Krwawy, choć o gołębim sercu Apasz Staszek, watażka Antek budzący mojrę na Gnojnej i moralnie rozdarta ulicznica Czarna Mańka; mroczne zaułki warszawskiego Czerniakowa i odrapane rudery Łodzi, gdzie jedyną sprawiedliwością była dintojra, a w końcu ponury kat Maciejewski – tak wielu z nas wyobraża sobie świat przestępczy II RP.
Rzecz w tym, że rzeczywistość podwórzowych ballad w niewielkim tylko stopniu oddaje prawdę o przestępczości międzywojnia. Wprawdzie w policyjnych raportach można było znaleźć porażające doniesienia o tym, że dwóch furmanów pobiło się batami, a w maglu dwie niewiasty wytargały się za włosy, jednak po 1918 roku faktycznie nastąpiła trudna do wyobrażenia brutalizacja przestępczości, a przede wszystkim – jej profesjonalizacja. To w latach 1918–1939 na terenie naszego kraju pojawiły się zorganizowane grupy gangsterskie, działające według metod, jako żywo przywodzących na myśl Chicago Ala Capone. Grupy jedno- i wielonarodowe. Wprawdzie w sferze politycznej Polacy, Ukraińcy i Żydzi trzymali się raczej osobno, ale na niwie gangsterskiej potrafili doskonale współpracować.
ANTEK CWANIAK I TASIEMKA
Przemyt narkotyków, broni, handel żywym towarem, nielegalne salony hazardu, uczestnictwo w międzynarodowych strukturach przestępczych, dostęp do coraz doskonalszych technologii, służących zbrodni – z tym musiała się zmierzyć Policja Państwowa. I, niestety, bardzo często przegrywała. Bowiem przestępczość, i to ta najpoważniejsza, miała się nad Wisłą wyjątkowo dobrze.
O ile w 1924 roku na terenie kraju popełniono 1189 morderstw, to już dziewięć lat później było ich 1571, zaś w 1934 roku – 1892. Tymczasem policja, wywodząca się z armii, która w 1920 roku strawiała opór bolszewikom, i stosująca metody śledcze z czasów carskich, wydawała się zupełnie bezradna. O jej postrzeganiu półświatka najlepiej świadczy oficjalna klasyfikacja, stosowana przy rejestracji zatrzymanych. Otwiera ją kategoria: „zabójcy”. Należą do nich: bandyci, zbrojni rabusie i truciciele, a także… koniokradzi oraz fabrykanci aniołków (chodzi o dzieciobójców). Druga kategoria to włamywacze, czyli kasiarze, podkopacze oraz furmani (zajmujący się przewożeniem kradzionych towarów). Trzecią grupą, znajdującą się na celowniku policji były… akuszerki. W tej kategorii, oprócz służby medycznej, trudniącej się poronieniami, mamy pederastów, deflorantów i sodomitów. Stąd niedaleko do kategorii „alfonsi i prostytutki”. Widnieją w niej, między innymi, podchodziarze (czyli osoby, kradnące w domach publicznych) oraz makrele i maciornicy (chodzi o management burdeli). W dalszej części klasyfikacji robi się jeszcze bardziej egzotycznie: jest kategoria „bydłokradzi”, a także zagrażający publicznemu bezpieczeństwu „wróżbici” (za których uważano wędrownych muzykantów, sztukmistrzów, hipnotyzerów, a także donżuanów obiecujących ślub i znikających z pieniędzmi niedoszłych bogdanek). Kategoria dziewiąta to „mieszkaniowi” (złodzieje obrabowujący mieszkania, w odróżnieniu od szopenfeldziarzy, specjalizujących się w sklepach). Należą do niej szpryngowcy, okradający przedpokoje, potokarze, napadający na dorożki, oraz złodzieje strychów – pajęczarze.
Uporządkowany świat owej klasyfikacji legł jednak w gruzach, gdy na scenę wkroczyły zorganizowane, doskonale wyposażone formacje przestępcze, działające na terenie całego kraju. To już nie były tradycyjne kilkuosobowe szajki o lokalnym zasięgu, ale wręcz mafie, mające swoje wejścia do świata polityki. Z czymś takim Policja Państwowa nie miała wcześniej do czynienia.
