Dirt jumping, czyli sztuka upadania

Latają na rowerach na wysokości kilku pięter, sami na siebie zastawiają pułapki z gliny, spadają jak koty. W tym szaleństwie jest metoda… Prób i błędów.

Nazywają je: gleba, japa, paca, dzwon. Mieli ich setki, i setki jeszcze przed nimi. Każdy, kto na rowerze rusza w dół rozbiegu i próbuje poskromić tor ze skoczni i przeszkód, wie, że będzie upadać. Albo nie doleci tam gdzie chciał, albo przeleci miejsce, gdzie można było bezpiecznie przyziemić, albo wiatr go skrzywi w locie. Normalna rzecz, nie ma zawodów bez gleby. Otrzepie się i zacznie znowu latać na rowerze.

Będzie kolekcjonować otarcia, które są znakiem rozpoznawczym tego sportu, będzie miał piszczele pełne blizn od uderzeń ’V w pedały. Z czasem przestanie zwracać uwagę na ból. Byle się jak najrzadziej trafiał dziobak (upadek przez kierownicę i uderzenie Ma twarzą w tor). Albo skorpion (głową w ziemię po dalekim locie, brzuchem do dołu, tak że można się nakryć nogami i uszkodzić kręgosłup).

Loty bywają nawet kilkunastometrowe, z saltami i obrotami. Rower rozpędza się na największych torach do 70 km/godz., a przeszkody są z gliny ubitej na beton. Teoretycznie to proszenie się o kalectwo albo śmierć. Ale poważne wypadki zdarzają się bardzo rzadko.

„Właściwie to najpierw uczymy się upadać, a dopiero potem jeździć. Krok po kroku nabieramy w upadaniu wprawy i coraz lepiej kontrolujemy ciało w locie” – mówi Dominik Szymański, zwany Mopem. Jest jedną z niewielu osób w Polsce, dla których dirt jumping, czyli rowerowe akrobacje na specjalnie budowanych torach, to już nie hobby, ale sposób na życie. Mop startuje, buduje tory, uczy początkujących jeździć i skakać. Upadać też próbuje uczyć. Ale teoria nie wystarczy, to każdy musi poczuć na własnej skórze. Metodą prób i błędów.

Kocie obroty

Gdy pod katowickim Spodkiem odbywały się Adidas Ride the Sky – największe do tej pory w Polsce zawody w dircie, zwanym też kolarstwem grawitacyjnym – Dominik był projektantem trasy. Najbardziej pamiętna gleba zawodów też przydarzyła się wtedy jemu. Spadł z siedmiu metrów, tuż po starcie z wysokiej platformy, podczas testowania trasy. Na szczęście w porę zrozumiał, że za bardzo rozpędził się na rozbiegu. Zrobił katapultę, czyli pozbył się w powietrzu roweru, podszedł do lądowania na nogach i wślizgnął się na stromy zeskok. Zrobił wszystko, by nie lądować na płaskim.

„Tak jak kot rotacjami w powietrzu przygotowuje się do miękkiego lądowania, tak i my kontrolujemy obroty. Jeśli robię salto w tył i mam problemy w powietrzu, odrzucam rower, dokręcam obrót ciała, żeby nie spaść na szyję. I po kolei amortyzuję uderzenie, uginam nogi, żeby chronić kręgosłup” – mówi Mop.

To są podstawowe w tym sporcie procedury bezpieczeństwa: odrzucić rower, wyszukać miejsce, gdzie jest nachylenie i wejść w ślizg, a najlepiej jeszcze przeturlać się przy upadku, jak judoka przetacza się przez bark, żeby w ten sposób rozproszyć energię uderzenia. Dlaczego to takie ważne?

„W przypadku uderzeń krzywdę robi nam przyspieszenie, z jakim hamujemy. Nie prędkość, bo przecież gdy podróżujemy samolotem, nic nam się nie dzieje, kiedy stopniowo wyhamujemy z ponad 900 km/godz. do zera. To przyspieszenie hamowania – nagły spadek prędkości – jest wielkością, która potrafi zabić człowieka. Dlatego przy upadku kolarz grawitacyjny dąży do tego, by czas hamowania był jak najdłuższy, a zatem przyspieszenie, jakiego doznaje jego ciało – najmniejsze. Uzyskuje to, tocząc się” – tłumaczy Bogdan Janus, fizyk z Centrum Nauki Kopernik. „Samo ślizganie się też oczywiście pomaga, ale może nie wystarczyć do rozproszenia energii, bo na szorstkiej glinie hamuje się bardzo szybko”.

