Diamentowy grom

Tybetańska religia jest unikatowym połączeniem przyniesionego z Indii buddyzmu i rodzimych kultów szamańskich (bon). Do podobnej symbiozy nie doszło w żadnym innym regionie świata, gdyż wszędzie krzewiciele nowej wiary wykorzeniali wcześniejsze wierzenia, uznając je za pogańskie i barbarzyńskie. Szamanizm opiera się na przeświadczeniu, że świat jest pełen niewidzialnych istot, dobrych lub złych. Człowiek powinien im schodzić z drogi, ale niestety nie może przetrwać bez ciągłego naruszania ich terytorium i dóbr. Robi to, kiedy poluje na ich ulubione zwierzęta, buduje dom, zagarnia ziemię pod uprawę. W zasadzie każdy przejaw ludzkiej działalności jest obarczony ryzykiem, gdyż urażone duchy potrafią się mścić, zsyłając choroby, klęski żywiołowe i inne nieszczęścia. Pewną szansę na udobruchanie duchów dawało składanie ofiar. Tym zajmowali się kapłani bon. Często było jednak za późno i rozgniewany demon dokonywał odwetu. Sytuację pogarszał fakt, że dotknięty nieszczęśnik nie wiedział, kto i za co się mści. Wówczas do działania przystępował szaman, który za pomocą środków odurzających i szalonego tańca w rytm bębnów wprowadzał się w trans. Dzięki strojowi z ptasich piór „wzbijał” się ku niebu, do świata duchów. Gdy znalazł tam sprawcę, przekonywał go, prosił lub zmuszał do zaniechania zemsty.

Tybetańska religia, która tak pociąga ludzi Zachodu, to efekt symbiozy kultów szamańskich oraz indyjskiego buddyzmu

Pierwsi misjonarze, którzy dotarli do Tybetu, podejrzewali, że jego mieszkańcy zetknęli się kiedyś z chrześcijaństwem, lecz odcięci od świata mocno je wypaczyli. Na pierwszy rzut oka podobieństw było rzeczywiście sporo – klasztory, mnisi, różańce, ołtarze z figurami adorowanych świętych, maszkary przypominające diabły, boginie o subtelnych rysach Madonny… Ale pozory myliły. I to bardzo.

DEMONY ŁAKNĄCE KRWI

Przed zjednoczeniem w VII wieku każde tybetańskie plemię miało własne bóstwa i sposoby porozumiewania się z nimi. Zidentyfikowało też miejsca ich pobytu – święte góry, jeziora, strumienie, skały. Tam organizowano najważniejsze rytuały przebłagalne. Z reguły bardzo okrutne, gdyż duchom ofiarowywano to, co najcenniejsze – życie. Zabijano nie tylko zwierzęta, także ludzi. Wyznawcą bon był pierwszy władca zjednoczonego królestwa Sangtsän Gampo. Monarszy autorytet wymagał odpowiedniej oprawy, a nic nie mogło jej zapewnić lepiej niż wielkie ceremonie religijne. Spontaniczne rytuały odprawiane dotąd w biednych wioskach nabierały coraz bardziej pompatycznego charakteru. Już nie jeden kapłan, lecz cały ich korowód; nie szamański bęben, lecz „orkiestra” dmąca w trąby i muszle, bijąca w gongi i dzwony. Te najbardziej widowiskowe elementy, które dziś kojarzą się z tybetańskim buddyzmem, wywodzą się bezpośrednio z bon. Nie tylko one. Tak się bowiem złożyło, że trzy wielkie procesy, które na zawsze określiły oblicze Tybetu – zjednoczenie, rozwój bon, pojawienie się buddyzmu – dokonywały się jednocześnie. I nawzajem kształtowały.

KOŁO ŻYCIA I ŚMIERCI

Buddyzm był już wówczas w pełni ukształtowaną religią z ponadtysiącletnią historią. Opierał się na zupełnie innych podstawach niż bon. Jego założyciel Siddhartha Gautama – Budda na pytanie o przyczyny ludzkiego cierpienia odpowiadał, że nie są nimi duchy, lecz ludzkie dążenia do spełnienia pragnień, zaspokojenia ambicji i przywiązanie do życia. Wszystko to są rzeczy złudne, więc – jeśli nawet uda się osiągnąć cel – nieuchronnie pojawia się rozczarowanie albo lęk przed utratą tego, co się posiada. I człowiek znów cierpi. Jedynym sposobem wyrwania się z błędnego koła jest odrzucenie iluzorycznych pragnień. By uwolnić się od złudzeń, należy zatem dążyć do zdobycia wiedzy – dharmy, która pozwoli odróżnić je od rzeczywistości. Z wierzeń ojczystych Indii Budda przejął ideę reinkarnacji. Narodziny i śmierć są również iluzją, a jedynym realnym bytem jest zmieniająca swą powłokę dusza. O tym, w jakiej postaci się odrodzi – człowieka, zwierzęcia, ducha, demona – decyduje karma, czyli suma uczynków popełnionych w poprzednich wcieleniach.