Wielką popularnością w kręgach „granatowych”, czyli policji, cieszyła się postać Antka Cwaniaka – bohatera cotygodniowego felietonu, publikowanego na łamach tygodnika „Na posterunku”. Oto jak Antek postrzegał rodzimych stróżów prawa: „Policjant z grubej prowincji nigdy w swym życiu nie złapie doliniarza, któryby złote zegarki wyciągał gościom z kieszeni. Złapie najwyżej koniokrada lub trzęsiciela cudzych gruszek. (…) Zdarzy się policjant małomiasteczkowy, co jak zobaczy samochód, to się żegna Krzyżem Świętym i przez cały dzień z wielkiego przejęcia nie może tchu złapać”.
Tymczasem bandyci coraz częściej korzystali z tego środka lokomocji – tak, jak osławiony gang automobilowy Kłaka. Grupa ta, kierowana przez bezwzględnego przestępcę, siała strach w Polsce drugiej połowy lat 20. i była dla policji przez długi czas nieuchwytna. Gangsterzy przemieszczali się po całym kraju samochodami, co okazało się wielką nowością, a jednocześnie utrapieniem dla śledczych. Napadali na dworki i pałace arystokratów oraz przedstawicieli świata biznesu, zachowując nienaganne maniery – skłaniali swe ofiary do oddania kosztowności i rozpływali się jak we mgle. O tej, jednej z pierwszych rodzimych zorganizowanych grup przestępczych pisze w swej książce „Branka cyganów” komisarz Ludwik Jerzy Kurnatowski, który pracował nad sprawą Kłaka. Kurnatowski zwraca uwagę na znamienny fakt – otóż grupa ta w znacznej mierze składała się z byłych fukcjonariuszy służb mundurowych, nierzadko wojennych bohaterów, dzięki czemu bandyci mieli swoje wtyki w organach ścigania. Policjanci bali się bezpośredniej konfrontacji z zaprawionymi w bojach, uzbrojonymi ludźmi Kłaka.
W końcu policji udało się „zdjąć” prawie wszystkich członków bandy – zastrzelenie jej szefa na statku, płynącym po Wiśle, było sceną niczym z hollywoodzkiego filmu. Z kolei o związkach polityki ze światem przestępczym świadczyć może sprawa niejakiego Taty Tasiemki, legendarnego króla warszawskiego bazaru Kercelak. W latach 20. Tasiemka, czyli Łukasz Siemiątkowski, były działacz PPS, jej niezłomny bojowiec, postanowił przejąć wpływy na tym targowisku – zorganizował bandę, która zbierała haracze do kupców. Harcze za nibyopiekę chłopców z ferajny. W skład ekipy Tasiemki wchodziło wielu Żydów, m.in. Juda Sztejnfort, Chaskiel Kantor oraz Gabriel Lipszyc. Żydzi byli bowiem uważani za twardych gości, którzy „nie pękają” przy byle konfrontacji z policją czy konkurencyjnym gangiem.
Kto nie płacił Tasiemce – narażał się na nieprzyjemne konsekwencje ze śmiercią włącznie, czyli na dintojrę. Władze jednak przymykały oko na terror Tasiemki – ostatecznie gwarantował on coś w rodzaju porządku na tym nieokiełznanym terytorium. Poza tym Siemiątkowski nie był pospolitym oprychem: przez kilka lat pełnił funkcję radnego, a nawet startował z ramienia PPS do sejmu. W końcu jednak banda została rozbita, a w 1932 roku jej „zarząd” stanął przed sądem.
PRUCIE NA GORĄCO
Tytuły w gazetach informujące entuzjastycznie o końcu Tasiemki nie zniechęcały bynajmniej do tej profesji. Rzesza naśladowców ciągle rosła. I był to postęp wprost proporcjonalny do wzrostu bezrobocia – plagi Dwudziestolecia. Tomasz Strogulski, autor książki „Granatowa armia”, pisze: „Stan zagrożenia przestępczością był w kraju poważny. (…) Jego symptomy i przyczyny leżały we wzroście przestępczości, widocznym zwłaszcza w zwiększającej się liczbie młodych przestępców, dużej bezkarności, niewłaściwych metod postępowania karnego, dramatycznie niskiej liczbie policjantów”.