 

Dobór naturalny

Kamil Obrok, wspólnik Dominika, który organizował razem z nim zawody w Katowicach, mówi, że choć Mopa widział już w różnych opałach, wtedy pod Spodkiem bał się na niego spojrzeć po upadku. „A on nic, wstał i latał następnego dnia. Trochę takich upadków zaliczył przez 10 lat treningów. Kościec mu się utwardził” – tłumaczy. To akurat, jak mówi dr Robert Śmigielski, lekarz polskich misji olimpijskich operujący naszych najlepszych sportowców, nie jest prawdą.

„Nie można kośćca utwardzić tak, żeby się nie łamał. To mit. Owszem, karatecy kopią tysiące razy piszczelami w pień drzewa, żeby piszczel był twardy. Ale to ich chroni przed bólem, a nie przed złamaniem. Wymuszają na swoim ciele zmiany adaptacyjne: zmiany w skórze, ale też wydzielanie się odczynu okostnej, dzięki czemu kość w tym miejscu będzie grubsza i nie będzie tak czuć bólu. Dlatego kolarze grawitacyjni przestają zwracać uwagę na obite pedałami piszczele.

Ale całego aparatu ruchu nie da się utwardzić. To kwestia genów. Ci kolarze, którzy dziś wychodzą cało z niewiarygodnych opresji, to po prostu najtwardsi z twardych. Są też najbardziej zdeterminowani, a jak się ma determinację, to kontuzja nie jest przeszkodą. Mam pacjentów, którzy operowali się u mnie po sześć razy i nadal wracają. Ci słabsi wykruszyli się na początku, zniechęcili po pierwszych upadkach. Można powiedzieć: dobór naturalny” – tłumaczy dr Śmigielski.

Bez uskoku nie ma zabawy

Ci słabsi wykruszają się na przykład tutaj: pod samym dachem, na drewnianej platformie, z której trzeba ruszyć, by nabrać rozpędu jak narciarz na skoczni. Tor jest pięć metrów niżej: podjazdy-wyrzutnie, zjazdy-lądowiska, muldy. Razem 900 ton gliny z wykopów warszawskiego metra, 1300 m2 zabudowanych przeszkodami. Tak wygląda pierwszy w Europie dirt park pod dachem, stworzony na warszawskiej Ochocie przez Kamila Obroka i Mopa.

Dirt ma podjazd, który wyrzuca nas w górę, ma zjazd, na którym trzeba wylądować, a pomiędzy nimi straszy uskok, nad którym trzeba przelecieć, kręcąc figury. Uskok bywa ogromny, a cała sztuka polega na tym, by dobrać odpowiednią prędkość i wylądować za uskokiem, na zjeździe, i nabrać na nim szybkości przed kolejną przeszkodą. Kto ląduje w uskoku, tego czeka bolesne zderzenie z ziemią. Pewnie byłoby bezpieczniej budować przeszkody bez uskoku. Ale dirtowcy uważają, że jak nie ma ryzyka, to nie ma zabawy. A po drugie, jak jest uskok, to nie trzeba tyle gliny.

Na szczęście są w dirt parkach i przeszkody bez uskoków, tzw. stoliki, dla początkujących. Oraz pumptrack przypominający trochę tor do narciarskiej jazdy po muldach.

To seria najmniejszych hopek, na której zaczyna każdy, kto chce spróbować kolarstwa grawitacyjnego. Tu uczy się pompowania, czyli dociążania roweru na zjeździe i podrywania go do góry na podjeździe, żeby dobrze zarządzać prędkością.