Zamiast gonić za złudzeniami, powinniśmy dążyć do wyrwania się z cyklu nieustannych narodzin i śmierci – samsary. Ostateczny cel to osiągnięcie nirwany – stanu doskonałej pustki, w którym dusza nie zaznaje już żadnych emocji, trwa poza czasem i przestrzenią w wiecznym spokoju. Z nauczania Buddy można wyciągnąć dwa wnioski: egoistyczny i altruistyczny. Konsekwencją pierwszego jest całkowite odcięcie się od świata i wyrzeczenie dóbr materialnych. Człowiek zajmuje się wyłącznie sobą i swoją karmą, by jak najszybciej przejść do nirwany. Tak rygorystyczna interpretacja oznaczała, że szansę na to mają wyłącznie asceci. A przecież nie każdy może zostać mnichem. Myśliciele, którzy nie zgadzali się na zamykanie drogi do wyzwolenia przed większością społeczeństwa, dokonali łagodniejszej wykładni buddyjskiej doktryny. Według nich najdoskonalsi z mistrzów duchowych, którzy mogą już przejść do stanu nirwany, powstrzymują się przed tym i kierowani współczuciem pomagają ludziom w ich wędrówce do ostatecznego celu. Te dobroczynne altruistyczne istoty nazwano bodhisattwami.

DWIE RELIGIE, JEDNA WIARA

 

Do Tybetu buddyzm przynieśli rzecznicy jego altruistycznego nurtu. Niemal wszyscy pochodzili z Indii i przejęli z hinduizmu więcej niż Budda – nie tylko wiarę w reinkarnację, ale także w niezliczone bóstwa. Sam Budda odmawiał wypowiedzi na temat świata nadprzyrodzonego, wyjaśniając, że „człowiek nie zna samego siebie, więc tym bardziej nie może poznać bogów”. Precyzował jedynie, że prawo karmy działa w sposób niezależny od niczyjej woli i nawet bogowie nie mogą go zmienić. Nie są więc wszechmocni. Oswojeni z wielobóstwem buddyjscy misjonarze nie zwalczali wiary w duchy i demony. Było to tym łatwiejsze, że wyznawcy bon również nie uznawali tych istot za wszechmocne. Przecież szamani byli przekonani, że w transie mogą przejmować nad nimi kontrolę i narzucać swoją wolę. Nie doszło więc do konfliktu religii, lecz ich wzajemnego przenikania. Z czasem dobre, opiekuńcze bóstwa bon utożsamiono z bodhisattwami, złe pozostały demonami.

Indyjskim misjonarzom nieobce były też magiczne i mistyczne rytuały, określane przez religioznawców jako tantry. Polegały na wprowadzaniu się w stan medytacji przez monotonne powtarzanie fragmentów świętych ksiąg lub zaklęć, kontemplowaniu wizerunków bóstw, przybieraniu wyszukanych póz, w których zastygano itp. Obrzędy bon pod wieloma względami przypominały praktyki hinduskiego tantryzmu. Miały od nich bardziej spontaniczny i „dziki” charakter. Krzewiciele nowej wiary nadawali im coraz mocniej zrytualizowaną formę. Aż zyskały postać, która dzisiaj tak fascynuje ludzi Zachodu – zbiorowej recytacji przez mnichów mantr (świętych sylab, słów lub zdań), usypywania mandali,czyli magicznych diagramów, symbolizujących wszechświat i drogę do nirwany.