I tak: w 1924 roku policja odnotowała 364 tys. poważnych przestępstw (zabójstw, kradzieży, uszkodzeń ciała), zaś w 1933 – aż 644 tys. Dramatycznie niska liczba policjantów, o której wspomina Strogulski, była nie tylko efektem głodowych pensji, które odstraszały młodych ludzi. Władza sama nieustannie redukowała liczbę policyjnych etatów. Powód był tyleż prosty, co z dzisiejszego punktu widzenia szokujący. Otóż przedwojenna policja była w znacznej mierze przygotowywana do walki z komunistycznym zagrożeniem (szczególnie na początku lat 20.) i bardziej niż morderców ścigała czerwoną opozycję. W samym tylko 1921 r. zatrzymano w całym kraju 2152 osoby podejrzane o komunizm, zaś rok później – o sto więcej. Do prowadzenia skutecznej walki z komunizmem już w 1919 r. przy Komendzie Głównej PP powołano Inspektorat Defensywy Politycznej. Po wojnie polsko-radzieckiej stworzono odrębny pion – wydział IVD, który – jak pisze Strogulski – miał swoje urzędy na każdym szczeblu operacyjnym PP. Potem nazwa i usytuowanie w ramach policji zmieniało się wielokrotnie, niemniej „polityczni” stanowili dużą część całej granatowej służby. Ale kiedy władza uznała, że komunistyczne zagrożenie minęło, zaczęły się redukcje etatów, odbijające się na całej policji. W szczytowym okresie, czyli w 1923 r., w szeregach policji znajdowało się ok. 50 tys. funkcjonariuszy. Dwa lata później było ich już tylko 35 tys. Kolejny spadek, poniżej 30 tys., nastąpił w 1928 roku, gdy szef Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Felicjan Sławoj-Składkowski podał w sejmie liczby, świadczące o coraz rzadszych przypadkach „buntu i oporu przeciwko władzy”.
Władza była zatem bezpieczna – społeczeństwu musiała wystarczyć iluzja bezpieczeństwa. Poważna reforma policji, polegająca na dostosowaniu jej do wymogów rzeczywistości i stworzeniu nowej struktury oraz zwiększeniu liczby „granatowych” (do 31 tys.), nastąpiła dopiero w 1938 r. Trochę za późno…
A przestępcy nie mieli problemów kadrowych. Tak jak utrapienie sektora bankowego, czyli kasiarze, uważani za elitę przedwojennych przestępców. Jak odnotowuje Strogulski: „Kasiarze tworzyli wyspecjalizowane bandy, uchodzące za elitarne wśród zawodowych złodziei. Rekrutowali się spośród włamywaczy o dużym doświadczeniu sądowym i kryminalnym. Byli twardzi pod każdym względem. Chętnie zaopatrywali się w broń palną, dbali też, aby w oczach policji mieć opinię ludzi łatwo pociągających za spust – miało to studzić zapał policjantów w czasie pościgu czy śledztwa”.
Ale i kasiarze dzielili się na lepszych i gorszych – największymi gwiazdami byli podkopacze, czyli ci, którzy wybrali najbardziej żmudną, podziemną drogę do skarbca. W sumie liczba złodziejskich tuneli nie przekroczyła w Dwudziestoleciu 10, a najdłuższy z nich miał imponującą długość 70 m. Ci, którzy nie decydowali się na podkop, pruli kasy dwiema metodami: „na gorąco” i „na zimno”. Do tej pierwszej potrzebny był palnik acetylenowo-tlenowy, zaś do drugiej – „rak”, działający na zasadzie klucza do konserw.
W latach 1924–1935 miało miejsce 3251 włamań kasowych. Dlatego dziwi, że tylko jednemu kasiarzowi udało się wkroczyć do historii i pozostać sławnym aż do dziś. Mowa o legendarnym Szpicbródce, czyli Antonim Stanisławie Cichockim. Ów elegancki gentleman, wielbiciel muz i rzeczy pięknych, rozpoczął karierę w niemieckim Rostocku, gdzie obrabował bank metodą podkopu. Potem przeniósł się do warszawskiego podziemia (w sensie dosłownym i przenośnym) i tutaj wykazał się nadzwyczajną aktywnością. Okradł między innymi Bank Dyskontowy przy ulicy Fredry, a także zakłady graficzne w Alejach Jerozolimskich, drukujące papiery wartościowe. Wpadł w styczniu 1930 roku niemal w przeddzień skoku na bank PKO w Częstochowie. W przedsięwzięciu miało uczestniczyć wiele osób z najwyższej kasiarskiej półki. Napisał o tym wydarzeniu w „Focusie Extra” (kwiecień/maj 2008) znawca tematyki międzywojnia Andrzej Gass: „Złodziei zadenuncjował jeden z członków grupy, który uznał, że dostanie zbyt małą działkę. W Warszawie zatrzymano Szpicbródkę i jeszcze jednego włamywacza. Mieli przy sobie plany alarmu, a w klapie marynarki u Cichockiego znaleziono wszyty tam przyrząd (blaszka o specjalnym kształcie) do jego wyłączania”.
