Gdy w 2012 roku ujawniono, że naukowcom udało się zmutować wirusa ptasiej grypy, amerykańska agencja rządowa do spraw bezpieczeństwa biologicznego (NSABB) wszczęła alarm. Jej pracowników zaniepokoiło, że pracujący nad mutacją uczeni z Rotterdamu wyposażyli groźnego wirusa H5N1 w gen umożliwiający mu bezpośrednie przenoszenie się między ssakami (w naturze muszą w tym pośredniczyć ptaki). Mało tego, naukowcy zapowiedzieli publikację wyników badań na łamach „Nature”. Po alarmie podniesionym przez NSABB rząd USA próbował zablokować ukazanie się artykułu, argumentując, że może to pomóc terrorystom w stworzeniu repliki wirusa. Gdy o próbach cenzury prasy przez administrację rządową zrobiło się głośno, tekst – w okrojonej formie – w końcu trafił do druku w czerwcu 2012 roku.
Twórcy nowego wirusa uspokajają, że nie jest aż tak groźny jak oryginalny H5N1, który uśmiercił co drugiego zarażonego. Jeden z naukowców oświadczył też, że zmutowany wirus ptasiej grypy nie zabijał zarażonych nim fretek. Nikt jednak nie przeprowadzał testów na ludziach. Podobnie nie można zagwarantować, że w środowisku naturalnym mikrob nie odzyska swej zjadliwości. Tymczasem wirus dysponuje teraz właściwościami pozwalającymi wywołać pandemię równą hiszpance z 1919 roku. Zachorowało wówczas pół miliarda ludzi, z czego prawie co dziesiąty zmarł. W przypadku H5N1 śmiertelność wynosi ponad 50 proc. Nic dziwnego, że wśród naukowców podniosły się głosy, że mutowanie ptasiej grypy to igranie z ogniem, nawet jeśli wirus na zawsze zostanie zabezpieczony w laboratorium. Zwłaszcza że w przeszłości okazywało się, iż systemy i procedury zapewniające bezpieczeństwo ośrodkom badawczym są bezradne wobec ludzkiej głupoty.
Sowiecki eksperyment
Wedle szacunków specjalistów zajmujących się bronią biologiczną 100 kg wąglika rozpylone w dużej metropolii może uśmiercić trzy miliony ludzi. Bakteria po dostaniu się do organizmu człowieka w błyskawicznym tempie niszczy płuca, zabijając aż 90 proc. zarażonych. Nic dziwnego, że wąglik fascynował już radzieckich naukowców. Pod koniec lat 40. w zakładach bakteriologicznych w Kirowie ruszyła „linia produkcyjna” tego mikroba. W wielkim kotle próbowano zapewnić wąglikowi odpowiednie warunki do namnażania. Jednak sowiecki wąglik miał jeden feler – jeśli nie dostał się do płuc człowieka, to wywoływał „tylko” wysypkę na skórze. I tyle – rzadko powodował śmierć.
Naukowcom z pomocą przyszedł przypadek. W roku 1953 z nieszczelnej kadzi bakterie „uciekły” do kanałów ściekowych pod laboratorium. Zauważywszy wypadek, mikrobiolog wojskowy Władimir Sizow przeprowadził dokładną dezynfekcję ścieku. Jednak trzy lata później, badając schwytanego w nich szczura, odkrył, że gryzoń jest nosicielem nowej, o wiele bardziej zjadliwej odmiany wąglika. Bakteria po zainfekowaniu skóry atakowała węzły chłonne, po czym przez układ limfatyczny dostawała się do płuc. Były wicedyrektor Wszechzwiązkowego Instytutu Mikrobiologii Stosowanej „Biopreparat” Ken Alibek w książce „Biohazard” opisał, jak dekadę później w prowadzonym przez niego instytucie „nowego” wąglika produkowano na masową skalę. Następnie mikrobami wypełniano głowice rakiet balistycznych R-36M (NATO określało je kryptonimem SS-18). Wirus okazał się jednak bardziej niebezpieczny dla swoich twórców, niż dla wrogów Związku Radzieckiego.
Aby wyprodukować tony wąglika, uruchomiono specjalną „biofabrykę” w centrum Swierdłowska (dziś Jekaterynburg). W wielkich kadziach mikroba namnażano, a następnie zmieniano w lekki proszek, łatwo roznoszony przez wiatr. Proces przeprowadzano w komorze suszącej, z której gorące powietrze, przez specjalne filtry, odprowadzano na zewnątrz zakładu. Gdy filtry się zatykały, wymieniano je na nowe.
