Każdy, kto choć słyszał o aferze taśmowej, pamięta kwieciste metafory ministra spraw wewnętrznych (tę z kupą kamieni), niechcący dowiedział się też, jakie określenie męskiego członka preferuje szef banku centralnego. „O języku tej afery w pewnym momencie mówiło się nawet więcej niż o meritum.
Co prawda nie jest to sytuacja ściśle publiczna, ale przyjęło się uważać, że ludzie publiczni nie powinni podlegać sytuacyjnym uwarunkowaniom. Oczekujemy, że zawsze będą wytworni, podobnie jak wielu ludzi jest przekonanych, że wybitny pisarz w domu mówi jak wybitny pisarz” – uśmiecha się prof. Jerzy Bralczyk, językoznawca. On sam zdziwił się odrobinę, że dżentelmeni, których „słucha zawsze z wielkim ukontentowaniem, bo potrafią się posługiwać językiem pięknym”, w prywatnych rozmowach „nie posługują się językiem Starszych Panów”.
Ale z drugiej strony… „Używanie w tego typu sytuacji języka pełnego wulgaryzmów manifestuje siłę, niezależność, czasem typ dominacji. Ma pokazać, że jego użytkownik ma racjonalny stosunek do rzeczywistości, zna się na rzeczy i jest twardy” – tłumaczy językoznawca. Choć po wybuchu afery wszyscy panowie kajali się na prawo i lewo, wcale nie jest powiedziane, że rzucanie mięsem może im zaszkodzić.
„Wulgaryzmy wzmacniają siłę przekazu, pokazują emocjonalne zaangażowanie” – tłumaczy dr Konrad Maj, psycholog społeczny ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie. Powodów, dla których przeklinamy, i korzyści, jakie z tego odnosimy, jest zresztą więcej.
O tym, że czasem warto przekląć, przekonał się prezydent Stanów Zjednoczonych Barack Obama. Jego sondaże podskoczyły, gdy ostro zareagował na wyciek ropy na platformie wiertniczej koncernu BP. Wcześniej realizował swoją strategię spokojnego, niemal beznamiętnego reagowania, od której wzięło się nawet określenie „no-drama Obama”. Ale gdy w podobny sposób odniósł się do katastrofy w Zatoce Meksykańskiej, Amerykanom na tyle się to nie podobało, że w ciągu tygodnia poparcie dla prezydenta spadło o 20 proc. Naród uspokoił się, że szef państwa jednak przejmuje się losem kraju, dopiero gdy na jednej z konferencji Obama rzucił: „Po prostu zatkajcie tę cholerną dziurę”, a potem w wywiadzie dla NBC Today rozkręcił się na dobre: „Spędzam tyle czasu z ekspertami, ponieważ mogą znać odpowiedź na pytanie, komu należy za tę katastrofę skopać dupę”. To było ponad siedem lat temu. Od tego czasu Obama ratował się w ten sposób jeszcze kilkakrotnie.
Pokazał, że z niego „swój chłop”, na przykład podczas jednej z dorocznych kolacji dla dziennikarzy akredytowanych przy Białym Domu. Swoje przemówienie okrasił wtedy kpiną z wiceprezydenta Joe Bidena, któremu brzydkie słowo na f wypsnęło się przy włączonym mikrofonie parę tygodni wcześniej. „To Biden namówił mnie na tę kolację. Nachylił się i powiedział mi do ucha, że to nie jest zwykła kolacja, ale »big fucking meal«” – żartował Obama.
„Jedną z głównych funkcji przekleństw jest budowanie atmosfery zaufania i zażyłości” – tłumaczy dr Maj. Według niego, klnąc, sygnalizujemy rozmówcy, że traktujemy go jak bliską osobę, mamy do niego zaufanie, jesteśmy bezpośredni i szczerzy. Innymi słowy, mówimy to, co myślimy, bez ogródek.
Potwierdzają to badania amerykańskiego psycholingwisty Timothyego Jaya z Massachusetts College of Liberal Arts. W artykule pod znamiennym tytułem „Użyteczność i wszechobecność słów tabu” opublikowanym na łamach „Perspectives on Psychological Science” dowodzi on, że im więcej przekleństw w naszym języku, tym większa zażyłość łączy nas z grupą, z którą rozmawiamy. Co ciekawe, dobór wulgaryzmów zależy od towarzystwa, w którym się znajdujemy. Jeśli jest damsko-męskie, decydujemy się na mniej ofensywny język; na przykład słownictwo dotyczące seksu jest bardziej techniczne niż soczyste. Natomiast w grupach jednopłciowych mniej się powstrzymujemy przed świntuszeniem i te poluzowane hamulce odnoszą się zarówno do kwestii jakościowych, jak i ilościowych.