OSTATNIA OSTOJA

W Indiach asceci prowadzili wędrowny tryb życia, utrzymując się z jałmużny. Musieli go jednak przerywać w porze deszczowej. Chronili się wówczas pod dachem ofiarowanym im przez świeckich współwyznawców. W Tybecie deszcz pada rzadko, za to zimy są długie i surowe, co sprawiało, że wędrówkę trzeba było zawieszać prawie na pół roku. Mnisi zdawali sobie sprawę, że nie mogą wymagać od ubogich ludzi, by gościli ich w swych domach przez tak długi czas. Zbierali się więc razem i sami budowali sobie schronienie. W ten sposób zaczęły powstawać budowle, stanowiące kolejną wizytówkę tybetańskiego buddyzmu – wielopiętrowe klasztory o kilku płaskich dachach. Wznoszono je w miejscach uznawanych przez wyznawców bon za święte. Wybór nie wywoływał ich protestów, wręcz przeciwnie – zrodził wiarę, że obecność modlących się mnichów uspokoi przebywające tam duchy i bóstwa. Mieszkańcy klasztorów w pełni podzielali to przeświadczenie. W efekcie tybetański buddyzm stawał się coraz bardziej magiczny, a atmosfera w klasztorach – mistyczna. Te przemiany przybrały jeszcze na sile, gdy religia Buddy zniknęła z Indii, a ludy sąsiadujące z Tybetańczykami od zachodu znalazły się pod wpływami islamu. Kraj, który przyjął buddyzm jako ostatni, niespodziewanie stał się jego jedyną ostoją w tym rejonie świata.

Izolacja sprawiła, że z zagranicy nie napływały już żadne nowe idee i nikt nie wytykał ewentualnych odstępstw od doktryny. Lamowie, czyli nauczyciele duchowi i zwierzchnicy klasztorów, uznali się za strażników czystości wiary. Oczywiście takiej, jaka ukształtowała się pod ich rządami. Przekonywali, że ma być twarda jak diamentowy grom, którym prastary hinduski bóg Indra raził swych wrogów. W Indiach ten boski oręż nosił nazwę wadżra, dlatego tybetański buddyzm określa się często mianem wadżrajany.

ŻÓŁCI, CZARNI, CZERWONI I… WALCZĄCY

 

W buddyzmie tybetańskim ukształtowało się kilkanaście różnych szkół. Podstawowe elementy doktryny są wspólne dla wszystkich, odmienności dotyczą głównie wyboru najbardziej czczonych bodhisattwów i obrzędów. Wprawne oko dostrzeże też drobne różnice w wyposażeniu klasztorów. Mnichów z największych szkół można rozpoznać po kolorach nakryć głowy – żółtych, czerwonych i czarnych. Żółte Czapki szczególnym kultem otaczały bodhisattwę Awalokiteśwarę. Gdy z pomocą Mongołów szkoła ta zwyciężyła w walce z konkurentami o rząd dusz i władzę polityczną, jej „patron” stał się najważniejszym tybetańskim bóstwem. Prosty lud rozumiał z filozoficznych zawiłości doktryny religijnej mniej więcej tyle, ile niepiśmienny europejski  chłop z traktatów św. Augustyna czy Tomasza z Akwinu. Wierzył, jak potrafił. Nie odróżniał buddów od bogów, bodhisattwów od dobrych duchów. Pielgrzymował do ich sanktuariów, padał na twarz przed posągami, składał ofiary, modlił się, prosił o zdrowie, pomyślność i ochronę przed demonami. Gdy w XVII wieku ogłoszono, że zwierzchnicy szkoły Żółtych Czapek – Dalaj Lamowie są kolejnymi wcieleniami Awalokiteśwary, także ich zaczął darzyć nabożną czcią. Dzięki ofiarom wiernych i możliwościom, jakie dawała władza, klasztory mogły się rozrastać. Gdy w 1723 r., po zaostrzeniu kontroli nad Tybetem, Chińczycy przeprowadzili spis ludności, okazało się, że w 2,5-milionowym społeczeństwie jest 319 tysięcy mnichów. Stanowiło to 13 proc. ogółu mieszkańców i 26 proc. populacji mężczyzn! Mówiąc obrazowo, co czwarty Tybetańczyk był mnichem!

Ludzie masowo wstępowali do klasztorów nie tylko z pobudek duchowych, ale również bardziej przyziemnych, bo mieli w nich zapewnione utrzymanie i pracę. Do nowicjatu przyjmowano nawet małe dzieci. Gdy chłopcy kończyli 12–14 lat, rozpoczynali naukę, która trwała 13 lat. Polegała głównie na pamięciowym opanowaniu tekstów religijnych i komentarzy do nich. Efekt tego systemu nauczania był taki, że absolwenci klasztornych szkół znali na pamięć tysiące wersetów, lecz z trudem potrafili się podpisać. Nie wszyscy spośród tysięcy chłopców przyjmowanych do klasztorów mieli predyspozycje do nauki i kontemplacji. Mnisi dzielili się więc na tych, którzy się uczą i medytują oraz na pracujących fizycznie i wykonujących dzieła sztuki. W wielkich klasztorach ukształtowała się ponadto odrębna kategoria „mnichów walczących”, tzw. dobdo. Tworzyli ją młodzi mężczyźni wyróżniający się siłą i sprawnością fizyczną. Na co dzień pełnili funkcję ochroniarzy lamów i strażników dyscypliny, podczas świątecznych ceremonii nosili chorągwie i baldachimy, dęli w wielkie trąby, odgrywali główne role w religijnych widowiskach, strasząc pielgrzymów przerażającymi maskami. Buzujący testosteron sprawiał, że dobdo mieli problemy z zachowaniem celibatu. Reguły klasztorne zabraniały współżycia z kobietami, więc szukali innych sposobów rozładowania napięcia.