Przed wyjazdem na pumptrack dostaję rower, kask i ochraniacze na kolana. Bardzo ważne, bo z reguły spada się właśnie na kolana i sunie na ochraniaczach. Kamil Obrok w pakiecie z instrukcją pompowania dorzuca jeszcze kilka rad: nie patrz na przednie koło, tylko tam, gdzie chcesz dojechać, zwłaszcza na ostrym zakręcie, gdzie pumptrack zawraca i siła odśrodkowa wynosi cię na bandę. Nie patrz na dziurę, bo to najlepszy sposób, by w dziurze wylądować. Patrząc, będziesz się podświadomie na nią kierować.

Patrzę więc tam, gdzie chcę dojechać i próbuję pompować. Chodzi o to, by stojąc na pedałach, zachowywać się jak na huśtawce. Na zjeździe docisnąć, uginając kolana, na podjeździe szarpnąć do góry. „Tak naprawdę, to najlepiej by było, żeby kolarz zaczynał rozbieg podobnie jak skoczkowie narciarscy, kucając” – mówi Bogdan Janus z Centrum Nauki Kopernik.

„Gdy podrywa rower na podjeździe, do siły bezwładności wynikającej z tego, że zostaje on wystrzelony w górę, dołoży się jeszcze druga siła, też bezwładności, która powstanie z nagłego podniesienia środka ciężkości podczas poderwania się. Ale nie wpływa to jakoś znacząco na wysokość, raczej decyduje o momencie, w którym rowerzysta oderwie się od podjazdu” – tłumaczy.

W pompowaniu najważniejszy jest rytm, tylko wtedy można mieć wrażenie, że się przez kolejne hopki płynie. Nauka takiego płynięcia daje solidnie w kość, najbardziej mięśniom nóg i ramion. I nie pytasz już, skąd nazwa dirt, bo kurz masz nawet w ustach.

Kto złapie rytm na pumptracku, na tego czekają stoliki, czyli wspomniane już dirty bez uskoków. Albo najazd z góry i wyskok do basenu z gąbkami. Kto sobie nie radzi na pumptracku, nie ma wstępu na stoliki. A kto jeszcze nie płynie przez stoliki, nie zostanie wpuszczony na dirty. Bo dirtowcy są trochę jak skoczkowie narciarscy. Zanim zaczną latać, stopniowo przyzwyczajają się do szybkości, kodują odruchy w pamięci mięśniowej, przechodzą na coraz większe najazdy i wybicia. Obawa to przy tym normalna rzecz. Adam Małysz opowiadał kiedyś, że za każdym razem, gdy przechodził na większą skocznię, myślał, że to koniec jego kariery, że teraz już na pewno nie da rady.

 

Półtorej sekundy w Matriksie

Nawet na najbezpieczniejszym torze bezpieczny będzie tylko ten, kto dobrze dobierze prędkość i zachowa spokój. „Profesjonalista wie, że trzeba w sytuacji zagrożenia puścić rower, i koncentruje się na lądowaniu.

A początkujący traci kontrolę nad rowerem, ale i tak go trzyma do końca, odruch jest silniejszy. Gdy zaczynasz, dirt robi z tobą, co chce. Razem z doświadczeniem przychodzi opanowanie i umiejętność przewidywania. Potem nawet jeśli jesteś w powietrzu do góry nogami, na ośmiometrowej hopie, twój mózg sam podsyła najlepsze instrukcje działania” – mówi Dominik Szymański.

Czas w powietrzu to średnio półtorej sekundy. Ale Dominik opisuje, że doświadczonym zawodnikom włącza się wtedy Matrix: rzeczywistość spowalnia, a oni dostają nagle takiego przyspieszenia, że w te półtorej sekundy zdążą wybrać najlepszą opcję,pozbyć się roweru i przygotować do przyziemienia.

„Nazywamy to stanem flow, to jest ideał, do którego dąży sportowiec” – mówi dr Kamil Wódka, psycholog sportu, który pracował m.in. z Kamilem Stochem, mistrzem świata w skokach narciarskich. „W stanie flow nasz mózg inaczej taktuje, przetwarza więcej danych niż normalnie, jest jak podkręcony procesor. To kluczowe w sportach z presją czasu, tam, gdzie w okamgnieniu trzeba zdążyć z trikiem, ruchem, wyskokiem.

