Mazurkiewicz działał w latach pięćdziesiątych i mordował dla zysku
(większość seryjnych zabójców działa z innych, bardziej zwierzęcych pobudek). Długo działał bezkarnie ze względu na wsparcie służb bezpieczeństwa, zaś wpadł w sposób przedziwny. Strzelił śpiącemu kumplowi w głowę. Kumpel nie umarł, lecz się obudził. Przerażony Mazurkiewicz załagodził sprawę – rzekł, że dla hecy odpalił petardę. Kumpla zaczęła boleć głowa, poszedł do lekarza i dowiedział się, że ma kulę w czaszce. Mazurkiewicza powieszono.
Ojciec wielokrotnie opowiadał mi tę historię i to jakby zdarzyła się wczoraj. Tato miał kilkanaście lat gdy wieszali Mazurkiewicza i z tego co wiem śledził tę sprawę na bieżąco. W jego oczach Mazurkiewicz jawił się jak potwór z piekielnej planety. Nikt wcześniej nie słyszał o takich zbrodniach, takich potwornościach. Podzielałem ojcowskie zdziwienie, choć sprawa wydawała mi się śmieszną. No bo jak ktoś może chodzić z kulą w głowie?
Młodziutki Karol Kot był mordercą kobiet
Działał do połowy lat sześćdziesiątych. Mieszkał na krakowskim Kazimierzu, niecałe czterysta metrów od miejsca, w którym dorastałem. Chodziliśmy do jednej podstawówki, a starsi nauczyciele dobrze go pamiętali. Zresztą wszyscy gadali o Kocie – ktoś go widział, ktoś z nim rozmawiał, ktoś zobaczył trupa. Niektórzy twierdzili nawet, że nigdy go nie powieszono. Ktoś nawet rozpoznał go na filmie ze egzekucji Nicolae Ceausescu, z 1989 roku. Wbity w mundur doglądał rozstrzelania.
W podstawówce dużo rysowałem, oczywiście na lekcjach, kiedy nie było wolno. Bazgrałem najróżniejsze okropności, zainspirowane horrorami oglądanymi na video: wampiry, czaszki, zakrwawione noże i siekiery. Raz nauczycielka zabrała mój zeszyt. Wezwała mnie po lekcji. Gdy tylko zobaczyłem jej minę wiedziałem, że kroi się coś grubszego. Wskazała na rysunki, na tę juchę, trupy i stryczki. Powiedziała, że bardzo się o mnie martwi, bo kiedyś widziała już coś podobnego. Karol Kot też tak rysował. Wiadomo, co potem się z nim stało.
Minęło trzydzieści lat a ja nikogo nie zabiłem
Karola Kota znakomicie sportretował Filip Pławiak w „Czerwonym pająku”. Film ten, całkiem udany choć mętny, jest bardzo swobodną wariacją na temat krakowskich morderstw. Los pośmiertny Mazurkiewicza wypada gorzej. Z kolei „Ach śpij kochanie” broni się głównie rolą Chyry i kostiumami, do tego trudno cokolwiek zeń pojąć nie znając prawdziwej historii. Nic bym nie zrozumiał gdyby nie ojciec i jego opowieści. Na pocieszenie zostaje książka „Elegancki morderca” Cezarego Łazarkiewicza, słusznego laureata Nike.
To jeszcze nie koniec. Obawiam się, że dopiero otworzyliśmy worek z polskimi zabójcami. „Jestem mordercą” opowiada o Zdzisławie Marchwickim, tzw. wampirze z Zagłębia. Film jest dojrzałym i przejmującym głosem w dyskusji o niewinności tego ostatniego. Niestety, dawno jest po Zdzichu. Kto jeszcze? W kolejce czekają Bogdan Arnold i Paweł Tuchlin. Nowe czasy przyniosły Leszka Pękalskiego i Mariusza Trynkiewicza. Ci jeszcze żyją i mogliby się upomnieć o szmal.