Aresztowanie Szpicbródki było ciosem w całą branżę – Cichocki odgrywał rolę managera kasiarzy, był także ich doradcą technicznym, typował obiekty nadające się do włamania. Jego usługi sponsorowali szefowie przestępczego półświatka – właściciele tajnych domów gry, burdeli czy nielegalnego totalizatora na wyścigach konnych (interesy dogadywali w warszawskim barze „Satyr” przy Marszałkowskiej).
NIEDOLE CNOTY
Bujnie rozwijała się także branża usług erotycznych, a tym samym – handel żywym towarem. Domy publiczne, choć zakazane, rosły jak grzyby po deszczu, a w ich organizowanie zamieszane były często osoby wywodzące się z arystokracji (w 1937 r. policja aresztowała hrabinę Irenę Mielżyńską, prowadzącą w Warszawie luksusowy burdel dla najzamożniejszych panów, którzy korzystali z usług pań z „lepszego towarzystwa”). Inny wytworny dom rozpusty należał do byłej tancerki Opery Petersburskiej.
W połowie lat 20. ustanowiono nawet policyjną sekcję obyczajową, którą przez wiele lat dowodziła legendarna aspirant Stanisława Paleolog. Jednak sekcja obyczajowa mogła co najwyżej walczyć z ulicznymi alfonsami i kontrolować czarne książeczki, a po 1933 r. – karty identyfikacyjne cór Koryntu. Do walki z gangami specjalizującymi się w handlu żywym towarem policja musiała angażować najlepszych śledczych. Organizacją tego procederu zajmowały się bowiem struktury międzynarodowe, zamożne i posiadające wpływy w świecie polityki.
Rozmiary zjawiska były olbrzymie – policja, która nie nadążała z wyłapywaniem kolejnych szajek, korzystała nawet ze wsparcia… filmowców. W 1938 r. powstał film „Kobiety nad przepaścią”, wyreżyserowany przez Michała Waszyńskiego i Emila Chaberskiego, opowiadający o niedolach pewnej prowincjuszki, która wpada w szpony mafii. Obraz został zrealizowany na zamówienie Komendy Głównej Policji Państwowej i był przebojem kinowym. Jego bohaterka Marysia Żurkówna trafia do Brazylii, dokąd (a także do USA) rzeczywiście wywożono nieświadome swej przyszłości Polki. W swoim czasie wielkim echem odbiła się afera Morissa Baskina, brooklyńskiego (choć urodzonego w Polsce) Żyda, który zorganizował nad Wisłą szajkę porywaczy. Współpracujący z nim rabin udzielał fikcyjnych ślubów Polkom, które miały natychmiast wyjeżdżać do mężów do Ameryki. Opłacony przez Baskina pracownik konsulatu USA w Warszawie zapewniał pannom młodym wizy. Naturalnie panie miały trafić do nowojorskich domów publicznych.
Czujność policji wzbudził jednak fakt, że wszystkie młode Polki wstąpiły w związek małżeński tego samego dnia, w Falenicy. W 1927 r. policji udało się rozbić ów gang, przy czym sprawa konsula została natychmiast wyciszona. Oczywiście, proceder nie doznał większego uszczerbku, bo takich Baskinów było w branży erotycznej wielu. Po reformie 1938 r. Policja Państwowa zyskała wiele instrumentów, które miały umożliwić jej skuteczną walkę z przestępczością. Niestety, niespełna rok później zyskała złą – często niesprawiedliwie – sławę jako granatowe wsparcie dla okupacyjnych służb hitlerowskich.
A przestępcy? Spróbowali jakoś odnaleźć się w wojennej rzeczywistości. Niektórzy wrócili na przestępczą scenę już w PRL, ale to zupełnie inna historia…