Kontrola świadoma byłaby zbyt wolna, trzeba zdać się na automatyczną. Zawodnicy opisują to jako poczucie, że na wszystko mają czas. Są w idealnej równowadze: pewni siebie, ale nie brawurowi, kontrolują, ale nie myślą o kontrolowaniu. Bo jeśli nasz mózg chce przyspieszyć, wtedy ruchy się skracają i wykonanie jest gorsze. Trzeba zdać się na ciało. Ale to ciało musi być zakodowane treningami” – mówi Kamil Wódka.

Zakodowanie odruchów jest kluczowe w sytuacjach awaryjnych. Kierowca rajdowy koduje, że na zakrętach w ostatniej kolejności naciska na hamulec, choć początkujący kierowca od hamulca by zaczął. Kolarz grawitacyjny odrzuca rower, choć początkującemu ręce same zaciskają się na kierownicy. Trzeba do tego setek, tysięcy powtórzeń. „Nie będzie stanu flow, gdy nie ma równowagi między naszymi umiejętnościami a wyzwaniem, którego się podejmujemy. Po to jest gradacja trudności skoczni. Żeby naturalnie nabierać sprawności i pewności. Nie będzie też stanu flow, gdy zdrowy respekt dla wyzwania prze-

gra ze strachem. Jeśli zawodnik się boi, to jest dla siebie zagrożeniem. Bo wykonuje ruchy instynktownie obronne, a one są chaotyczne. Trzeba mieć w sobie spokój, by polegać na ruchach wyćwiczonych. A odwagi nie pomylić z głupotą. Odważny rusza na tor, bo wie, że ma broń, żeby wygrać tę walkę. Głupi rusza, bo wierzy, że jakoś to będzie” – mówi Kamil Wódka.

Ważne jest też odpowiednie rozluźnienie mięśni. W każdej sytuacji na torze: przy na- jeździe, w locie, a zwłaszcza przy upadku. Co do tego wszyscy specjaliści są zgodni. Kamil Obrok krzyczy do mnie na pumptracku: „Luźno, daj się ponieść!”. Kamil Wódka tłumaczy, że trzeba się pozbyć zbędnego napięcia, bo tylko swoboda pozwala mięśniom na przyjęcie bodźców. „Gdy sportowiec jest zbyt napięty, zmienia mu się czucie. Nawet ciężarowcom. Spiętemu skoczkowi narciarskiemu spada prędkość na rozbiegu, bo zaciska nogi. Gdy ciało żużlowca czy kolarza grawitacyjnego jest we właściwym balansie między napięciem a rozluźnieniem, zawodnik ma idealną łączność z motocyklem czy rowerem” – mówi.

Poza tym rozluźnienie to też jedna z procedur bezpieczeństwa. „Mięśnie zablokowane na sztywno mogą po upadku oderwać się od kości, a nawet doprowadzić do ich połamania. Mięśnie luźne upodabniają człowieka do kawałka gumy: przyspieszenie, jakiego doznają poszczególne części ciała podczas zderzenia z ziemią, jest mniejsze niż przy mięśniach napiętych. Swoją drogą właśnie dlatego pijany człowiek, który wypadnie z okna, ma większe szanse na przeżycie niż trzeźwy, który lecąc ku zgubie, instynktownie się spina” – mówi fizyk Bogdan Janus. Mop i jego koledzy są z pierwszego polskiego pokolenia dirta, nie mieli kogo pytać, jak upadać. Podglądali zagranicznych zawodników, zwłaszcza z Ameryki Północnej, mekki tego sportu. Teraz rośnie następne pokolenie, przybywa torów, polskim dirtem zainteresowali się sponsorzy, dirtowcy przechodzą na zawodowstwo. Bracia Szymon i Dawid Godziek, najlepsi z Polaków, mają kontrakt z Red Bullem,a starszy z nich, 21-letni Szymon, jest w czołówce światowego rankingu. Dirt jest na czasie.


DLA GŁODNYCH WIEDZY:

„15 rowerowych krain na aktywny urlop w Polsce”, Dariusz 4)^ Jędrzejewski, Wyd. Burda Książki (wcześniej G+J Książki), Warszawa 2013. Przewodnik dla osób, które chciałyby poznawać Polskę na dwóch kółkach. Opisano w nim 15 krain z dobrze przemyślanymi systemami szlaków rowerowych.