkom nad czwartym martini, wypisywane na flipchartach w salach szkoleniowych, drukowane w co drugim poradniku. Dystans, dystans.

Niektórzy to umieją. Na przykład ci mnisi buddyjscy, których przewożą do amerykańskich laboratoriów i podpinają do różnych urządzeń, a potem puszcza-ją dźwięk tak głośny, jakby w odległości kilku metrów wybuchała bomba. Normalnie człowiek podskoczyłby do sufitu, a takiemu mnichowi ten hałas nie robi nic. Ani mu oddech nie przyspieszy, ani mu się kortyzol nie podniesie.

 

A to dlatego, że kiedy myśmy spali, mnich siedział i medytował. I kiedy myśmy się budzili, gonili dzieci do szkoły, desperowali wokół skarpetki małżonka zostawionej na środku łazienki, klęli w korkach, kłócili się o resztę z panią w kiosku, z nudów sprawdzali pocztę pod ławką w trakcie wywiadówki, zakochiwali się i odkochiwali w mądrych i głupich, oglądali cały nowy sezon serialu – kiedy myśmy robili to wszystko, ten mnich ciągle siedział. Siedział, kiedy na nosie wylądowała mu mucha. Siedział, kiedy przefrunęła na nos sąsiada. Siedział, kiedy zrobiło się gorąco, i siedział, kiedy zrobiło się zimno, aż w końcu zrobił sobie przerwę w siedzeniu na prace ogrodowe, miskę ryżu i krótki sen, ale potem obudził się o czwartej nad ranem i znowu siedział.

Latami. I kiedy tak siedział, to z tego, co rozumiem, odpadały od niego złudzenia dotyczące tego, co mu jest do szczęścia potrzebne, odklejały się od niego historie o tym, kim rzekomo jest i kim nie jest, jego zakochania i oburzenia, wszystko się odklejało od niego, wtedy właśnie kiedy do nas się kleiło, a my prosiliśmy o jeszcze i jeszcze. Aż w końcu sama idea budowania dystansu stała się o tyle nieaktualna, że zniknął sam mnich, czyli obiekt, od którego miałby ten dystans budować, roztopiła się jego tożsamość, zanikło to, co tak zwani nauczyciele duchowi nazywają złudzeniem odrębności, i mnich, a raczej były mnich, zrozumiał i doświadczył tego, że jesteśmy Jednym, że on jest tym samym, co ten obok, któremu pożyczył swoją muchę, tym samym, co owa mucha i wszystko, na czym wcześniej siedziała, nie wchodząc w szczegóły.

Ego to skurcz energii – powiedział Tony Parsons, najbardziej odjechany, moim zdaniem, z duchowych nauczycieli (tych bliskich buddyzmowi, choć on na pewno nie kupiłby tego opisu). Napiszę to jeszcze raz, byś się mógł dobrze przyjrzeć temu przedziwnemu zdaniu: ego jest skurczem energii; zatrzymaniem jej. W przeciwieństwie do nieba, oceanów i kamyka przy drodze, który leży sobie i niczego nie chce, o nic nie zabiega, lajków nie liczy i nad niczym nie lamentuje. I ten mnich właśnie upodabnia się do kamyka. Wtedy już nie musi „łapać dystansu”, bo ego roztapia się i energia się rozkurcza.

Romansuję z tym podejściem od lat, ale poślubiona jestem innemu, powstałemu na gruncie, nie bójmy się tego słowa, religii monoteistycznej. Wierzę w tożsamość – że jest jakaś nasza historia, którą można nazwać prawdziwą, że w księgach, których nikt nie napisze, liczą  się nasze lata i jesienie, że liczy się to,  że kogoś kochaliśmy i ktoś nas kochał, krajobrazy z naszych podróży i książki, które przeczytaliśmy. Co więcej, wierzę też, że możemy być bardziej lub mniej wierni sobie, i że coś nas woła, żebyśmy spełnili swój los, czymkolwiek jest. Ale w dystans też wierzę.

 

Czyli że istniejemy, ale chyba nie aż tak bardzo, jak nam się wydaje. Nie tak centralnie. Przez samych siebie widziani z odległości, mamy większą szansę dostrzec sens,  doświadczyć ulgi i, przede wszystkim, zobaczyć rzeczy prawdziwiej. Bo prawda jest taka, że nie jesteśmy centrum wszechświata – udowodnij mi, jeśli myślisz, że jest inaczej, proszę bardzo, masz mojego maila pod artykułem, wyślij mi dowody na to, że jesteś rozmiarów co najmniej czerwonego hiperolbrzyma. Póki tego nie zrobisz, będę wierzyć, że lepiej jest patrzyć na siebie z odległości; i że w ogóle świat – „ten spazmatyczny, wrzaskliwy, dygoczący chaos” – można zobaczyć jako „spokojny, czysty, nie-wzruszony wzór” tylko z odległości, tak jak w wierszu Bronisława Maja, świetnego poety i niezwykłego człowieka, jednego z tych, którzy absolutnie nie uważają się za centrum wszechświata. I wierzę, że ta perspektywa dobrze nam robi na samopoczucie. Tak jak Adamowi Wajrakowi, który napisał w poście pod zdjęciem swojej postaci na tle ogromnego zwalonego drzewa w Puszczy Białowieskiej: „W wielkim lesie czuję się bardzo mały i bardzo szczęśliwy”.

Wyrwane naszemu rzekomemu zarobieniu sesje medytacji, wielkie nieba nad naszymi pochylonymi nad ekranami smartfonów głowami, rzeki płynące swoim nurtem niezależnie od tego, kto wygrywa wybory, tybetańskie gongi, chłodne kaplice kościołów, pomóżcie nam to zobaczyć.