W feralny piątek 30 marca 1979 r. technik obsługujący komorę zostawił kartkę o treści: „Wyjąłem zatkany filtr, trzeba założyć nowy”. Szef popołudniowej zmiany ppłk Nikołaj Czernyszow zapomniał przepisać wiadomość z kartki do specjalnego dziennika. Możliwe, że śpieszył się do domu. Jego zmiennik zajrzał do dziennika i widząc, że wszystko w porządku, nakazał osuszyć nową partię wąglika. Wkrótce zakład „Biopreparatu” zaczął rozpylać bakterię na całą okolicę. Brak filtrów zauważono po kilku godzinach. Wówczas po prostu założono nowe, nie informując o zajściu cywilów. Dwa dni później wśród mieszkańców Swierdłowska zaczęły krążyć plotki o tajemniczej epidemii wśród pracowników fabryki, znajdującej się obok zakładów „Biopreparatu”. W tym czasie I sekretarz Komitetu Obwodowego KPZR Borys Jelcyn zaalarmował Kreml, że w mieście nagle zmarło prawie sto osób, zaś około tysiąca trafiło do szpitali. Chorzy mieli na skórze wysypkę, u zmarłych stwierdzano zdewastowane płuca.
Już 3 kwietnia w mieście zjawiła się delegacja na czele z gen. Jefimem Smirnowem i wiceministrem zdrowia Piotrem Burgasowem. Poznawszy przyczynę epidemii, działacze zajęli się tuszowaniem afery. Mieszkańców powiadomiono, że chorobę wywołało skażone wąglikiem mięso. Nakazano więc aresztowanie drobnych handlarzy z targowisk. Odstrzelono też setkę bezdomnych psów, jakoby roznoszących zarazki. Przebrani za lekarzy oficerowie KGB odwiedzali domy ofiar i przekazywali rodzinom sfałszowane akty zgonu. Epidemia szybko wygasła, choć przypadki zarażenia wąglikiem odnotowywano w Swierdłowsku jeszcze przez wiele miesięcy. Dopiero w maju 1993 r. w wywiadzie udzielonym „Komsomolskiej Prawdzie” prezydent Rosji Borys Jelcyn ujawnił prawdziwe przyczyny śmierci 104 osób. Zapytany przez dziennikarza, dlaczego wcześniej nie wspomniał o aferze, odparł: „bo nikt mnie nie pytał”.
Niespodzianki z Afryki
Niefrasobliwość, z jaką obchodzono się w ZSRR z bronią biologiczną, zakrawała na groteskę. Jednak w krajach zachodnich wcale nie bywało lepiej. Na własnej skórze przekonali się o tym w roku 1967 pracownicy laboratorium niemieckiej firmy farmaceutycznej „Behring GmbH”. Do eksperymentów medycznych sprowadzono tam z Ugandy partię koczkodanów zielonych. Fakt, że kilka małp nagle zdechło, nikogo nie zaniepokoił, podobnie jak pokąsanie dozorcy przez jedno ze zwierząt. Wkrótce nieznany wirus zaatakował u tego człowieka płuca, wątrobę, śledzionę i nadnercze, wywołując gwałtowny krwotok wewnętrzny. Choroba zabiła ofiarę w kilkanaście godzin. Potem zapadła na nią laborantka i kolejne osoby. Jedna z nich przeniosła wirus do laboratorium we Frankfurcie nad Menem. Gorączka krwotoczna zaatakowała łącznie 33 ludzi, zabijając siedmiu z nich. Znane nauce lekarstwa okazały się zupełnie nieskuteczne. Na szczęście epidemia wygasła niespodziewanie szybko.
Dziewięć lat później nad brzegami rzeki Ebola w Zairze (dziś Demokratyczna Republika Kongo) pojawiła się nowa odmiana gorączki krwotocznej. Nowy wirus zabijał prawie 90 proc. zarażonych. Nic dziwnego, że natychmiast zainteresowali się nim wojskowi. Jedna z próbek trafiła w połowie 1976 roku do brytyjskiego ośrodka, zajmującego się badaniami nad bronią biologiczną w Porton Down (hrabstwo Wiltshire).