Jak wynika z badań Timothyego Jaya, w relacjach służbowych wulgaryzmy nigdy nie stanowią więcej niż 3 proc. słownictwa. Natomiast w rozmowach z przyjaciółmi ich udział może urosnąć – do 13 proc.
Żeby zmotywować do pracy
Przeklinanie przydaje się również w pracy. Choć w wielu biurach pracownicy stawiają skarbonki, zasilane za każdym razem, gdy wypsnie im się coś nieparlamentarnego, psychologowie pracy nie zachęcają do takich działań, bo wtedy trudniej o zażyłe relacje. Orężem zwolenników tej teorii są między innymi badania naukowców z University of East Anglia opublikowane w „Leadership & Organization Development Journal”.
Badacze ci dowiedli, że regularne używanie brzydkich wyrazów przez pracowników podnosi motywację w zespole, ułatwia wyrażanie uczuć i tworzy silne więzi. W sytuacjach zawodowych zdecydowanie lepiej sprawdzają się przekleństwa w wersji soft niż hard. Wulgarny język bywa też wykorzystywany, zwłaszcza przez menedżerów czy dyrektorów, do nawiązywania więzi z zespołem. „Człowieka, który sobie zaklnie od czasu do czasu, na ogół bardziej lubimy, bo przecież nie różni się aż tak bardzo od nas, bo praktycznie każdy czasami przeklina. Wolimy »ludzkich ludzi«. Udowodniono to chociażby w eksperymencie, w którym mówca, zawodowy aktor, zachowywał się w jednej sytuacji perfekcyjnie, a w innym wariancie zdarzały mu się jakieś wpadki. W drugim przypadku był postrzegany jako bardziej przekonujący, naturalny. Bo jeśli odsłaniamy swoje drobne słabości, jesteśmy bardziej lubiani. To taka kontrolowana kompromitacja” – przekonuje dr Maj.
Podkreśla również, że bez przeklinania nawet w sytuacjach służbowych utrudniona byłaby nieraz praca policjantów infiltrujących środowiska przestępcze czy przesłuchujących podejrzanych, funkcjonujących na co dzień w kulturze bardzo agresywnego języka. Użycie wulgarnego slangu pomaga też czasami służbom porządkowym w wyrażeniu siły i zdeterminowania wobec przestępców. W takich wypadkach ważne jest jednak, żeby język okraszony był starannie dobranymi bluzgami i sformułowaniami, które są modne w danym środowisku. Inaczej nici z wiarygodności.
„Czasem wulgaryzm może przysporzyć popularności, o czym świadczy na przykład przypadek Nikodema Dyzmy, który co prawda czasem »zduszał w gardle przekleństwo«, ale znacznie częściej się nie powstrzymywał. Ale takie zachowanie jest jednak bardzo ryzykowne” – mówi prof. Bralczyk.
Przekonał się o tym Przemysław Kieliszewski, dyrektor Teatru Muzycznego w Poznaniu, który długo nie mógł sobie poradzić z inercją panującą wśród jego pracowników, aż w końcu mu się ulało. I oficjalny list, w którym miał zamiar zachęcić ich do wytężonej pracy w zamian za nieobcinanie premii, zaczął od „Do kurwy nędzy!!! Ja pierdolę!” [pisownia oryginalna]. Potem było tylko gorzej. Dyrektor o mało nie przypłacił swoich słów utratą pracy w szacownej instytucji kulturalnej.
Żeby pokazać siłę
Co innego, gdyby pracował w sporcie. Tam wciąż panują zasady rodem ze średniowiecznego pola walki, co świetnie pokazuje scena w filmie „Braveheart”, w której Szkoci dowodzeni przez Mela Gibsona prowokują Anglików, obrzucając ich wyzwiskami, a na koniec pokazują im gołe pośladki. Wulgaryzmy przez wieki służyły bowiem jako oręż w czasie wojen. Wierzono, że słowa mogą osłabić przeciwnika i ułatwić wygraną.
Wtedy na boisku cel Materazziego został osiągnięty: udało mu się wyprowadzić rywala z równowagi. Kontakt z wulgaryzmami faktycznie przyspiesza bowiem puls oraz oddech i pogarsza koncentrację, czego dowodzą m.in. badania, przeprowadzone przez Catherine Harris z Boston University. Badanym prezentowano serię wyrazów wydrukowanych czcionkami w różnych kolorach i proszono, by zamiast treści wyrazu (np. kot, stół) wypowiadali na głos kolor wyrazu. Badani wykonywali zadanie bez problemu do momentu, gdy zamiast wyrazów neutralnych na ekranie zaczęły się pojawiać wulgaryzmy. Zamiast skupić się na kolorze, badani dekoncentrowali się, widząc obelgę i podawali nazwę koloru dopiero po dłuższej chwili wahania.