Nie ujawniano tego publicznie, ale sprawa była na tyle poważna, że pod groźbą wyrzucenia ze wspólnoty zakazano stosunków homoseksualnych połączonych z penetracją, na inne pieszczoty przymykano oko. Z zapisków lekarzy, którzy w pierwszej połowie XX wieku dotarli do Tybetu, wynika jednak, że również wśród mnichów zdarzały się choroby weneryczne.  Pacjenci przekonywali, że na „chińską zarazę”, jak określali swoją przypadłość, zapadli z powodu zbyt długiego siedzenia na trawie. W okresach wewnętrznych napięć świetnie władający bronią dobdo byli najsilniejszym atutem walczących o wpływy lamów. W trzech klasztorach wokół Lhasy – Sera, Drepung i Ganden przebywało ponad 20 tys. mnichów, według szacunkowych danych jedną piątą stanowili „walczący”. Dla porównania tybetańska armia liczyła ok. 2 tysięcy żołnierzy. Tradycja dobdo tłumaczy, dlaczego także dziś na czele protestów przeciwko chińskiej okupacji Tybetu stają mnisi.

Utrzymanie tak ogromnej rzeszy mnichów stanowiło duże obciążenie dla społeczeństwa. Propaganda chińska jeszcze w czasach cesarskich przedstawiała ich z tego powodu jako pasożytów, żerujących na otumanionych wieśniakach. Było to jednak dalekie od prawdy. Spośród 6 tysięcy klasztorów tylko kilkanaście imponowało bogactwem i angażowało się w politykę. Pozostałe były bardzo skromne: mnisi pracowali wspólnie z mieszkańcami pobliskich wiosek, leczyli ich, udzielali ostatniej posługi umierającym.

SŁUŻBA DLA ŻYWYCH I UMARŁYCH

W odprawianych przez nich rytuałach i świadczonych usługach nie sposób odróżnić elementów buddyzmu od szamanizmu. Pomoc medyczna polegała na podawaniu ziół i rozmaitych preparatów, ale także na identyfikacji ducha, który spowodował chorobę. Po sporządzeniu diagnozy „zamykano” demona w klatce zbudowanej z kilku patyków, egzorcyzmowano i przepędzano. Jeszcze bardziej magiczny charakter miały obrzędy pogrzebowe. Śmierć była jedynie przejściem do kolejnego życia, ale nowe wcielenie następowało dopiero po 49 dniach. W tym czasie bezdomna dusza mogła pobłądzić albo paść ofiarą czyhających w niewidzialnym świecie bestii. Mnisi pomagali jej, udzielając wskazówek, recytując magiczne formuły i zaklęcia. Te teksty wraz z opisem towarzyszących im rytuałów tworzą słynną „Tybetańską księgę umarłych”.

Do ciała zmarłego nie przywiązywano żadnego znaczenia, mnich kończył swoją powinność po odprowadzeniu go do miejsca, gdzie dokonywano tzw. podniebnego pogrzebu. Grabarze nie zakopywali zwłok w ziemi, z braku drewna nie mogli ich też skremować, więc stosowali tradycyjną przedbuddyjską metodę. Ćwiartowali zwłoki, rozbijali młotem czaszki, łamali kości i zostawiali tę miazgę na żer sępom i innym zwierzętom. Chińczycy, którzy przywiązują olbrzymie znaczenie do kultu przodków, uważają ten obyczaj za wyjątkowo odrażający i od wieków próbują zwalczyć. Najsilniejszym spoiwem mnichów z utrzymującymi ich świeckimi jest jednak możliwość regularnego poprawiania karmy decydującej o przyszłym wcieleniu. Z nauczania Buddy wynika, że w codziennym życiu człowiek ma mnóstwo okazji do obciążania jej grzechami i niewiele – do gromadzenia zasług. Ofiarowywanie pożywienia i jałmużny to jedna z nielicznych sposobności dostępnych każdemu, bo nie liczy się wartość daru, lecz intencja, wystarczy choćby kilka ziaren zboża. A jeśli w ciele mnicha – czego nigdy nie wiadomo – zamieszkała dusza współczującego bodhisattwy, drobna zasługa może się okazać wielkim krokiem na drodze do nirwany.