W zespole prowadzącym eksperymenty znalazł się technik laboratoryjny Geoffrey Plantt. Jego praca polegała na wstrzykiwaniu wirusa eboli świnkom morskim. Aż pewnego dnia sam ukłuł się igłą w kciuk. Natychmiast umył rankę środkiem dezynfekującym i zameldował o wszystkim przełożonym. Ci zaś kazali mu jedynie mierzyć temperaturę i dać znać, gdyby źle się poczuł.
„Pięć dni później temperatura mi skoczyła. Wymiotowałem i czułem się tak, jakby złapała mnie grypa. Gdzieś w środku czaił się lęk, że to ebola, ale uchwyciłem się nadziei, że mam niewielką grypę” – wspominał w wywiadzie udzielonym w 1994 r. Johnowi Parkerowi, autorowi książki „Fabryki śmierci”. Chorego Plantta zawieziono do szpitala zakaźnego w Londynie. Tam okazało się, że ma gorączkę krwotoczną. Dopiero wówczas zamknięto go w hermetycznym namiocie, a ponad 50 osób, które wcześniej miały z nim kontakt, poddano przymusowej kwarantannie.
Przy zjadliwości eboli fakt, że wyniesiony z laboratorium wirus nikogo nie zaatakował, należy uznać za cud. Co więcej, Plantt przeżył i po trzech miesiącach rekonwalescencji wrócił do pracy. Brytyjskie Ministerstwo Obrony sprawę wówczas zatuszowało. Jednak w 1983 r. anonimowy pracownik laboratorium udzielił wywiadu, w którym ostrzegał, że: „jeden »zbiegły« z laboratorium zarazek mógłby zmieść życie z powierzchni ziemi, zabijając miliony ludzi, pozbawionych naturalnej odporności”. Wezwany w marcu 1983 r. na specjalne przesłuchanie w Izbie Gmin minister obrony Wielkiej Brytanii Michael Heseltine długo zapewniał, że nie było i nie ma żadnego zagrożenia. Ale gdy dziesięć lat później wybuchła w Afryce nowa epidemia eboli, Geoffrey Plantt postanowił przerwać milczenie i opowiedział dziennikarzom, że mało brakowało, a gorączka krwotoczna zaatakowałaby mieszkańców Londynu.
Bezpieczeństwo, głupcze!
Wirus H5N1 jest tylko nieco mniej śmiertelny niż ebola, ale jeśli przenosiłby się drogą kropelkową, tę słabość nadrobiłby z nawiązką. Zwłaszcza że ogniska gorączki krwotocznej w Afryce wygasały bardzo szybko, zwykle obejmując kilkaset osób. Grypa zaś potrafi rozprzestrzenić się pośród milionów. Członek zarządu agencji NSABB Michael Osterholm podczas publicznej debaty w Nowojorskiej Akademii Nauk ostrzegł rok temu, że ucieczka z laboratorium zmodyfikowanego genetycznie wirusa ptasiej grypy może spowodować największą w historii pandemię. Ponadto zauważył, że laboratorium w Rotterdamie wcale nie jest odpowiednio zabezpieczone, przede wszystkim przed atakiem terrorystów. Prace laboratorium pozostają również poza kontrolą rządów. Cała więc nadzieja w rozsądku naukowców. I to właśnie budzi wielki niepokój.
Warto wiedzieć:
- Co 10 zarażony grypą hiszpanką zmarł.
- 100 kilogramów wąglika może uśmiercić 3 000 000 ludzi.
- Bezpiecznie jak w labie – najwyższy poziom bezpieczeństwa stosowany w laboratoriach mikrobiologicznych oznacza się kodem BSL-4 (biosafety-level 4). Laboratoria na tym poziomie są monitorowane przez FBI, a ich odporność na wszelkie zagrożenia zewnętrzne podlega regularnym testom.
- Mordercza hiszpanka – w czasie pandemii grypy po I wojnie światowej zmarło od 50 do nawet 100 milionów ludzi. Szacuje się, że zarażona została połowa populacji Ziemi.
- Laseczka wąglika – gdy trafi w niewłaściwe ręce, bakteria Bacillus anthracis może zostać wykorzystana jako broń biologiczna.
- Zabójca z Kongo wirus gorączki krwotocznej, który po raz pierwszy wykryto w środkowej Afryce, nadal zbiera krwawe żniwo. W lecie 2012 r. po zarażeniu ebolą w Ugandzie zmarło 14 osób.