Przykładów ze świata nie chce mi się wyliczać. Serca widzów podbił serialowy Dexter, morderca użyteczny społecznie. Zabijał tylko łotrów, których nie dosięgnęło prawo. Swój własny serial, „Mindhunter” zaproponował sam David Fincher. Wreszcie, sam napisałem książkę o seryjnym mordercy, która odniosła sukces większy od wszystkich moich poprzednich zebranych do kupy. Czerpałem korzyść z mody, na którą teraz się oburzam.
Seryjny morderca w popkulturze ma gębę Hannibala Lectera, jest diabelnie inteligentny i fascynujący
„Dexter” grał na dysonansie pomiędzy urokiem tytułowego bohatera i jego morderczymi instynktami. Mamy do czynienia z fikcją. Mówiąc wprost, tacy ludzie naprawdę nie istnieją. Są czystym zmyśleniem. Wyskoczyli z głów pisarzy i scenarzystów.
Dlatego „Ach śpij kochanie” mimo swoich mielizn mówi jakąś prawdę o Mazurkiewiczu. Wytworny, obyty, o dużym uroku osobistym nie wyróżniał się szczególną inteligencją, nie skrywał też w sobie żadnej wielkiej tajemnicy. Miał charyzmę, nic więcej. Zabijał dla pieniędzy bo chciał życia w luksusie. Brakowało na futro dla kochanki, na koniak i wakacje, więc strzelał do ludzi. Gdybym go spotkał, słowa bym nie zamienił. Na takich czasu szkoda.
Mazurkiewicz i tak był wyjątkowy: umiał się podpisać, jadł nożem i widelcem. Większość seryjnych morderców to wykolejeni durnie, niezdolni do okiełznania najprostszych popędów. Leszek Pękalski przykładem. Pamiętam fotografie z domów Eda Geina i Alberta Fisha – ci faceci żyli jak zwierzęta. Powtórzmy, Hannibalów Lecterów szukać w tym gronie. Łebscy faceci w rodzaju Teda Bundy zdarzają się rzadko, co cieszy. W gronie seryjnych zabójców ludzie ułomni, odklejeni od świata, łaknący zemsty za jakieś własne krzywdy bądź szukający seksualnego zaspokojenia. Nie ma w nich nic fascynującego, żadnej zwierzęcej siły czy też diabelskiego uroku. Jest tylko tępota, zezwierzęcenie i smród. Można by nakręcić film i o tym, tylko byłby śmiertelnie nudny.
Skąd fascynacja seryjnymi mordercami?
Dlaczego sam poświęciłem im książkę? Przyznaję, że praca nad powieścią wyleczyła mnie z tych chorobliwych zainteresowań, lecz pamiętam co uważałem parę lat temu. Wydawało mi się, zapewne słusznie, iż każdy chce czasem kogoś zabić: męczącego klienta, ospałego kierowcę, żonę bądź teściową. U źródeł fascynacji leżałaby zazdrość. Chciałbym zabić, ale nie zabiłem, więc darzę osobliwym zainteresowaniem tego, który to uczynił.
A potem pomyślałem sobie, że zabicie człowieka jest bardzo szczególnym, a nade wszystko potwornym – aktem wolności. W końcu, zabijając decyduję o życiu osoby zabijanej, decyduję do tego w sposób totalny i absolutny. Nie mówię, że taka wolność jest dobra. Przeciwnie, jest bardzo złą, straszliwą wolnością. Tak właśnie sądzę. Na świecie są wolności dobre i złe. W jakiś sposób, zabijam też wolność tego człowieka. Wszystkie możliwości jakie miał, każda perspektywa znika wraz z jego śmiercią i to też jest przerażające.
Ta dzika wolność, wolność zabójcy – oślepia i fascynuje.
Przeczytaj także: Czy Stephen King mógł być Polakiem? Felieton Łukasza Orbitowskiego