„W sporcie wciąż słowo działa jak cios, który ma zaboleć, a przynajmniej wytrącić z równowagi przeciwnika, nie pozwolić mu skupić się na grze. Kibice jednej drużyny nie są dziś w stanie dosięgnąć kibiców drugiej drużyny, dzielą ich siatki i płoty, zostają im więc potyczki słowne, ale też gwizdy, krzyki. To forma pokazania, że jesteśmy drużyną, jesteśmy silni, bezwzględni. I gdybyśmy na trybunach posługiwali się lżejszym językiem, źle by to świadczyło o naszym zaangażowaniu” – tłumaczy dr Maj.
Żeby poczuć ulgę
Timothy Jay przekonuje natomiast, że klnąc, ludzie doświadczają czegoś w rodzaju katharsis. „Czują nie tylko ulgę, ale czasem również uwalniają się w ten sposób od uczucia złości czy frustracji. Przeklinanie jest również substytutem przemocy fizycznej” – przekonuje badacz.
Analogicznie do grania w pełne przemocy gry komputerowe, przeklinanie może stać się „uwolnieniem cierpienia, odreagowaniem zablokowanego napięcia, stłumionych emocji, skrępowanych myśli i wyobrażeń” – jak przekonuje w jednej z prac poświęconych agresji dr Mariusz Karbowski, który analizował wpływ agresji na dzieci. Przemoc słowna staje się wtedy „zastępczą formą realizacji pożądanych zachowań, a nawet osiągnięcia celów” i w ten sposób redukuje agresywne popędy.
Ale czy na pewno? Psychologowie zajmujący się agresją dzielą się na zwolenników interpretacji socjobiologicznych i na zwolenników teorii desensytyzacji (czyli odwrażliwiania). Ci pierwsi upatrują źródeł agresji, także słownej, w uszkodzeniach struktury międzymózgowia i układu limbicznego w mózgu albo w hipoglikemii, czyli zbyt niskim poziomie cukru we krwi (czyżby więc ratunkiem przed puszczeniem wiązanki był kawałek czekolady?). Poszukiwany jest tzw. gen agresji – zespół nowojorskiego biologa Richarda E. Tremblaya znalazł na przykład związki między przemocą i impulsywnością u ludzi z mutacją enzymu zwanego monoaminooksydazą, który powoduje niższy poziom serotoniny w mózgu, a tym samym sprawia, że stajemy się bardziej agresywni.
Z kolei teoria desensytyzacji opiera się na założeniu, że „powszechność wywołuje powszechność”: im więcej przemocy, w tym słownej, tym bardziej się na nią uodporniamy. I tracimy zdolność do współodczuwania bólu. „Brzydkie słowa są czasem w sytuacjach trudnych jak tabletki przeciwbólowe. Ale jeśli ich nadużywamy, to organizm się uodpornia, dlatego trzeba je umiejętnie dawkować. Dobrze, jeśli powstrzymujemy się przed ich używaniem w sytuacjach publicznych lub gdy słyszą nas dzieci” – zauważa dr Maj.
Żeby zmniejszyć ból
Przeklinanie zresztą całkiem dosłownie zmniejsza wrażliwość na ból, o czym przekonuje eksperyment dr. Richarda Stephensa z brytyjskiego Keele University. Na pomysł doświadczenia naukowiec wpadł, gdy budując ogrodową altanę, uderzył się młotkiem w palec. Siarczyście zaklął i… ulżyło mu. W warunkach laboratoryjnych młotek zastąpiono lodowatą wodą, do której 64 osoby wkładały ręce. Podczas pierwszego podejścia mogły powtarzać dowolny wulgaryzm, przy drugim – neutralny przymiotnik, którym można by opisać stół (np. drewniany). Bluzganie pozwoliło badanym poddawać się sprawdzianowi zimnej wody przez prawie dwie minuty – średnio o 40 sekund dłużej niż przy słowach neutralnych.
Przeklinanie to temat, który ostatnio interesuje psychologów wręcz podejrzanie często. Ale pierwsze kroki postawił na tym polu już Zygmunt Freud, który stwierdził kiedyś, że „człowiek, który pierwszy cisnął obelgę zamiast kamienia, był twórcą cywilizacji”. Czy przeklinający wykorzystają tę myśl jako swoją linię obrony? Najczęściej jednak milczą. Być może mimo wszystko czują, że chyba powiedzieli już za dużo.